Poprzednie częściKrwawy szlak, prolog
Pokaż listęUkryj listę

Krwawy szlak, rozdział dwunasty: U progu zmian cz.1/2

Rozdział 10

Czas pochodu: 14

Stan pochodu: 38

Cała karawana opuściła pustynię następnego dnia. Mimo dodatkowych zapasów wody, ludzie niemalże płakali ze szczęścia na widok pierwszych kęp drzew i powrotu ogromnych połaci trawy. Gdy ich oczom ukazały się pierwsze krzaki jagód i dzikie zwierzęta, niczym szaleńcy rzucili się na nie, by zjeść cokolwiek znaleźli. Tak samo przywitali krótki popołudniowy deszczyk, który choć przemoczył ich i wyziębił do kości, zdawał się wtedy najpiękniejszym zjawiskiem, jakiego człowiek może w życiu doświadczyć.

Najwspanialsza była jednak zdecydowanie autostrada. Stara, popękana tafla czarnego asfaltu wyłożona na drodze nie tylko ułatwiała marsz, ale także przypominała o dawnych czasach. O dniach gdy podróż oznaczała jedynie przemieszczanie się z kąta w kąt, bez walk, pustyń, ryzykowania życia i zemsty; oraz o jeszcze wcześniejszych, gdy podróżować nie trzeba było wcale, bo życie było bezpieczne, lasy niemal opustoszałe, a każde miasto tętniące życiem setek tysięcy ludzi. Dlatego droga dawała nadzieję, a w pewnym sensie także chroniła. Idąc po rozpadających się resztach dawnej wielkości, ludzie czuli się lepiej. Wierzyli, że przeszli już najcięższą możliwą próbę, a teraz mogą być już tylko zwyciężać. Że po przezwyciężeniu pustyni, droga może być już tylko prostsza.

Dalszy pochód aż pod granice miasta minęła spokojnie, bez przygód ani nieprzewidzianych trudności. W czasie podróży Daniel próbował porozmawiać z Ashem o ostatnich wydarzeniach, ale ten odpowiadał zawsze krótko i zwięźle, z uprzejmą, ale pełną rezerwy grzecznością. Gdy Daniel wypytywał go o potwora, którego wczoraj poszatkowali, grał głupiego, a na wszelkie inne tematy z wyraźnie wolał nie rozmawiać wcale. Wprawdzie udzielił mu kilku mniej lub bardziej przydatnych informacji, ale bez wątpienia nie miał teraz ochoty na przyjacielską pogawędkę i ostatecznie poprosił uprzejmie, by Daniel zostawił go samemu sobie, co ten w końcu uczynił. Zamiast tego spróbował zagaić rozmowę z Dantem, który okazał się do tego znacznie lepszym kompanem. Mimo niedawnych przejść, trzymał się bardzo dobrze, był radosny i skory do pogaduszek, i nie wydawał się żywić poważniejszej urazy za wszystko co się działo. To była już historia, a teraz wszyscy byli razem, żywi, radośni, pokonawszy najgorsze przeszkody.

Podróż mijała więc w miarę normalnie, aż do momentu przekroczenia przeżartej przez rdzę, od lat nieczytelnej tabliczki z nazwą miejscowości. Dopiero w jego granicach wszystko nagle stało się jakby inne. Rozmowy pośród osadników przycichły, a ludzie wyczuli dziwaczny niepokój wśród ruin. Dookoła nie było jednak żywej duszy ani żadnych śladów cywilizacji, brnęli więc dalej w głąb. Nie trzeba było długo czekać, by atmosfera na powrót zrobiła się nerwowa. Miasto już po pierwszych w nim krokach zdało się inne, niż te które minęli dotąd. W powietrzu wisiało coś, czego nie było w żadnej innej mijanej metropolii. Czegoś brakowało. Nikt nie potrafił jednak powiedzieć czego takiego. Dlatego wszyscy nerwowo kładli ręce na broniach i zaciskali w zdenerwowaniu zęby.

Pozornie całe miasto wyglądało w miarę normalnie. Ruiny niegdyś kwadratowych bloków i mizerne kikuty dawniej strzelających w niebo drapaczy chmur stały stoicko na swoich miejscach, wspominając minioną świetność. Do cna zniszczone, pozbawione okien i drzwi sklepy, oraz przetrząśnięte do czysta kubły na śmieci także trwały na swych miejscach, świecąc swoimi gołymi półkami, z których dziesiątki tysięcy ludzi przez lata wygrzebała ile się dało. Wśród nich tkwiły dookoła murale i bilbordy zapomnianych artystów i firm, mimo upływu lat wciąż prezentując swą wyblakłą przez czas skórę i zżółknięte uśmiechy. Wszystko stało, nieruchome i spokojne pośród dzwoniącej w uszach ciszy, tak jak zawsze, jak w każdym mijanym mieście, osadzie i wiosce. A jednak coś było nie tak. Bardzo wyraźnie nie tak.

Dopiero po długim brnięciu w głąb zabudowań ktoś zorientował się, czego tak brakowało. Dźwięków. Dookoła nich panowała idealna cisza. Wymarłe miasta zawsze były puste i ciche, ale to było coś więcej. Tutaj, otaczała ich idealna, głucha pustka. I to z niej brał się ogarniający ludzi niepokój.

Cichość sama w sobie nie była oczywiście w żaden sposób dziwna. Trudno oczekiwać, by zniszczone i zdewastowane, rabowane wielokrotnie szczątki miast były przepełnione gwarem, takie miejsca z reguły więc nie obfitowały w hałas. W tym mieście, nie było jednak słychać absolutnie nic. Zazwyczaj nawet w kompletnie opuszczonych miejscach wciąż skrzypiały zawiasy poruszanych przez wiatr drzwi, szumiały zapuszczone krzewy i drzewa, szeleściły deptane przez buty papiery. Tym razem, otaczała ich tylko pustka. Miasto nie wydawało żadnych, nawet najmniejszych dźwięków. Było jakby nieme. Mężczyzna, który zdał sobie z tego sprawę, zaraz szepnął o tym temu, który szedł obok niego. Ten zaraz zrobił to samo, i wiadomość rozeszła się pocztą pantoflową po całej grupie. Po chwili zduszonych nerwowych szeptów, wszyscy zaczęli zauważać także i powód tego zjawiska. Temu miastu wycięto wszystkie struny głosowe. Teraz, gdy już to widzieli, aż dziwne było, że nie zauważyli tego od razu. Dookoła nich niemal niczego nie było. Nie stały tu prawie żadne wraki samochodów, rośliny wycięto do ostatniego pnia, nie widać było znaków drogowych, a wszystkie budynki były kompletnie puste i ŻADEN nie miał ani drzwi, ani okien. Budynki bez nich były wprawdzie częstym widokiem, ale tutaj nie było ich wcale. Tak samo jak i tabliczek, pomników, parapetów i szyb. W całej okolicy nie stał nawet jeden budynek, w którym byłoby cokolwiek mogącego skrzypnąć, trzeszczeć lub szumieć. Jedynymi dźwiękami jakie dochodziły do uszu kompanii były piski i tupot łapek wychudzonych szczurów. A i on był bardzo rzadki, jakby tylko kilka pojedynczych małych stworzonek uchroniło się tu przed... no właśnie, przed czym?

-Cholera. - mruknął Dante do idącego obok niego Daniela – Co tu się stało do diabła? To miejsce wygląda jakby kompletnie je ogołocili.

-Dobre pytanie. – odparł ten, i spojrzał niedwuznacznym wzrokiem na Asha, z doświadczenia wiedząc, że może on znać wiele ciekawych informacji. Ten odwrócił wzrok i lekceważąco udawał, że ich nie widzi, ani wcale nie przysłuchuje się ich rozmowie.

-Ash, wiesz coś na ten temat? – Zapytał go wprost Dante, chcąc bez ogródek uciąć dąsy stale zamkniętego w sobie chłopaka.

-Nie jestem pewien. Słyszałem już kiedyś o czymś podobnym, ale nie mogę wiedzieć na pewno, czy to faktycznie ma coś wspólnego.

-Powiedz co wiesz. – westchnął Dante. – I nie każ nam się przesłuchiwać, wszyscy na tym zyskamy. Tylko wprost i dokładnie, nie jesteś panienkom, żebym musiał bawić sie z tobą w podchody.

Ash przez chwilę zawahał się, ale zirytowane spojrzenie Dantego sprawiło, że odechciało mu się ukrywania informacji.

-Dobrze. Powiem co wiem, ale dużo tego nie jest. U nas w wiosce, istnieje wiele legend o tym miejscu i wychodzi na to, że przynajmniej jedna z nich jest prawdziwa. Opowiada ona o tym, że w mieście przez które przechodzimy działają specjalne jednostki, zwane Zbieraczami. To ponoć niezwykli ludzie, należący specjalnej kasty, w której miejsce przekazywane jest z pokolenia na pokolenie. Ich zadaniem jest ponoć krążenie po całym mieście, polowania na potwory i dziką zwierzynę, a przede wszystkim zdobywanie skarbów i zaginionych artefaktów. Ponoć największym zbieraczem w całym mieście jest Hades, stary człowiek wysoki jak dąb, o sile byka i oczach jak u orła. Jedna z historii mówi, że już podczas swojej pierwszej wyprawy spotkał na swojej drodze...

-Do rzeczy Ash. Prosiłem cię żebyś był dokładny, ale nie potrzebujemy wykładu o waszej mitologii. Pozostań przy temacie.

-Dobrze, przepraszam. – odpowiedział, po trosze zmieszany, po trosze urażony - Sam pan prosił o dokładne informacje. Tak czy inaczej, zadaniem Zbieraczy jest podobno pozyskiwanie wszystkiego, co może się przydać, począwszy od jedzenia i leków, przez metal, po szczury i marmur. Rozkręcają to wszystko na części i przerzucają do wielkiego skarbca, ukrytego gdzieś w samym sercu miasta. Potem specjalna kasta Kowali przetapia te surowce, by tworzyć z nich bronie i zbroje, które wytwarza manufaktura, a które potem trafiają w ręce bandy Wisenherta.

-To wszystko prawda? Latają tu grupy komandosów, rozwalające potwory i kradnące wszystko co się da?

Ash wzruszył ramionami.

-To legenda. Każda legenda ma ziarna prawdy, ale wiesz jak to jest. Ludzie lubią coś dołożyć. Istnieje wiele wersji.

-Na przykład?

Ash zamyślił się na moment.

-Niektórzy opowiadają, że tak naprawdę wszyscy mieszkańcy są zbieraczami. Każdy kto się tu rodzi, musi zbierać i walczyć, gdy tylko nauczy się chodzić. Inni, że Zbieracze to tak naprawdę niewolnicy, rekrutowani z zabłąkanych wędrowców, którzy tu trafiają. Właśnie takich jak my. Są też różne wersje dotyczące produkcji.

-To znaczy?

-Raz, jak rozmawialiśmy przy ognisku w naszej fabryce, odwiedził nas taki jeden stary wędrowiec, który twierdził, że kiedyś już tu był, zarzekał się, że poza bronią i zbrojami, Kowale wytwarzają tu także inne, bardziej skomplikowane rzeczy. Takie jak wozy, flary sygnałowe, petardy, okulary czy zabawki. Twierdził nawet, że spał raz w budynku wielkości ratusza, który w całości został wzniesiony przez Kowali. Niektórzy dokładają do listy także sprzęty bardziej skomplikowane, jak rakiety, telefony, kamienie filozoficzne, panele słoneczne i tak dalej. Ale najczęściej słyszy sie opowieść o tym, że podobno powstaje tu amunicja.

-Amunicja? – wzdrygnął się Daniel - Do czego?

Ash wzruszył ramionami. Żadne z nich nie zauważyło, że jego twarz drgnęła wtedy w bardzo niecodzienny sposób.

-Nie mam pojęcia. Może do łuków, może do kusz, a może armat. Albo może to wszystko to jedno wielkie kłamstwo, a żadni Zbieracze nie istnieją. O tym miejscu krąży wiele legend, ale wiele z nich się wyklucza. Nie można wierzyć we wszystko.

-Byłeś tu już kiedyś?

-Nie. Nikt nie był. Tamten starzec też prawie na pewno zmyślał. Nawet najbliżsi ludzie Wisenherta tu się nie zapuszczają. Jedyne, czego jestem absolutnie pewien, to tego, że wytwarza się tu broń i tego, że nikt spoza Manufaktury nigdy nie próbuje przebyć pustyni. – po tych słowach Ash jakby zawahał się na ułamek sekundy i szybko dodał - W każdym razie nikt poza nimi nie robi tego regularnie. I chyba wiecie już dlaczego. To po prostu duże ryzyko.

Daniel podziękował za informację i milczał przez długi czas. "Wykonują amunicję". To zdanie zadźwięczało mu w głowie. Ash powiedział, że mogła to być tylko legenda, ale jeżeli było inaczej... Nie, wolał nie myśleć, co byłoby wtedy. Wisenhert budził w nim dość przerażenia nawet bez artefaktów. Gdyby miał w dłoniach pistolet lub strzelbę, albo co gorsza karabin lub nawet... Nie. Nie myśleć o tym. Wisenhert to tylko człowiek. Krwawi. A broń palna już nie istnieje. A może nawet też jest tylko legendą, tak samo jak połowa potworów z puszczy i większość historii o nowym wspaniałym kraju, który założył ten morderca. Nie ma sensu sie tym przejmować.

Cały konwój szedł jeszcze przez jakiś czas, nie niepokojony przez nic poza wszechogarniającą pustką i ciszą. Przez cały ten czas trójka podróżników dyskutowała zawzięcie na temat tego co mogło, co nie mogło, a co było tylko półprawdą w kolejnych rzucanych przez Asha podaniach. Po pewnym czasie Ash jakby zapomniał o swojej nieprzystępności i całkiem już otwarcie, a do tego dosyć zajadle dyskutował na temat tego, czy faktycznie istniało kiedyś coś takiego, jak telefon komórkowy. Dante uparcie twierdził, że małe urządzenia służące do rozmawiania, robienia zdjęć, słuchania muzyki i przenoszenia się z miejsca na miejsce, nigdy absolutnie nie mogły istnieć, a wszystkie te „małe, czarne deseczki z potłuczonego szkła, które bez przerwy tylko zaśmiecają nam miejsca do spania”, to nic innego jak zwykłe kalkulatory, sprzęty służące tylko i wyłącznie do liczenia i niczego innego. Ash tymczasem uparcie się z nim nie zgadzał, twierdząc, że poza przenoszeniem się, wszystkie funkcje telefonów są jak najbardziej prawdziwe, i argumentując swoje stanowisko widzianymi plakatami, zasłyszanymi wcześniej opowieściami i świadectwami swoich kolegów, którzy ponoć mieli telefony komórkowe w swoich rękach. Daniel nie uczestniczył zbyt żywo w tej dyskusji, z zaciekawieniem obserwując oberwane do samej cegły budynki. Przed sobą wciąż nie mieli nic, co posiadałoby jakiekolwiek zbędne elementy. Towarzyszyły im jedynie cegły, asfalt i murale pozostawione na wyżej wymienionych, zresztą w bardzo kiepskim stanie.

Taki stan architektury trwał nieprzerwanie aż do momentu, w którym doszli już niemalże do centrum miasta. Na zaledwie pół kilometra przed miejscem, które można by uznać za takowe, ich oczom ukazał się dość niecodzienny widok. Niecodzienny nawet jak na pozbawione wszelkich surowców, oddzielone pustyniami, porzucone przez wszystkich odludzie, o którym krążyły niestworzone legendy.

Widokiem tym był długi na około czterdzieści, i szeroki na sto metrów pas gołej, jasnobrązowej ziemi, leżący po środku drogi niczym bardzo osobliwa grządka na warzywa. Z pasa tego wyrwano, wycięto oraz wyniesiono wszystko, co tylko udało się na nim znaleźć. Na ogołoconej powierzchni nie przepuszczono nawet płytom chodnikowym, studzienką kanalizacyjnym, czy choćby zwykłemu asfaltowi. Jedynym co pokrywało ten wyzwolony spod niewoli kamienia grunt były rzadkie, zielone chwasty, oraz trawa, wyrywaniem których nikt się nie trudził. Kawałek za tym dziwacznym terenem stał nie mniej dziwaczny nasyp lub murek, składający sie z wysokiej na niespełna metr sterty kamieni, ułożonych byle jak na sobie. Murek ten ciągnął się potem przez całe pole widzenia przybyszów, powoli zaokrąglając się, i zapewne zapętlając się kilka kilometrów dalej. Konstrukcja ta zdawała się być jakiegoś rodzaju murem granicznym, zdecydowanie jednak była to granica czysto umowna, bo fortyfikacja ta powstrzymać mogłaby co najwyżej kilkuletnie dziecko. Zza nasypu widniało kilka, opuszczonych sklepów i restauracji, które nie były obdarte ze wszystkiego do gołej cegły, jednak nie widać było tam ani żywej duszy.

Binna, jak na dowódcę przystało, wraz z dotarciem pod murek, zaczęła zastanawiać się, czy zatrzymać wszystkich przed tą barykadą, by nie narazić się tym, którzy mogą być po drugiej stronie, czy też iść naprzód i nie rozdzielać pochodu. Obeszło się jednak bez podejmowania żadnych trudnych wyborów logistycznych, bowiem nim pochód zdążył przejść choćby połowę wyrwanego pasma gołej ziemi, ze środka jednego z mniej ograbionych ex-barów wyłoniły się trzy potężnie wyglądające postacie. Pierwsza z nich, będąca nieco na przedzie, ubrana była w ciężką metalową zbroję, a w dłoni ściskała długą, groźnie prezentującą się włócznię, której grot z nieznanej przyczyny wykonany został z miedzi. Wizerunku mężczyzny dopełniał przypominający odwróconą menażkę hełm i dwuręczny miecz zawieszony u pasa. Dwoje pozostałych, stojących krok z tyłu, nosiło na sobie skórzane tuniki i hełmy z okularami. Mężczyzna po prawej miał przy sobie mniejszy, jednoręczny miecz, a ten po lewej krótki toporek. Trójka ta wszystkim wydała się wyglądać dosyć niepoważnie, nikt jakoś nie miał ochoty dzielić się tą opinią. Nietrudno było wyczuć, że taki komentarz mógłby skończyć się nienajlepiej dla opiniodawcy.

-Kim jesteście i czego tu chcecie? - powiedział najwyższy mężczyzna, łypiąc na cały pochód wrogim spojrzeniem. Głos miał nieprzyjemnie szorstki, od razu sprawił wrażenie człowieka, dla którego jedynymi mile widzianymi ludźmi są ci, którzy oddalają się jak najdalej od jego posterunku, lub też kończą swoją ziemską egzystencję przed granicą takowego. I w obu przypadkach był gotów, by bardzo skutecznie w tym dopomóc.

Przez krótką chwilę odpowiedzieć miał zamiar Daniel, zdążywszy nawet zrobić krok przed siebie i zaczerpnąć oddechu, w porę jednak zdążył zorientować się, że Binna wystąpiła już na przód kolumny z zamiarem mówienia. Daniel od razu cofnął się o krok i skarcił się w duchu za swoją głupią opieszałość. Czemu w ogóle chciał przemawiać za całą społeczność? Binna była tutejszą dowódczynią jeszcze na lata, nim spotkał ją po raz pierwszy.

-Na imię mi Binna. Przewodzę tej grupie. Jesteśmy tylko koczownikami, którzy podróżują po świecie i po prostu starają się przetrwać. Dziś podczas wędrówki trafiliśmy tutaj. Możemy liczyć na waszą gościnę?

Przemowa była bardzo krótka i rzeczowa, jednak Daniel, zresztą nie jako jedyny, zaniepokoił się nieco, słysząc dziwną zmianę, jaka powstała w głosie jego matki. On, jako że słyszał to w przeszłości tylko raz czy dwa, nie domyślał się od razu, na czym dokładnie zmiana ta polegała, inni jednak natychmiast fakt ten wychwycili. Bo nie tylko głos, ale i także cały sposób mówienia kobiety istotnie bardzo się zmienił. Niegdyś, jeszcze bardzo wiele lat temu, gdy spotykanie innych ludzi było w miarę częste, w czasie witania innych grup, czy nawet pojedynczych ludzi, Binna zachowywała się władczo i stanowczo, przedstawiała się w długich, kwiecistych przemówieniach, a jej ton był uroczysty i przejmujący. Teraz mówiła obojętnie i sucho, wymieniając tylko najważniejsze fakty. Już nie czuć było do niej, by była czyjąkolwiek królową, a to co niegdyś wymawiała ze szczerą pasją, teraz zdawało się być tylko zbędną grzecznością i nieprzyjemnym obowiązkiem. To był dla wszystkich doprawdy przytłaczający widok, patrzeć na swoją dawną królową, która bezwstydnie okazującą słabość na oczach wszystkich swoich poddanych.

-Przykro mi. Nie zamierzamy nikogo tu gościć. Wynocha. - odburknął włócznik, a pozostała dwójka wydała z siebie trudne do precyzyjnego zinterpretowania dźwięki, które najwyraźniej świadczyły o poparciu dla słów pierwszego. - Nie potrzeba nam tu dodatkowych gęb do wykarmienia. Sami mamy dość ludu.

-Obawiam się, że to niemożliwe. - odparła Binna, uśmiechając się sztucznie i z wymuszeniem. - Przybyliśmy do was, bo usłyszeliśmy o możliwości nabycia tu broni i zbroi, a takowe znacznie ułatwiłyby nam podróż przez te krainy. Handel z wami jest dla nas bardzo istotny.

Binna liczyła, że słowo "handel" ociepli trochę nastawienie żołnierza i skłoni go do bycia nieco milszym, by nie spłoszyć potencjalnej okazji zysku. Ten jednak informację o okazji do sprzedania broni przyjął chłodno.

-No dobra. - stwierdził po chwili namysłu z obojętnością tak potężną, że zakrawającą wręcz na jakiś rodzaj chamstwa - Możecie pozostać pod murami. - By uniknąć nieporozumień, stuknął w dzidą w kopiec na którym stał, dając do zrozumienia, co ma na myśli mówiąc o murach. Wkrótce pojawi się tu ktoś od handlu. Do tego czasu przygotujcie listę rzeczy, które chcecie kupić. – powiedział, podając Binnie mocno zdezelowany zeszyt i cienki długopis, po czym odwrócił się do swojego podkomendnego z toporkiem u pasa. - A ty młody, leć po kogoś. Najlepiej Terminatora. Niech zajmie się naszymi... gośćmi.

Ubrany w skórzaną tunikę żołnierz szybko skinął głową i skwapliwie ruszył wypełnić polecenie, a pozostali dwaj odeszli z powrotem za mur, pozostawiając grupę Binny ich zajęciom. Przez kolejną godzinę ona i kilku wybranych przez nią ludzi chodziło po całej grupie, zbierając zamówienia i zapisując je wraz z imieniem klienta na wyrwanych z zeszytu kartkach. Dante, który sam był jednym z zapisujących, zażyczył sobie parę noży myśliwskich i małą pałkę, do której po zastanowieniu się dopisał jeszcze w nawiasie „z gwoździami.” Nie był pewien, czy nabijana gwoździami maczuga faktycznie była dobrym pomysłem, ale postanowił spróbować.

Ash, zapytany o swoje życzenie, z oczami świecącymi się z podniecenia poprosił o krótki łuk refleksyjny z lekkiego, polakierowanego drewna, z gumowym majdanem i strzałami wyposażonymi w harpunowy grot o ząbkowanych zakończeniach, a do tego lekki skórzany lub plastikowy kołczan, zamykany na zaczep. Dante spojrzał na niego z politowaniem i nic nie mówiąc wpisał na kartce „łuk.” Po namyśle dodał jeszcze „refleksyjny”, w nawiasie, ale nie sądził, by tutejsi zbrojmistrzowie kłopotali się tak precyzyjną terminologią.

Daniel, po dłuższym zastanowieniu, poprosił o karwasze i lekki hełm, ale nie uznał za konieczne brać jakiejkolwiek broni. Przecież wciąż miał miecz odziedziczony po swoim ojcu.

Pozostali mieli tysiące pomysłów. Jedni prosili o miecze, inni o pałki, kolejni zamawiali całe kolekcje noży, łuki, proce, nawet katany. Co ambitniejsi nie bali się także prosić o broń palną, granaty, czy nawet miotacze płomieni, inny zamawiali broń i zbroję swojego własnego projektu, od której opisów niejeden Kowal miałby całe serie koszmarów sennych.

Człowiek nazwany przez mężczyznę z włócznią Terminatorem pojawił się po około półtorej godzinie od rozpoczęcia spisywania listy. Była to wysoka, chuda, potężnie umięśniona kobieta, ubrana w fartuch, szerokie, męskie szare spodnie i podobną koszulkę. Miała krótkie ciemnobrązowe włosy, obcięte na zapałkę, brązowe oczy i mały, skrzywiony jak po złamaniu nos. Najbardziej jednak uwagę przyciągał w niej obrzydliwy, długi rząd paskudnych blizn i poparzeń, ciągnących się wyłącznie po całej lewej połowie twarzy. Zaczynał się od kilkakrotnie nacinanego podbródka, przechodził przez zmaltretowany do niewyobrażalnych poziomów policzek, a kończył na pozbawionej kawałków skóry przestrzeni nad czołem, niewyobrażalnie oszpecając tym kobietę. Blizny były wyraźnie śladem długotrwałych tortur, bo po bliższym przyjrzeniu się można było dostrzec, że układają się w krzywo napisane słowo "kolaborant", rozciągające się po całej lewej połowie twarzy. Nie dało się na pewno powiedzieć, kto wykonał takowe blizny, ale Daniel miał pewne podejrzenia co do tego, kto mógł być w to bardzo zaangażowany.

Kobieta zatrzymała sie na nasypie, wsadziła sobie place do ust i gwizdnęła głośno, by zwrócić na siebie ogólną uwagę. Gdy wszyscy odwrócili się w jej stronę, zaczęła mówić. Głos miała nieprzyjemny i szorstki, typowy dla ludzi niecierpliwych i zmęczonych życiem.

-Jestem Graice. – rzuciła, patrząc na ludzi z niechęcia. Przedłużony o kilka milimetrów lewy kącik jej ust otwierał się lekko przy każdym słowie, wypuszczając na bruk kropelki krwi. - Przyszłam tu, bo ponoć chcecie nabyć trochę żelastwa. Skoro tak to droga wolna, ale wiedzcie, że nie lubimy tu przybłęd i żebraków. Lepiej o tym pamiętajcie. Kto tu dowodzi?

-Ja. - odparła Binna, wręczając człowiekowi kartkę papieru, na której wypisane były wszystkie zamówione przez nich instrumenty. Ostatecznie znalazły się tam głównie zamówienia na miecze, włócznie i topory, ale znalazło się także kilku chętnych na zbroje, łańcuchy i broń dystansową. Kobieta spojrzała na kartkę tylko przelotnie, po czym złożył ją kilka razy na pół i schował do kieszeni spodni, po czym bezceremonialnie splunęła na bruk resztką krwi z pękniętego kącika, mamrocząc do siebie coś o dodatkowej robocie.

-Pięknie. Ty idziesz ze mną, a cała reszta tu czeka. Nie będę prowadzić interesów pod gołym niebem, nawet z przybłędami.

Binna skinęła głową, nie zwracając uwagi na przytyki kobiety, i już miała iść z nią, gdy zza jej pleców odezwał się Daniel.

-Czekajcie. Też chcę z wami iść.

Graice spojrzała na niego wzrokiem z gatunku tych, od których natychmiast żałuje się wypowiedzianych słów, niezależnie od ich treści.

-I jeszcze czego? Czy to miasto wygląda na jakąś pieprzoną fabrykę czekolady, gówniarzu? Do środka wchodzą tylko dowódcy dużych grup, i to tylko wtedy, gdy my im tak każemy, a cała reszta siedzi poza murami i nie sprawia problemów. I żeby było jasne, tak zostanie aż do końca waszej wizyty. A jak się wam to nie podoba, to wypierdalać. – swoje przemówienie zakończyła kolejnym splunięciem, tym razem pod nogi Daniela.

-Nie mówię tu o rozrywkach. - odparł Daniel, nie cofając się ani przed splunięciem, ani przed wzrokiem Graice, której orzechowe oczy niemalże na głos życzyły mu porządnej i bolesnej lekcji dyscypliny. - Chcę wziąć udział w waszych negocjacjach.

-Co? Ty? – Powiedziała Graice, udając zdziwienie, by zrobić mu na złość. - A co taki gówniarz może wynegocjować?

Daniel już chciał odpowiedzieć, i to w nie mniej uszczypliwy i nieprzyjemny sposób niż jego rozmówczyni, ale w porę w słowo weszła mu Binna.

-Daniel jest ważną częścią tej wyprawy. Miał duży wpływ na jej rozpoczęcie, a także obecny przebieg.

Zdecydowanie zasłużył na to, by traktować go jako kompetentną osobę i pozwolić uczestniczyć w negocjacjach. Proszę, pozwól mu iść razem z nami.

Gracie spojrzała jeszcze raz na Binnę, potem na Daniela, a następnie machnęła na wszystko ręką.

-Dobra, w sumie co mnie to obchodzi? Chodź. Ale cała reszta ma tu zostać i siedzieć na dupach.

Gdy nowi klienci przeszli przez kamienny murek, ruszyli ku nowemu, nieznanemu im światu. Zostawiając za sobą resztę wioski, nie byli jeszcze pewni, co ich czeka, obaj pocieszali się jednak myślą, że po przejściu przez pustynię pokonali juz najgorsze pośród przeciwności. Czas miał pokazać, że cholernie się mylili.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania