Poprzednie częściKrwawy szlak, prolog
Pokaż listęUkryj listę

Krwawy Szlak, rozdział trzydziesty czwarty - Wisenhert, cz. 2/3

Pierwszy raz wrócił po zaledwie miesiącu, wioząc nam przy tym kilka kilo mięsa, zapas czystej wody w bukłakach i worki z paszą. Za nim z kolei dreptały dwa źrebaki. On i jadący z nim ludzie mieli także kilka naostrzonych pałek i prymitywnych noży, które zapewne sami wykonali. Nie było to wiele lepsze od ich poprzednich broni, ale wyglądało bardziej profesjonalnie.

Nie chcieliśmy brać od nich ani jedzenia, ani źrebaków. Stwierdziliśmy, że Wisenhert nie jest już jednym z nas i nie potrzebujemy jego pomocy. Nie nalegał na prezenty, ale domagał się, byśmy wzięli od niego źrebaki i zaopiekowali się nimi. Wcisnął nam też worek ziarna, grożąc, że jeśli zastanie zwierzęta martwe, my podzielimy ich los. Ktoś z tłumu krzyknął, że nie chce zajmować się jego końmi. Rzucił mu żyletkę. Nawet ładną, całkiem nową. Potem znów zaproponował, żebyśmy się dołączyli. Tym razem też odmówiliśmy. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co wkrótce nadejdzie.

Zanim odjechał, zażądał ode mnie spowiedzi. Nie paliłem się do spowiadania go, ale nie byliśmy w pozycji do stawiania warunków. Wysłuchałem więc jego grzechów. Ludzka spowiedź jest święta i nie mogę przekazać ci jej szczegółów, wiedz więc tylko, że konie te posiadała wcześniej pewna wiejska rodzina, żyjąca w izolacji kilka kilometrów stąd.

Potem wracali jeszcze wiele razy. Za każdym razem kazali na siebie czekać dłużej, zapewne odchodząc na coraz większe odległości. Wisenhert zaczął przynosić nam więcej jedzenia i eliminował najpoważniejsze zagrożenia, a w zamian zabierał konie, gdy tylko te kończyły szósty miesiąc życia.

Raz, tuż przed początkiem sezonu deszczowego, przyjechał z całym naręczem kurtek i parą gumowych butów. Innym razem przywiózł nam leki albo zapasy jedzenia. W zamian zawsze brał tylko konie i czasem zboże lub zioła, jeśli ich potrzebował.

Zmienił się. Albo raczej zmieniło się to, jak go postrzegaliśmy. Ze zdrajcy i złoczyńcy stał się bohaterem, dobroczyńcą, pogromcą potworów, może nawet ikoną. Człowiekiem, który poświęcił życie, by naprawić zgniły świat, mordował złoczyńców, ratował nas od potworów. W trzy lata ze zdrajcy stał się symbolem nadziei. Czciliśmy go za zabijanie potworów, wieszanie złodziei i morderców, trzymanie kraju razem. Na to, że odebrał nam broń i nie znosił sprzeciwu, zaczęliśmy przymykać oczy.

O jego grzesznej stronie i tak nie wiedzieliśmy wiele. Ludzie snuli różne teorie, ale tylko ja, będąc jego spowiednikiem, wiedziałem które z nich są właściwe. Nie zdradzę ci szczegółów, wiedz jednak, że nie każdy chciał mu się podporządkować tak łatwo jak my. On zaś nie mógł sobie pozwolić na znoszenie sprzeciwu. Twierdził, że robił tylko to co musiał, by utrzymać kraj razem. W naszej religii był sędzią, a sędziowie mają za zadanie tworzyć prawo i egzekwować je. Więc, z moralnego punktu widzenia, nie miał sobie wiele do zarzucenia.

Pewnego przyszedł do nas, każąc nam od teraz płacić za wewnętrzny handel pieniędzmi. Ten pomysł niespecjalnie się przyjął. Staraliśmy się używać ich w jego obecności, ale poza nią wygoda brała zazwyczaj górę nad strachem.

Azail odetchnął głęboko. Przez chwilę bębnił palcami po blacie stołu, jakby przygotowywał się do ostatniego punktu opowieści.

- Wiele poświęcił, by to osiągnąć. Nie raz czuł smak zdrady, tak samo jak bycia zdrajcą. Kiedyś wrócił do nas, wioząc kilka wolnych koni więcej i wprost domagając się, by któryś z nas wstąpił do jego gwardii. On był cały umazany krwią, a jego ludzie bladzi jak trupy. Nie było z nim też przywódcy zbójców, od którego zaczęła się jego działalność. Innym razem przywiózł z sąsiedniej wioski dwójkę sierot, których ojciec niegdyś obciążał worki ze zbożem kamieniami.

Aż pewnego dnia, jego kompania nie przybyła do nas z dostawą jedzenia mniejszą o jedną osobę. Gdy rozdali jedzenie, spytaliśmy o brakujące zboże. Odpowiedzieli, że nie będzie nam potrzebne, bo muszę pojechać razem z Chlubą. Miałem jechać konno za Wisenhertem, nic nie mówiąc i nie zadając pytać. Tak też zrobiłem.

Azail westchnął ciężko.

Trwało to przez dni. Wiedziałem, co się dzieje. Spowiadałem go wiele razy. Znałem jego grzechy, występki i słabości. Wiedziałem o nim wszystko. A czy Wielki Władca Nowej Macedonii, Przywódca Janczarskiej Chluby, Król nad Ludem, Wielki Przywódca i Nowy Budowniczy Narodu Ludzkiego nie mógł pozwolić sobie na to, by po świecie chodził ktoś, kto zna wszystkie jego słabości? Ktoś, komu spowiadał się po każdej eskapadzie, komu przekazał wszystkie swoje czyny i okrucieństwa, kto znał go na wylot? Kto mógłby o tym rozpowiadać? Musiał mnie uciszyć. Dla absolutnej pewności.

Jechaliśmy więc przez pięć dni. Przez ten czas Wisenhert wiele razy się za to zabierał. Raz przyszedł do mnie z nożem w ręku, innym razem z liną. Czasem robił coś w pobliżu naszych racji żywnościowych, innym razem po prostu bezsilnie się na mnie patrzył. Ale nic nie zrobił. Przez ponad pięć dni jeździliśmy razem po wioskach i domostwach, a on nawet nie wydał rozkazu. W końcu byłem dla niego prawie jak przyjaciel. Przez tyle lat pomagałem mu, wysłuchiwałem, poznawałem jego sekrety. Nie mógł od tak mnie zabić.

W końcu nie miałem już siły. Poszedłem do niego i sam zapytałem, co zamierza ze mną zrobić. Ludzie patrzyli wtedy na mnie jak na wariata. Niektórzy myśleli zapewne, że jestem pijany albo oszalałem. Wisenhert wtedy nic nie odpowiedział. Stwierdził, że nie wie o czym mówię i wrócił do swoich zajęć. Podjął ten temat dopiero następnego dnia, gdy rozmawialiśmy na osobności pod pretekstem zwiadu.

Zatrzymaliśmy się pod jednym ze wzgórz, a on wyciągnął swoją broń. Wtedy wyjawił mi wreszcie to, czego sam dawno się już domyśliłem. Nie chciał mnie zabijać, ale mógł też zostawić mnie przy życiu. Nie z tym co wiedziałem i co mogłem rozpowiedzieć innym. Nie po tym, jak tylu ludzi uważało go już za władcę, wybawiciela, niemal półbóstwo. Pamiętam dokładnie, co wtedy powiedział, gdy stał nade mną z zaostrzonym pogrzebaczem. "Nie mogę cię wypuścić.. Ten kraj jest dla mnie zbyt cenny. Rozumiesz to, prawda? Jest moim ostatnim dzieckiem. Nie chcę tego robić, ale jako dobry ojciec, muszę bronić swoje dziecko przed wszelkimi zagrożeniami. Dla siebie, dla was, dla Illo. Nie zapomniałem o Illo, wbrew temu co możesz sobie myśleć. Miałem tworzyć prawo i go przestrzegać, to właśnie robię. Nawet jeśli wolałbym by było inaczej, prawo tego wymaga. Dlatego proszę cię, zamknij oczy. Zrobimy to szybko."

Zrobiłem dokładnie to, co mi powiedział. Zamknąłem oczy, zacisnąłem zęby i odwróciłem się do niego plecami. Powiedział mi, żebym za nic w świecie ich nie otwierał.

Mam wrażenie, że stałem tak przez kilka godzin, szczękając zębami i trzęsąc się ze strachu. Każda minuta ciągnęła się w nieskończoność. Myślałem, że nigdy mnie nie uderzy, stojąc tam za jednym ze wzgórz.

Minuty mijały, a ja nic nie czułem. Jedynie wiatr, owiewający moją twarz. Powoli zacząłem się zastanawiać, czy on w ogóle tam jest. W końcu postanowiłem się odwrócić. Wtedy poczułem uderzenie w czaszkę. Nigdy nie zapomnę bólu, który wtedy czułem. Uderzył mnie z całej siły raz, drugi trzeci, piąty. Prawie się nie broniłem, po prostu padłem bezradnie na ziemię, gdy on atakował mnie raz za razem. Robił to przez kilka minut, łamiąc mi nogi, kalecząc twarz, miażdżąc i wybijając zęby. Gdy wreszcie nie miał już siły, leżałem zakrwawiony na trawie, a on dyszał nade mną z pogrzebaczem w ręku. Ale nie byłem jeszcze ani martwy, ani nawet nieprzytomny. Nie wiem, czy tego nie zauważył, czy po prostu uznał, że starzec w takim stanie i tak nie ma już szans na przeżycie. Odwrócił się tylko, wyszeptał słowa przeprosić do Illo i odszedł. Dobrze, że pomimo ran zdołałem zachować trzeźwy umysł i udawałem martwego. Potem odszedł.

- Nie pogrzebał cię?

Azail pokręcił głową.

- Nie mamy takiego zwyczaju. Ciała oddaje się tutaj z powrotem do lasu albo na step. Miasta są i tak pełne umarłych. Gdybyśmy mieli grzebać każdego z nich, po dziś dzień nikt nie zasiałby nawet ziarenka.

- Rozumiem. W naszej osadzie też tego nie robiliśmy. Po prostu myślałem, że w prawdziwym kraju ludzie są bardziej… Sam nie wiem, dawni?

- Niestety nie są. Albo może właśnie na szczęście? Dla mnie z pewnością był to uśmiech losu. Połamany, pokrzywdzony, zdradzony i stary, ale jednak przeżyłem. Z trudem doczołgałem się aż do ostatniej minionej wioski, gdzie z pomocą przyszli mi jej mieszkańcy. Zabrali mnie do znachora, opatrzyli i ocalili od śmierci. Nie rozpoznali we mnie jako członka Janczarskiej Chluby i tylko dzięki temu udało mi się przetrwać. Gdy zapytali co mi się stało, powiedziałem, że napadły mnie wilki. Nie mieli zamiaru zadawać zbędnych pytań. Od tego czasu ja żyję tutaj, a Wisenhert wciąż dowodzi swoim krajem. Zapewne nawet nie myśląc, że nigdy nie pozbył się ostatniego dowodu swoich zbrodni.

Nie narzekam na swoje obecne życie. Niosę słowo Illo, wypełniam jego wolę i pomagam ludziom w potrzebie. Wisenert miał swoje powody, by to zrobić. Rozumiem to. Świat nie kręci się wokół mnie. Wykorzystuję to co darował mi Illo, zamiast narzekać na minione czasy.

Azail westchnął, tym samym kończąc swoją opowieść. Spojrzał na Daniela, czekając na jego reakcję. On tymczasem podniósł się na tyle, na ile pozwalał mu jego stan i obdarzył starca długim spojrzeniem. Jego jedyne oko pobłyskiwało gniewem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania