Poprzednie częściKrwawy szlak, prolog
Pokaż listęUkryj listę

Krwawy Szlak, rozdział dwudziesty szósty - Historia Asha, cz. 2/2

Daniel milczał, wpatrzony w twarz Asha. Ściskał głownię miecza aż do zbielenia palców, ale nie poruszył się nawet na krok. Zdawał się myśleć, szacować. W końcu spojrzał na Asha i zadał najrozsądniejsze pytanie, jakie tylko przyszło mu na myśl.

- Co... powiedziała reszta twojej wioski?

Ash westchnął. Na jego twarzy widać było zmęczenie i strach.

- Byli raczej zaskoczeni niż wściekli. Nie wiedzieli co o tym myśleć. Gdy chwyciłem dłoń Wisenherta i po raz pierwszy wsiadłem na konia, patrzyli na mnie z dezorientacją. Wyjął wtedy z kublaków kamizelkę, rękawice i mały nóż, które mi podał i kilku wyraźnie ukłuła zazdrość. Ale to chyba wszystko. Największa uraza, jaką do mnie mieli. Nie byli wściekli ani nie wyklinali mnie, po prostu nie wiedzieli co myśleć. Gdy już odjeżdżałem, obejrzałem się jeszcze za siebie, ale wszyscy już po prostu odeszli, nawet nie czekając, aż się oddalę. Tylko mój ojciec jeszcze tam stał jakiś czas, patrząc za mną. Ale chyba nawet on nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć.

W ciągu kolejnych kilku tygodni przejechaliśmy przez jeszcze kilka wiosek i znaleźliśmy paru ochotników. Nie było ich wielu, ale Wisenhert nie miał wysokich standardów. Zaraz po wcieleniu do grupy czwartego, rozdał nam wszystkim włócznie i powiedział, że rozpoczynamy dziś nasz trening. A przez trening, rozumiał wyruszenie prosto do gniazda potworów.

Pamiętam, jak stałem tam potem, ściskając z całej siły swoją włócznię, na którą cały czas napierało gigantyczne, pozbawione skóry, wężo - konio – coś. To próbowało pożreć mnie i wszystkich nowych rekrutów, stojących w pierwszej linii, gdy Wisenhert i jego ludzie stali za nami, tnąc to coś na zmianę mieczami i zaraz odjeżdżając. Trwało to w nieskończoność, ale wreszcie to zabili i pozwolili nam odetchnąć. W ciągu całego dnia zabiliśmy w ten sposób z dwadzieścia takich poczwar, sami bez przerwy ocierając się o śmierć. Niektórzy poddali się zaraz po tym i wrócili do domów bez koni, rękawic i oręża. Ja zostałem. I tak właśnie rozpoczął się mój trening. Zacząłem spędzać poranki na treningach, dni na zabijaniu potworów i zbieraniu podatków, a noce na piciu i opowieściach przy ognisku. Pewnego dnia siłą wyrwałem bochenek chleba z rąk kobiety, która trzymała go jak dziecko. Innego wrzuciłem do piwnicy człowieka, który, który pobił jakąś kobietę i oddałem jej klucz. Polowałem też na potwory i zabijałem bandytów. Jednych mieczem, a innych szubienicą. Niektórzy witali nas jak żywe bóstwa, gdy ich wioski dotknęła zaraza albo głód, inni rzucali kamieniami, gdy musieliśmy obwieścić nowe prawo albo podwyższyć podatki. Jedni śpiewali o nas pieśni, inni spiskowali za naszymi plecami.

Bywało różnie. I dobrze i źle.

W końcu nadszedł czas, żebym wrócił do domu. Na początku nie chciałem. Bałem się, czy widząc mnie z powrotem, ludzie nie rzucą mi się do gardła, będą chcieli się mścić, wykluczą ze swojej wioski, może nawet przyjdą w nocy, by zrobić mi krzywdę. Ale po powrocie, zastałem co innego. Ludzie powitali mnie z ekscytacją, wypytywali co robiłem, jak tam było, co jadłem, czy zabiłem jakiegoś potwora. Opowiedziałem im w gruncie rzeczy to samo co wam, tyle że w dłuższej i grzeczniejszej wersji. Zostałem przywitany jak gwiazda. Jak bohater. I myślę… myślę, że to mnie zmieniło. Po kilku miesiącach z Wisenhertem, nie potrafiłem już dłużej żyć tak, jak żyłem wcześniej. Nie potrafiłem cieszyć się tym, że po prostu mam co jeść i gdzie spać, nie wystarczała mi już praca przy grządkach i mieszkanie w szałasie. Ojciec wciąż opowiadał mi, że ode mnie będzie zależała przyszłość. Ale przyszłość już wtedy zależała bezpośrednio ode mnie. Przecież byłem bohaterem, karałem złoczyńców, zbierałem podatki i egzekwowałem prawo. Wreszcie robiłem coś, co miało sens. Coś, co cokolwiek znaczyło. Czułem to i czuli to też inni ludzie z mojej wioski, którzy nagle zaczęli czuć przede mną szacunek, może nawet strach. W kółko prosili mnie, bym opowiadał te same historie o mojej wyprawie, wypytywali o Wisenherta i świat poza wioską, niektórzy, szczególnie ci w moim wieku, zastanawiali się nawet, czy nie zabrać się razem ze mną.

Ash, opowiadając, uśmiechnął się melancholijnie. Zapewne nigdy by tego nie przyznał, ale te wspomnienia musiały być dla niego przyjemne.

Oni uważali mnie wtedy za bohatera, Daniel. Mówili, że jestem herosem, a ja im wierzyłem. I nie potrafiłem dłużej pracować od świtu do nocy, orać ziemi, budować domów ani jeść suszonych jagód z marchewkami. Chciałem wrócić na stepy. Chciałem znowu robić coś, co miało jakiś sens. Zasypiałem i budziłem się myśląc tylko o dniu, gdy wreszcie wrócę na stepy i znowu zostawię tę głupią wiochę za sobą.

Dlatego gdy Wisenhert znów zawitał do miasta, bez wahania rzuciłem w kąt wyciosaną z kamienia motykę i chwyciłem lejce. On przywiózł mi też nowe odzienie. Własną kurtkę, nowe buty, płaszcz oraz miecz i sztylet, prosto z Manufaktury. Zapytałem go, czy ma łuk, taki o jaki prosiłem jeszcze od pierwszych dni wyprawy. Niestety, nie miał, ale to mnie wtedy nie obchodziło. Liczyło się tylko, że wreszcie się stąd urywam.

Tamtego dnia poszły ze mną także dwoje moich przyjaciół, zapatrzonych w moje historie i łaknących strażniczego życia. Oboje jednak odpuścili sobie już po kilku dniach. To nie było życie dla każdego.

A gdy oni odeszli, znów ruszyłem przez kraj. Tym razem przejechałem go aż do końca, mijając każdą wioskę i mając okazję zobaczyć każdy kolor tego miejsca. Jedni praktycznie się do nas modlili, inni rzucali w nas kamieniami, niektórzy próbowali przeprowadzić zamach, zaraz po tym jak byliśmy zmęczeni po walce z bestią, która zamieszkiwała ich okolice. Tym razem nie odszedłem od Wisenherta aż do końca, jako jeden z nielicznych robiąc z nim pełne okrążenie dookoła kraju. A gdy wróciłem tym razem, ludzie nie mieli już co do mnie wątpliwości. Przywitali mnie tam z honorami. Mój powrót był wielkim wydarzeniem, ważniejszym chyba nawet od pojawienia się Wisenherta. Ludzie śpiewali, tańczyli, cieszyli się i wypytywali swojego pierwszego bohatera o nowe opowieści. Spędziliśmy wtedy cały dzień świętując, chociaż pole i domy czekały.

Bawiliśmy się aż do wieczora, a potem wszyscy położyliśmy się spać. Po chyba czterech latach pracy, jedna z remontowanych przez nas kamienic była już prawie gotowa, więc wszyscy się w niej położyliśmy, jeden obok drugiego, z reguły prosto na ziemi. Wtedy, ktoś nagle obudził mnie w środku nocy.

Ash uśmiechnął się krzywo i odetchnął z trudem. Nie było wątpliwości, że jego opowieść zmierza już do końca. I że od teraz zrobi się bardzo nieprzyjemnie.

To był mój ojciec. Stał nade mną zakłopotany, nie wiedząc chyba, jak się do mnie odzywać. Przez ostatnie kilka miesięcy bardzo się oddaliliśmy. Odkąd stałem się żołnierzem Wisenherta, nie miałem już tyle czasu, co niegdyś. Przestałem z nim rozmawiać, nie pomagałem mu już tyle przy odbudowie i na grządkach, nie słuchałem nawet zbyt często jego przemów. Gdy stanął przede mną w środku nocy, uświadomiłem sobie, że odkąd przyjechałem do wioski, nawet się z nim nie przywitałem. Poczułem się okropnie głupio, ale on nie miał żalu. Poprosił tylko, żebym wstał i poszedł gdzieś razem z nim. Tak też zrobiłem.

Zaprowadził mnie w głąb lasu, nad odległe źródełko, nad którym dawno temu spędzałem czas z przyjaciółmi. Odsłonił przede mną zarośla i pokazał mi mój ostatni urodzinowy prezent, który musiał trzymać tam w ukryciu od przynajmniej kilku tygodni. W pierwszej chwili, byłem przerażony.

Ojciec dał mi łuk. Wysoki, mocny, drewniany łuk, wykonany z jednego kawałka gałęzi i ścięgna jakiegoś zwierzaka. Nie mógł równać się ze standardowym sprzętem Wisenherta, ale był solidny, miał nieźle ostruganą rączkę i co najważniejsze, strzelał. Były tam też proste, cisowe strzały. Wiedziałem co może czekać ojca, jeśli złapią go z czymś takim. Powiedziałem mu, że chyba zwariował, że powinien natychmiast to zniszczyć i nigdy więcej nie robić oręża. Że za coś takiego może czekać go koszmarny los. Ale on nalegał. Powtarzał mi, że to tylko do ćwiczeń, że zaraz się go pozbędzie, a nikt się nie dowie. Poza tym, była przecież noc, a my byliśmy daleko. Szansa na przyłapanie była mała.

Ash westchnął ciężko i pokręcił głową. Ukradkiem otarł też spuchnięte oczy.

Pewnie powinienem być wtedy mądrzejszy, ale ojciec uczył mnie strzelectwa odkąd tyko pamiętam. Obaj naprawdę chcieliśmy do tego wrócić. Dlatego postanowiłem spróbować. Najpierw chciałem wystrzelić tylko kilka strzał, ale im więcej czasu spędzaliśmy strzelając do puszek, sów, ryb i wszystkiego co się dało, tym mniej o tym myślałem. Po raz pierwszy od ponad roku miałem łuk z powrotem w dłoniach i ojca tuż przy mnie. Tej nocy aż do rana czułem się, jakbym znów był dzieckiem. Aż do rana… A potem…

Ech…

A potem jeden z żołnierzy Wisenherta poszedł na grzyby.

Ash wydał z siebie coś pomiędzy kwikiem a westchnieniem.

Wrócił do wioski biegiem, krzycząc o śladach strzał na drzewach przy strumieniu. Wisenhert się wściekł. Zagroził, że powiesi całą wioskę, jeżeli sprawca zaraz się nie przyzna. Ojciec nie testował jego cierpliwości. Tłumaczył, że to miał być prezent, że to dla mnie, że nie chciał wcale się buntować ani podburzać władzy. Ale Wisenhert nie słuchał. Dał mojemu ojcu czterdzieści batów, wykonanych publicznie, na oczach całej wioski. Jako karę za współudział, jego syn miał być wykonawcą wyroku.

Oczy Wirmira rozszerzyły się ze zdumienia. Daniel westchnął. Spodziewał się tego. Bardzo nie chciał, ale się spodziewał.

- Patrzyłem, jak rozebrali mojego ojca do naga, jak przywiązywali do drzewa i kazali mi zaczynać. Nie chciałem tego robić. Wolałem już nigdy nie wejść do Janczarskiej Chluby, rzucić w kąt miecz, wrócić do pielenia grządek, budowania szałasów, albo nawet prosto do tułania się bez sensu po świecie. Ale nie było takiej możliwości. Wisenhert rozkazał mi, żebym go wybatożył. A ja bałem się tego, co może mi zrobić, jeżeli się nie zgodzę.

Wirmir rozdziawił usta z przerażeniem.

-Ash… czyli ty.

- Gdy wykonywałem wyrok, Wisehert stał tylko z boku i śmiał się, widząc jak sprawiam swojemu ojcu ból. Za każdym razem gdy mdlał, sam podchodził i cucił go, jak tylko się dało, a potem kazał mi bić dalej. Nim skończyłem, ojciec kompletnie zwiotczał i nic nie pozwalało go dobudzić. Jego plecy były tak pokrwawione, że przypominały czerwone bajoro, prawie nie oddychał, a serce biło mu kompletnie nieregularnie. Nie miał szans, żeby to przeżyć. Żadnych szans. Nie próbowaliśmy go nawet opatrzyć, bo wiedzieliśmy, że nie ma to sensu. Miał wtedy grubo ponad pięćdziesiąt lat, czterdzieści batów to było dla niego zwyczajnie zbyt wiele. Wisenhert też to wiedział, a mimo to zmusił mnie, żebym batożył go aż do stanu bliskiej śmierci. Chociaż wiedział, że on nie chciał się buntować ani z nikim walczyć, chciał tylko dać mi jeszcze jeden prezent. I wiecie, myślę, że nie o to chodziło. W czasie naszych eskapad, coraz więcej wiosek zaczęło się buntować. Coraz więcej ludzi było przeciw jego władzy, powstania i zamachy wybuchały raz za razem. Dlatego zaczął dawać ludziom przykłady. Robił coś takiego w każdej wiosce, nie tylko w naszej. Chciał przypomnieć, co się dzieje, gdy ludzi mu się sprzeciwiają. Chciał, żeby to zapamiętali.

Ash odetchnął z trudem i otarł zaczerwienione oczy. Jego palce trzęsły się przy tym mocno.

- Pogrzebaliśmy go potem pod wejściem do jednej z kamienic, tą samą, którą wszyscy przez lata tak uparcie odnawiali. Dawał z siebie wszystko, by ją dokończyć, a ostatecznie spoczął pod jej drzwiami. Ceremonia była skromna, jak wszystko wtedy. Kilka kwiatów, kilka słów, a na koniec przysypanie ziemią, nawet bez nagrobka. Historia skończona. A ja… mnie ludzie tego nie zapomnieli. Przestali patrzeć na mnie jak na bohatera. Nie słuchali już, co mówiłem, ani sami nie pytali o moje dawne eskapady. Nie chcieli mnie widzieć, pomagać w potrzebie, nawet pozwalać mi spać wewnątrz kamienicy. Stałem się dla nich wyrzutkiem, płatnym zbirem, zatłukł własnego ojca. Znienawidzili mnie.

Ash westchnął z trudem i zaczął mówić jeszcze szybciej.

Nie mogłem i nie chciałem tak żyć. Dlatego uciekłem. Nie z kraju, bo to chyba w ogóle niemożliwe. Za ucieczkę z kraju grozi kara śmierci. Wisenhert i jego drużyna zawsze tropią dezerterów i ścigają aż do piekła, jeśli muszą, a potem ścinają ich głowy i oddają je z powrotem do wioski. Kilka razy byłem tego świadkiem. Tamci ludzie nie mieli żadnych szans na przeżycie i ja zapewne też bym nie miał. Więc nie uciekałem z kraju. Uciekłem tylko do sąsiedniej wioski. Myślałem, że Wisenhert puści mi to płazem, da spokój po tym, co stało się z moim ojcem. Może w jakimś sensie miałem rację. Dwadzieścia batów to nie tak źle dla kogoś, kto jest młody, silny i ma jeszcze całe życie przed sobą. Odtąd zamieszkałem w miejscu, w którym się spotkaliśmy. Nie postawiłem już nogi w Janczarskiej Chlubie i praktycznie nie rozmawiałem z ludźmi z mojej nowej wioski. Pracowałem i pomagałem innym, ale tak naprawdę nic mnie z nimi nie łączyło. Dlatego gdy tylko przyszedłeś, głosząc wieści o przewrocie i zamachu stanu, natychmiast ruszyłem razem z tobą.

- Żeby się zemścić?

Ash zastanowił się. Chwilę. Albo raczej udawał, że się zastanawia, bo trudno uwierzyć, że nie znał odpowiedzi na to pytanie.

- Nie. Nie po to, żeby się zemścić. Bardziej, by od tego uciec. Miałem już dosyć tego miejsca, tej wioski, tej ciągłej pracy. Obrazu Wisenherta, wracającego co roku i przypominającego mi, co zrobiłem, harowania jak niewolnik cały dzień, by ktoś mógł zabrać cały mój dobytek, myślenia o tym co zrobiłem swojemu ojcu, tego wszystkiego. Chciałem po prostu od tego uciec. Znowu być wolnym, znowu żyć jak człowiek. Nawet gdyby oznaczało to śmierć dwa dni później. Dlatego dołączyłem do ciebie, by wreszcie móc odejść stamtąd i znowu być wolnym. Nie ważne dokąd. Byleby nie zostawać tam.

Daniel pokiwał głową. Wirmir patrzył ze strachem i zdenerwowaniem, ale jego przywódca wydawał się spokojny. Jedynie bardzo, bardzo zmęczony.

- A więc, to wszystko?

- Tak. Wszystko.

Przez moment w pokoju panowała cisza. Daniel nie odpowiedział od razu. Na początku patrzył się tylko przed siebie, taksując wzrokiem pustą przestrzeń. Potem wstał powoli. Wirmir patrzył wtedy ze zmartwieniem. Ash ze strachem. A Daniel z nienawiścią. Ale nie z gniewem, zdziwieniem czy jakąkolwiek agresją w ogóle. Jedynie z czystą, chłodną, wyrachowaną nienawiścią.

- Ash, jesteś zbrodniarzem. Zbrodniarzem, kolaborantem i zwykłym mordercą. mordercą. Zabijałeś ludzi, wspierałeś tyrana, dbałeś tylko o siebie i jeździłeś po świecie z zabójcami. Żałuję, że kiedykolwiek cię spotkałem. Za coś takiego powinna być tylko jedna kara.

Daniel obnażył powoli swój miecz. Kawałki rdzy posypały się na podłogę, gdy wyciągał go w stronę Asha. Ciasnota w pokoju sprawiła, że niemal od razu dotknął jego gardła. Chłopak na podłodze opuścił kark. Nie bał się. Przynajmniej nie tak, jak boi się człowiek, którego życie waży się na szali. Znał już wyrok. I był gotów na to, co miało się teraz stać.

Daniel popatrzył przez moment na Asha. Na jego opuszczoną głowę, na jego zaczerwienione od łez oczy. Nie czuł kompletnie nic, gdy podnosił miecz, gdy brał zamach, ani celował prosto w jego gardło.

Po czym upuścił ostrze na ziemię. Z cichym brzęknięciem, oręż wbił się w podłogę.

- Ale jej nie wykonam.

Asha podniósł gwałtownie wzrok. Jego oczy rozbłysły z radości.

- Wybaczasz mi?!

Oczy Daniela zwęziły się nagle z nienawiści. Ash z miejsca pożałował, że zadał to pytanie.

- Nie. Nie wybaczam. Jesteś moim wrogiem Ash i nic tego nie zmienia. Ale pomogłeś mi na pustyni, a ci tego nie zapominam. Dlatego ci przepuszczę. Na razie. Jutro, gdy skończymy walkę z Wisenhertem, zdecyduję, co naprawdę należy zrobić. A teraz śpijmy. Mam już dosyć tego bałaganu.

Ash skinął tylko głową, uśmiechając się tak, jakby doznał właśnie olbrzymiej łaski. Daniel schował miecz z powrotem do pochwy, po czym usiadł na podłodze. Potem zaś przeniósł się do pozycji leżącej i nakrył znajdującym się nieopodal kocem.

- Dziękuję – powiedział Ash, starając się opanować targające nim emocje. Nie miał pojęcia, co powinien mówić ani co myśleć, ale był mu wdzięczny za ten akt zdrowego rozsądku.

- Jeśli będę mieć szczęście, umrzesz jutro w bitwie nie będę musiał się z tobą pierdolić – odparł Daniel.

Ash ani Wirmir tego nie skomentowali. Popatrzyli tylko na siebie nawzajem, po czym położyli się na swoich śpiworach. Po takim twierdzeniu, lepiej było już nie drążyć sprawy dalej. Lepiej było w ogóle o tym nie myśleć.

Takiego samego zdania był Martin, czający się tuż za ścianą i przysłuchujący całej historii. Uśmiechnął się do siebie. Teraz nareszcie miał pewność co do tego, co wiedział od tak wielu dni.

Nastał czas, by wykonał swój ruch.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania