Poprzednie częściPreludium do chaosu (1)

Preludium do chaosu (47) - Kres, upadek i zwieńczenie

„Koniec?”

 

- Gdzie ja jestem? Co to za slumsy? – pomyślał prezydent totalitarnego państwa, łapiąc się pulsujących skroni.

Strząsnął z obrzydzeniem małego szczura ze swojego uda.

Gryzoń wpadł prosto w cuchnące fekalia. Szare zwierzę zapiszczało cicho i uciekło przez kratkę studzienki kanalizacyjnej.

Ból w czaszce był nie do wytrzymania. Smród również. Wstał powoli z pomiędzy dwóch kontenerów na śmieci. Obok niego leżał jakiś bezdomny, tuląc mocno butelkę z tanim alkoholem.

- Skąd ja się tu wziąłem? Chyba za dużo wypiłem wczoraj z…jak on się nazywał? – w pamięci szukał nazwiska swojego zastępcy.

Bezdomny gapił się na niego beznamiętnie. Po chwili wysunął w jego kierunku rękę z trunkiem. Menel nie miał trzech palców u prawej dłoni. Uśmiechnął się serdecznie, zęby można było policzyć na palcach jednej ręki. Jego ręki.

- Spieprzaj, dziadu – chciał rzucić w jego kierunku, lecz usta i krtań odmówiły posłuszeństwa.

Rozejrzał się dookoła. Jakieś trzysta metrów przed nim wznosił się budynek jego rezydencji. Wokół budynku gromadził się tłum z transparentami. Skandowali coś głośno. Ruszył powoli w stronę swojego domu. Nogi miał jak z waty. Zerknął w dół. Jego bose stopy z bólem stawiały kolejne kroki.

- Co tu się dzieje…? – jego myśl przerwał cichy, ciągły pisk, gdzieś w tylnej stronie czaszki.

Dźwięk narastał, wywołując coraz szybszy puls w skroniach. Zakręciło mu się w głowie. Oparł się ręką o szybę sklepu z pamiątkami. Kolorowa witryna przedstawiała souveniry, rzeźby oraz fotografie głowy państwa. Uśmiechnięty prezydent, czyli on sam, zerkał teraz z ironicznym uśmiechem w jego stronę.

- Służyć ludziom – chciał przeczytać na głos motto pod jednym ze zdjęć, ale nie był w stanie.

Częstotliwość szumu w głowie narastała coraz bardziej. Oczy zachodziły mgłą. Powieki mrugały intensywnie. Poczuł mocny, piekący ucisk w klatce piersiowej.

- Zabłądziliśmy, obywatelu? – usłyszał twardy, pewny siebie głos za swoimi plecami. - Twoja karta, obywatelu. Chcę ją zobaczyć – dźwięk przeładowywanego karabinu mieszał się z rykiem rzeszy ludzi, zgromadzonej kilkadziesiąt metrów dalej.

Nie był w stanie otworzyć sparaliżowanych ust. Przeszywał go ból w piersiach i głowie.

- Dlaczego masz na sobie szpitalny fartuch? – policjant wymierzył do niego ze służbowej broni.

Odwracając się, zerknął w lusterko zaparkowanego obok samochodu. Przycisnął rękę do piersi. Nie poznawał siebie. Niepokój narastał. Serce kołatało jak oszalałe. Poczuł uderzenie gorąca na karku. Panika i strach ogarniały całe ciało.

- Twoja twarz krwawi, człowieku. Ostatni raz proszę o dokumenty. – powiedział policjant w stronę prezydenta.

Popatrzał w lusterko. Powoli tracił oddech. To nie była jego twarz. Ból przeszył jego pierś. Ostatkiem sił kopnął szybkę samochodu. Staczając się na chodnik, oparł lewą rękę o maskę pojazdu.

- Potencjalny zamachowiec przy wiecu prezydenta – policjant rzucił przez radio. – Przyjąłem, wykonuję – dodał spokojnie po chwili, celując w serce.

Pocisk wystrzelony z karabinu ukoił cierpienie w piersiach prezydenta. Nieznośne buczenie w głowie ustało. Był martwy.

Manifestujący z ekstazą w oczach, skandowali nazwisko prezydenta.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Człowiek jęczał z bólu. Zaczynało brakować leków znieczulających. Pacjent nie powinien jednak narzekać. W ostatniej chwili uratowano go przed amputacją obu nóg. Udrożnione tętnice pracowały. Krew płynęła właściwym biegiem.

Doktor Anghel umył ręce. Przebrał się w cywilne ubranie i wyszedł z budynku prowizorycznego szpitala. Miał dzisiaj za sobą pięć zabiegów. Tym razem ratował życie. Tylko i wyłącznie. Czuł się wspaniale. Wiedział jednak, że tak szybko nie odpokutuje za swoje czyny. Traktował Stargard Szczeciński niczym czyściec. Koszmary nawiedzały go coraz rzadziej. Wczoraj po raz pierwszy ktoś nazwał go aniołem. Dotychczas kojarzyło mu się to tylko z tym upadłym. Serdeczny, wdzięczny uśmiech uratowanego pacjenta koił ból sumienia.

Wszedł do trzypokojowego mieszkania, które przydzielono mu tuż przy budynku szpitalnym. Usłyszał głos Leny z kuchni.

- Dziadku, kolacja będzie za niecałe pół godziny – dziewczynka uśmiechnęła się do niego. – Porysuję chwilkę i poczekamy na Marka, powinien niedługo skończyć służbę.

- Dobrze kochanie, dziękuję. Poczytam przez ten czas – rzekł do swojego małego aniołka.

Jego relację z wnuczką wyglądały coraz lepiej. Często rozmawiali ze sobą. Dzielili się swoimi smutkami i radościami. Dziewczynka miała twardy charakter. Wierzyła, że kiedyś odnajdzie matkę. Czasami jednak w nocy słyszał jej cichy płacz.

Od kilku tygodni przebywali w Stargardzie Szczecińskim. Pracy było mnóstwo. Ludzie kierowali się do tego miasta z całej Polski. Każdy szukał schronienia, pomocy lekarskie, lub po prostu normalności.

Jurij Anghel wziął z komody rozłożoną książkę „Zbrodnia i kara” Fiodora Dostojewskiego. Usiadł wygodnie w fotelu. Przetarł zmęczone oczy, zaczął czytać.

- Dziadku, chodź na chwilkę. Chcę ci coś pokazać – usłyszał głos Leny.

Wstał z fotela, trzymając książkę wszedł do pokoju nastolatki.

- Co tam, skarbie? – zapytał, trzymając przy udzie powieść.

- Dziadku, będę mogła kiedyś zrobić sobie tatuaż? – mała zrobiła słodko minę.

- Chyba za młoda na to jesteś, dziecko.

- Chcę taki sam tatuaż, jaki miała moja mamusia – powiedziała cicho, wręczając rysunek Anghlelowi.

- A cóż to takiego? – zapytał lekarz, patrząc na obrazek.

Nogi ugięły się pod nim. W głowie zawirowało.

- Chcę taki sam na plecach – Lena rzuciła twardo.

Książka upadła z hukiem na podłogę.

Rysunek przedstawiał węża, pożerającego własny ogon.

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Tłum wiwatował.

Prezydent Mocarstwa Rosyjskiego nie przemawiał. Wyszedł jedynie na balkon ostatniego piętra swojej luksusowej rezydencji. Ciepły, jesienny wiatr poruszał wielką, czerwoną flagą, zwisającą spod balkonu. Założył ręce na piersi, podniósł lekko głowę do góry. Tłum oszalał. Popatrzył władczym wzrokiem na zgromadzenie. Był w swoim żywiole. Szyderczy uśmiech nie schodził mu z twarzy. Wyciągnął w górę obie ręce z wyprostowanym dłońmi, pozdrawiając opłaconą publikę. Publiczność świętowała wygrane wybory swojego pana i władcy.

Nowy, stary mer Mocarstwa Rosyjskiego wrócił do wnętrza rezydencji, usiadł na skórzanym fotelu, przy małym stoliku. Wyciągnął cygaro z drewnianego pudełka, leżącego na komodzie obok.

- Ta władza jest niesamowita – rzekł krótko.

Specjalne urządzenie na krtani modulowało głos prezydenta.

Katia Zajcew, ubrana w beżową, elegancką garsonkę, przeglądała dokumenty przy jego biurku.

- Zaczniemy od reorganizacji głównej siedziby instytutu. Trzeba będzie wymienić niemal cały zespól lekarzy – powiedziała lekarka, zerkając na władcę znad okularów.

Nowy zarządca kraju umieścił końcówkę cygara w specjalnej gilotynie.

- Moja droga Katio. Masz całkowitą rację – stwierdził, patrząc z uśmiechem na byłą pracownicę Instytutu Transplantologii. – Głowy będę musiały polecieć – dodał, przesuwając ostrze gilotyny w dół. – Nawet szybciej, niż to sobie wyobrażasz.

Wsunął cygaro do ust. Powoli wyjął zapałki z szuflady komody. Potarł końcówkę z siarką o draskę. Przytrzymał chwilę palący się drewniany patyk. Przed sobą miał mapę dawnej Polski. W tym momencie usłyszeli głośne pukanie do wielkich, drewnianych drzwi gabinetu.

- Spodziewasz się kogoś? – zapytała lekarz anestezjolog, wertując kolejne dokumenty. – I po co ci ta mapa Polski?

Katia Zajcew nie doczekała się odpowiedzi. Wrota prezydenckiego biura otworzyły się. Spojrzała z przerażeniem na osobę wchodzącą do środka.

- Miło panią widzieć ponownie, pani doktor – Władimir Reznik zarechotał, kierując się pewnym krokiem w ich stronę.

- Iwan, co on tu robi? Co to ma znaczyć?! – spojrzała panicznie w stronę prezydenta.

- To są właśnie te zmiany. Oto leci pierwsza z głów – odpowiedział, spokojnie przypalając cygaro.

- Ty skurw… - lekarce nie dane było dokończyć.

Trzech ochroniarz, towarzyszących Teksańskiemu, skrępowało i zakneblowało przerażoną kobietę. Po chwili wyprowadzili szamoczącą się anestezjolog z gabinetu.

- Mój drogi Władimirze – Iwan rzekł do Reznika. - Myślę, że nowe podboje musimy zacząć od tego miejsca - powiedział, strzepując popiół z cygara, na zakreślony czerwonym długopisem Stargard Szczeciński.

Za oknem balkonu słychać było wiwatujący tłum.

KONIEC.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Niepasteryzowany 04.05.2016
    Wszystkim czytelnikom dziękuję za uwagę i poświęcony czas. Mam nadzieję, że się podobało.
  • NataliaO 04.05.2016
    Podobało się. Zakończenie, mam nadzieje ze to nie taki znowu koniec. Ale wróćmy do ostatniego rozdziału. Mocne to było. Czytając ma się wrażenie, że chodzi o uśmiercenie lub pozwolenie komuś żyć, jakby dokonywanie wyborów radykalnych, zapamiętywanie tego co dobre, a zarazem złe w naszym życiu. Super opowiadanie. Bardzo miło było w nim towarzyszyć, 5:)
  • Niepasteryzowany 04.05.2016
    Dziękuję :)
  • maniekt 02.04.2018
    Genialne zakończenie! Świetna postapokalipsa!
  • Niepasteryzowany 03.04.2018
    Dzięki. Nie spodziewałem się że ktoś to czyta jeszcze.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania