Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Cień żołnierza - fragment 14

Jacob – dzień piąty

 

Wczesny poranek, słońce lekko dotykało wydm. Spokojne trzepotanie Gryfich skrzydeł ucichało coraz to szybciej. Gdzieś między walącymi się pozostałościami wieżowców, wilczury biegały za pożywieniem. Dla żadnego tym bardziej doświadczonego żołnierza przejście kilkunastu kilometrów nie jest problemem. Jacob, jednak gdy widział już na horyzoncie ogromne drzewa, wokół palisady z drewna i metalu. Czuł zmęczenie, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć. Wszedł do małych ruin, usiadł pod jedną ze ścian i czekał, aż organizm wypocznie. Dyszącego i ociekającego potem pod hełmem, ujrzał mężczyzna.

- Jeszcze żyje – westchnął Jacob – ale ty zaraz możesz wyzionąć ducha.

- Do pielgrzymów się nie strzela, tym bardziej jeśli mogą pomóc — pielgrzym podszedł do niego i usiadł obok niego – dokąd to idziesz Jacobie Andersonie?

- Skąd znasz – westchnął ciężko – nie ważne, idę do lasu – spojrzał na kapłana – a teraz, jeśli życie jest ci miłe, a twój bóg nie oczekuje cię u siebie. Uciekaj jak najdalej stąd.

- Królestwo Pana jest zawsze otwarte, dla każdego, kto czyni dobro i naprawia swe błędy.

- Powiedz mi, przez całą twoją posługę udało ci się kogoś nawrócić?

- Każdy kocha Boga, ja nie nawracam, ja jedynie pomagam na nowo pokochać. Jednak tak, ludzie dziękują mi, że daję im nadzieję miłości.

- Podobno na początku. Zaraz po zakończeniu bombardowaniu kapłani mówili o śmierci Boga.

- To... to byli heretycy, nadani przez diabła by ludzie odwrócili się od naszego Pana – westchnąłby zmienić temat – Jacobie widzę przed tobą przyszłość w śmierci. Z twojej ręki nikt nie zginie, lecz ty będziesz prowokować za końce życia.

- Jesteś kłamcy, jak inni – mówił spokojnie, strzelił pistoletem w głowę pielgrzyma – ty zginąłeś z mojej ręki.

 

Wstał i poszedł. Myślał, że wszystko będzie tak samo, znów na murach zrobi się głośno. Zamieszanie, w którym ktoś zgłosi królowi, kto nadciąga. Nie mylił się, jednak wszystko było inaczej ludzi na murze, dało się policzyć na palcach. Nie słyszał, żadnych krzyków. Jeden z żołnierzy, zszedł z muru i zniknął gdzieś w środku lasu. Brama się otworzyła, zanim zdążył dojść i przed nią stanąć.

 

- Kurwa, znowu ty – powiedziała Ellie, która jako pierwsza go ujrzała.

- Ellie, wyrażaj się – skarciła ją, matka.

 

Victor – dzień czwarty

 

- To twoja sprawka? - powiedział do Ellie, która wchodziła do sali.

- Uważam, to za dobry wybór braciszku. On – usiadła na taboret, przy łóżku – tyle go nie było, a teraz wraca. To przez niego, tu trafiłam a ty, skończyłeś z metalem w brzuchu.

- Ellie, już nie pamiętasz to matka cię tu zostawiła. Przestała być żołnierzem, chciała pomagać cywilom. Te kilka lat, pozwoliły mi dowiedzieć się o naszej matce. Ojciec przepadł bez śladu.

- Widzisz! - krzyknęła, prawie że do jego serca – Nie chce nas.

- Nie proszę, daj mi dokonczyć. Na jego temat, nie ma żadnych informacji. Jakby nigdy się nie narodził.

- Może, to oszust? Ktoś spoza wojska, jak to ich nazywasz – westchnęła – może jest cywilem?

- Nie możliwe, każdy noworodek ma przypisywany numer i specjalną kartę. On jej nie ma.

- Desefi, ilaf nu stof – powiedział, nagle król, który pojawił się przy drzwiach.

- Preter, Victor – zawachała się, Ellie – Victor – zwróciła się do niego – ojciec zwolnił cię ze szpitala – uśmiechnęła się i lekko pod czerwieniała – idziemy na obiad.

 

Wstali i w trójkę wyszli. Na zewnątrz Hube, uczył lokalnych konstrukcji broni palnej. Ich broń, była stara, ale pozwalała na strzelanie. Jej ilość pozwalała na stworzenie sporej grupy strzelców. Gdy wzrok pozwlał na sięgnięcie całej grupy, Toaris dał znać żołnierzowi by, zawołał swojego kompana. Co też uczynił, teraz większą już grupą udali się do królewskiego domu. Jak przy pierwszym spotkaniu, zasiedli przy stole. Teraz jednak z większą odwagą i przyjaźnią do siebie. Zmieniła się jednak jedna rzecz. Przy stole, zamiast franka siedział królewski syn Kiritan.

 

- Następne trzy dni, będą biedniejsze, jeśli chodzi o żywność – zaczęła Magfala – wszyscy szykują się do bitwy i ewakuacji z lasu.

- Przecież od jutra, mamy uciekać – zdziwiła się Ellie.

- Ale już teraz musimy się przygotować. Zapasy, transport to wszystko już musi być gotowe – wyjaśniła matka.

- Wiemy, ilu chce uciec? - wtrącił Victor.

- Nie wielu, głównie matki i dzieci – spojrzała na Ellie – wszyscy chcą walczyć. Nikt nie widzi, innej nadziei jak walka z wrogiem.

- To dobrze, im nas więcej na linii, tym lepiej. Mamy trzy dni i całkiem dobrą armię. Problem z amunicją. Nie mamy żadnych, większych zapasów?

- Miedaf safat stafel? - spytała Toarisa.

- Ratef miedaf una harat fen unata – powiedział bez większego zastanowienia.

- Równo półtora tysiąca – przetłumaczyła Ellie.

- To nam daje, cztery magazynki na łebka. Nie za dużo – zmartwił się, Hube.

- Zawsze, mamy łuki – Ellie, starała się go pocieszyć.

- Łuk da nam niewielką przewagą. Nawet jeśli wszystkie strzały będą miały metalowy grot. Wiadomo, wykorzystamy je do ataku na strefy medyczne i cywilne.

 

Po tych, słowach nadszedł sługa z obiadem.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania