Pokaż listęUkryj listę

Opow *** ZᴀᴄʜŁᴀɴɴᴀ Sᴛᴀʀᴜsᴢᴋᴀ

Siedzę na ławce w parku. Jest dość długa. Kupa miejsca po obu stronach. Wiem o tym, gdyż tkwię na środku. Ciepły wiaterek omiata moje skołowane myślątka. Hasają w umyślę jak skoczne koźlątka. Niestety, czasami zrobią kupę nie w tym miejscu co trzeba i wtedy jest problem. Lecz dzisiaj za bardzo nie mogę narzekać. Rozwolnienia nie mają. Ptaszęta wesoło świergolą wśród liści oraz w okolicznych krzakach. Że też im…tak się chce. Ja bym dostał od razu w dziób, gdybym spróbował tak ćwierkać. Stado słoni nadepnęło mi na wszystkie uszy. A mam ich sporo. Dwie sztuki. To zawsze nie jedna. Co ja wyprawiam? O czym myślę? Słoneczko co prawda praży, ale żeby aż tak przywalić mi promieniami. Oj nieładnie. Podnoszę paluszek grożąc niebu. Pukam dłonią w czoło. Koźlątka się wywracają. Będzie chwila spokoju. Może biedne usnęły. Mają ze mną sto pociech.

 

Akurat spokoju. Gołąb mi splunął zadem na but.

 

Ścieram rękawem. Owinąłem go folią, z uwagi na możliwość zaistnienia, takich właśnie sytuacji. Wyjmuję bułkę z kieszeni szeleszcząc papierem, aż ptaszki na chwilę zaniemówiły i patrzą z byka. Robię pierwszy nacisk sztucznej szczęki, na chrupiąca skórkę, gdy nagle widzę przed sobą… inną skórkę: uśmiechniętą staruszkę. Nic nie było i nagle ona. Stuka mnie laską w ramię, jakby pasowała na rycerza i grzecznie pyta?

 

– Pozwoli pan że zapytam…

– Nie pozwolę. Przerwa śniadaniowa. A sio!

– A może jednak. Być niegrzecznym wobec starszej niewiasty, nie przystoi takiemu uroczemu młodzieńcowi. Nieprawdaż?

– Nieprawdaż – zagłębiam zęby w bułce, lecz wolałbym w niej.

– Chcę się tylko przysiąść. Stare kości rozprostować.

– Przysiąsiszademmm? - dziwię się niewyraźnie, gdyż mam jadło na języku.

– Usiądę i wyciągnę nogi…

– Tylko nie przy mnie, proszę! Z rozkładem, to proszę na dworzec - wyplułem, nie chcąc się udławić.

– … żywe nogi na ścieżkę. Odpoczną strudzone życiem.

– No to już, siadaj pani. Miejsca dosyć. I proszę się zamknąć – rzekłem, jak bez szacunku do starszego człowieka.

 

Co ona ode mnie chce. Chyba nie… no nie. Gdzie tam. Taka kruszynka. Ale trochę wnerwiająca. Może pragnie powspominać stare czasy. Jak była piękna i młoda. Nie musiała siadać na ławki. Nagle słyszę:

– Ja bym nie chciała obok.

– No nie. Chyba nie chce mi usiąść na kolanach... w nadziei, że mi…

– Chciałabym usiąść na pana miejscu. Mogę?

– Dlaczego na moim? Dobrze mi tu. Już wygrzane – jestem niespokojny, jak tygrys pilnujący zdobyczy. Gdybym miał ogon z tyłu, to by mi drgał nerwowo.

– Grzecznie proszę. Namknij się pan. Co panu szkodzi.

– E… tam. Właściwie co? Nic. Klapnij se pani.

 

Przesuwam się pół metra w bok. Ławka długa. Do przepaści daleko. Nie spadam.

Babcia siada obok mnie i dłubie w nosie.

– Dlaczego pani dłubie w nosie. To obrzydliwe.

– A co? Mam dłubać w pańskim?

– W moim, to sobie ja podłubie. Najlepiej znam wszystkie zakamarki. Czasami takiego dużego tłuściocha wyciągnę i go kulam między paluchami. Bywa, że mi się spryciarz wymsknie. Ale na szczęście nie wszystkie są śliskie.

– No widzi pan. To w czym problem? Niech każdy wierci w swoim.

– O co pani właściwie chodzi? –pytam groźnie łypiąc jednym okiem, bo drugie pocieram wnerwiony.

– Pragnę odzyskać młodość. Tu i teraz.

 

O kurczę. Z psychiatryka zwiała, jak babcię kocham. Tylko swoją, a nie tą. Nie chcę jednak odchodzić, bo ciekawość już mnie zjada do połowy. Zawsze jakaś odskocznia w monotonnym życiu. Pytam grzecznie?

– Kiedy wypuścili?

– Kogo?

– Panią.

– Sama się wypuściłam na miasto. Jak już powiedziałam, pragnę odzyskać…

– … wiem, wiem, młodość.

– Właśnie pobieram pana siły witalne i takie inne... młodziaki.

– Ojejku. Zgroza. Już się boję. Mam drgawki. – Wrzeszczę na cały park, aż się dziecko w wózku rozpłakało, a matka mi przywaliła torebką mówiąc epitety.

–Proszę nie stronić od powagi. Zostawił je pan na miejscu, na którym teraz siedzę.

– Naprawdę? Zapomniałem zabrać? Zostawiłem biedne same? O cholera. Masz ci los. Niedobry ze mnie człowiek. Co teraz ze mną będzie? A co z nimi? Zostały same bidulki. Wstawaj babo! Rusz tyłek. Wezmę je z powrotem. Przytulę do piersi. To moje! Tylko moje! Ja nie mogę. Co z Pani za świruska?! W pani wieku? Nie lepiej dziobać sweterki dla wnucząt.

– Za późno. Za chwilę zasłabniesz dobry człowieku. Wtedy zadzwonię po karetkę. Może przyjadą na czas.

 

Co z tym babskiem. Wariatka na sto dwa. Taka nie powinna luzem chodzić, bo ludzi straszy. Albo raczej rozśmiesza do łez. A niech to… słabo mi. Co się dzieje. Jestem chyba chudszy, bo widzę przerwę, między nią a mną. Ciało mam wiotkie, jak źdźbło na diecie. A ona? O kuźwa! Odmłodniała. Nawet całkiem ładna sztuka. Zmarszczki pogubiła. Żwawiej dupką rusza. Podskakuje i śpiewa miłosne pieśni, w duecie z kosem. Dobrze, że nie z kosą i jej właścicielką. Miałbym przerąbane. Laskę trzyma w zębach, dla równowagi. Ale byłem nie kumaty. Nie wierzyłem jej. Myślałem, że czubata jakaś, albo chociaż ma luzy na piątej klepce. A tu masz chłopie placek. Naprawdę odebrała mi młodość. Nawet nie mam siły ją walnąć, za to co mi zrobiła. Czuję, że mi się psychika marszczy. Wiotka jakaś.

 

Widzę mroczki przed oczami. Różne gwiazdki. Nawet koźlątka z umysłu uciekają. Dostrzegam je na łące w polnych kwiatach. Zwiewają jak cholera. Machają do mnie na pożegnanie. Śmieją się głośno i radośnie, wesoło brykając wśród fruwających motyli. Zaczekajcie, wracajcie!!! Czym ja teraz będę myślał!? Nie zrobiłem wam nic złego! A jeżeli... to przepraszam! Wracajcie, do diabła! Przytulę was i pogłaskam! Kołysankę zaśpiewam! Wnet zaśniecie, żeby nie słyszeć!

 

Dostrzegam śnieg, biały, rozłożysty i puszysto mokry. Robi mi się szaro przed oczami. Wpadam w zaspę. Coraz niżej i niżej. Chcę się wydostać, ale śnieg na to nie pozwala. Trzyma śnieżnymi, zimnymi łapami jak u trupa. Odczuwam klaustrofobię. Otacza mnie ze wszystkich stron. Dusi i odbiera oddech. Nagle widzę prześwitujące światło. Koniec ze mną – myślę sobie. Blask jest dziwny. Dziwaczny. To świecąca lampa. Nie jestem w śniegu, tylko w białej pościeli. Dlaczego tak trzeźwo myślę? Co ze mną? Czy to na pewno: ja? Gdzie się podział śnieg, do jasnej cholery? To mój śnieg i proszę mi go oddać. Ale już! Bo sądem postraszę z zamrożoną ławą przysięgłych!

 

Budzę się. Biały bałwan przy mnie stoi. Nie! Sopelek lodu mam w kojarzeniu. To chyba lekarz topnieje.

Na szczęście pamiętam wszystko. Zadaje rozsądne pytanie:

 

– Co z tym pieprzonym babskiem? Chcę ją tu. Natychmiast! Niech odda, co zabrała.

– Proszę się uspokoić. Jak jeszcze raz pan ucieknie, to zamkniemy pana w celi bez klamek. Nastraszył pan starszą kobietę. Nie mogła dojść do siebie, biedaczka. Błądziła po całym parku.

– Ona ukradła moją młodość. Nie rozumie pan?

– Nie pierwsza i nie ostatnia. Ale pierwsza poza szpitalem. Pan to sobie wszystko wyobraził. Ona panu życie uratowała. Leżał pan zemdlony i wierzył, że umiera. Jeszcze pan kazał koźlątka odnaleźć.

– No właśnie. Co z nimi? I co z panem? Cztery razy pan powtórzył: pan

– Wróciły do pana umysłu. Niech się pan nie martwi. Dobrze im tam.

– Razem sześć.

 

Nagle słyszę jakieś głosy. Lekarz też, bo uszy nadstawił jak zając. Dobiegają do nas słowa:

 

– Chciałabym podziękować temu panu. Gdzie on jest?

– Za co, droga pani?

– Wychodzę za mąż. Zakochałam się w młodym i przystojnym. Będziemy do siebie pasować. Jak dwa młode koźlątka.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • kigja 02.07.2020
    Zabawne , ale trochę smutne. 5
    Pozdrawiam
  • kigja 02.07.2020
    Nie znam słowa Namknij , ale ładnie brzmi.
  • Dekaos Dondi 03.07.2020
    Kigja→Dzięki:)↔To fajnie, że ładnie brzmi:)→Pozdrawiam:)
  • Angela 03.07.2020
    O jeżu, DD rozwaliłeś system. Te dialogi mnie zabiły?
  • Dekaos Dondi 03.07.2020
    Angela↔Dzięki:)→Jesteś zabita, czy nie?↔Bo nie chciałbym pozdrawiać na prożno:))

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania