Poprzednie częściWłaściwy kolor nieba - rozdział 1
Pokaż listęUkryj listę

Właściwy kolor nieba - rozdział 60 (ostatni)

Rozległe, nieogrodzone pastwisko łagodnie opadało w dół zieloną połacią, na której, niczym puchate obłoczki sunące leniwie po niebie, pasły się owce. Opodal trawę gryzł nierozkulbaczony gniady koń. Samotna postać w długiej spódnicy patrzyła na nadejście intruzów, lecz nie wykonała żadnego kroku w ich stronę, jakby pojawienie się ludzi było jej doskonale obojętne. U stóp kobiety warował łaciaty pies, połowę mniejszy od białych stróżujących owczarków. Drugi pies zajął pozycję po przeciwnej stronie stada i bacznie obserwował zwierzęta.

– Dziękuję, dalej pójdę sama. Proszę na mnie zaczekać. – Nikka poinstruowała służącego i pewnym krokiem ruszyła przed siebie.

Wraz ze zmniejszającym się dystansem wątpliwości komandor Selino rosły. Ana musiała ją rozpoznać, dlaczego więc stała jak posąg i czekała… nie wiadomo na co? Może nie chciała jej znać, nie odpisała przecież na list, ale dlaczego obraziła się i na nią, i na Malenę? Musiały być jakieś przyczyny. Przyleciała tu, by zaprosić starą przyjaciółkę na ślub, to była prawda, ale chciała też poznać powód jej upartego milczenia.

W końcu stanęła przed obliczem Any, która w niczym nie przypominała dziedziczki wielkiej fortuny. Milczała, a ręce skrzyżowała na piersi. Ubrana w proste, beżowe ciuchy i haftowany serdak z owczej skóry prezentowała się jak zwykła chłopka. W rozcięciach obszernej spódnicy targanej górskim wiatrem Selino zauważyła spodnie do jazdy konnej. Jasne włosy i niebieskie oczy z charakterystyczną ciemną obwódką wokół tęczówki zostały takie, jakimi zapamiętała je Nikka, ale rysy twarzy dziewczyny wyostrzyły się, a cera pociemniała, opalona słońcem i wiatrem.

Łaciaty pies wstał i ostrożnie obwąchiwał wysokie buty Nikki, śmiesznie wyciągając przy tym łeb.

– Cześć, Ana – postanowiła zacząć rozmowę.

– Pani komandor Selino – wyrzuciła z siebie i ukłoniła się drwiąco. Tak, drwiąco: Nikka wyraźnie widziała szyderstwo, którego Ana nawet nie starała się ukryć. – Cóż szanowną panią sprowadza na ten zapomniany przez bogów i ludzi koniec cywilizowanego świata?

– Chciałam, żebyś przyszła na mój ślub. – Wyjęła z kieszeni kopertę i wcisnęła ją Anie. Zaskoczona dziewczyna chwyciła gruby arkusz papieru. – I chciałam się upewnić, że tym razem list dotrze do adresatki. Zdaje się, że poczta ma spore trudności, by dotrzeć na ten… piękny koniec świata.

Nikka rozejrzała się demonstracyjnie. Z pastwiska rozciągał się spektakularny widok na góry strzelające wierzchołkami w popielate niebo, zwężającą się dolinkę i kilka chałup, małą wioskę albo sioło powstałe na brzegu potoku – widziała refleksy słońca na wodzie. Piękno gór różniło się od piękna otwartego morza, lecz oba rodzaje równie skutecznie cieszyły oko.

Ana obróciła kopertę w palcach, nie otworzyła jej.

– Więc pani komandor wychodzi za mąż… – umilkła pod ciężkim spojrzeniem Nikki. „Pani komandor” nie miała zamiaru dać sobą pomiatać.

– Dokładnie tak. Chciałabym, żeby przyjaciółki były przy mnie w tym ważnym dniu. Dlatego jesteś zaproszona. Nie martw się o transport, ktoś po ciebie przyleci. O nocleg też nie, moja mama ma dla ciebie pokój.

– Nie powiedziałam, że się wybieram.

– Decyzja należy do ciebie. Jeśli przyjedziesz, będziesz mile widziana.

Zapadła cisza, nie tyle niezręczna, co będąca częścią rozmowy. Owce odeszły już kilkanaście jardów w dół zbocza. Ana ruszyła za nimi, Nikka, chcąc nie chcąc, również. Psy pokazały, do czego je szkolono: kierowały stadem tak, by nie rozchodziło się na boki.

– Po co tam pojadę? Żeby każda ulica, każdy dom i cholerny zaułek przypominały mi o śmierci naszych ludzi? Żebym widziała to wszystko jeszcze raz od nowa, każdy wybuch, każdą bombę? Chcesz, żebym całkowicie zwariowała. Nikka, ja się tu ledwo trzymam!

Ana stanęła gwałtownie i spojrzała na przyjaciółkę wzrokiem, z którego rzeczywiście wyzierało szaleństwo.

– Ale ty masz się wyśmienicie! Błyszczysz w pałacu, przemawiasz w mieście, ambasadorkujesz sobie tam… jakkolwiek się nazywa to przeklęte miejsce, w którym zniknęłaś. Chcesz mnie zaciągnąć na salony, jak Malena?

– Chciałabym, żebyś przyszła na mój ślub – powtórzyła Nikka uparcie jak puszczane raz po raz nagranie ulubionej piosenkarki.

– Nie pojadę tam. Nie widzisz, że nie dam rady?! Dobrze, że mam to wszystko, te owce, bo inaczej… No ale ty tego nie zrozumiesz. Komandor – wypluła to słowo. – Za kogo idziesz, za jakiegoś dworaka?

Rozdarła kopertę, rozłożyła zaproszenie i przebiegła wzrokiem po literach.

– Natel Ber… Nie znam, pewnie dworak.

– Uczony – sprostowała Nikka. Spięła się trochę, bo Ana zaczynała ją, kolokwialnie mówiąc, wkurwiać.

– Jeden pies. Jak ty możesz to wytrzymać? Jak możesz żyć, oddychać, patrzeć w lustro i nie widzieć twarzy naszych, którzy zginęli? Prześladują mnie każdej nocy, a ty? Cieszysz się życiem, jakby nic się nie stało. Nigdy mnie nie zrozumiesz, pani komandor.

Ana mówiła z pasją, wierzyła w każde słowo; naprawdę wierzyła, że Nikka nie wie, nie doświadcza tego samego – i jeszcze więcej, przecież jej męki nie skończyły się wraz z podpisaniem traktatu pokojowego. Miała ochotę roześmiać się jej w twarz, ale tego nie zrobiła. Widziała zmarszczki pod oczami Any i jej obgryzione paznokcie, a przede wszystkim dobrze wiedziała, jak czuje się ta biedna dziewczyna.

– Trzymaj – przerwała jej i zdjęła rękawiczki. – Masz, potrzymaj mi to, coś ci pokażę.

Rozpięła kurtkę od munduru, ściągnęła ją i wręczyła Anie. Podwinęła rękawy koszuli.

– Jak ja mogę to wytrzymać, pytasz? Nie mogę, ale muszę. Muszę rozmawiać z ludźmi, którzy mają mnie za bohaterkę, muszę uśmiechać się i robić swoje, bo tego ode mnie oczekują. Czasem zmuszam się, by zrobić cokolwiek. Nie mogę spać, nocą zostaję tylko ja i coś ostrego. Ból pomaga, nie na długo, na tyle, by przeżyć następne kilka dni. Jakoś. Ledwo.

Nikka nie mogła widzieć teraz swojej twarzy, ale uśmiechała się w dokładnie ten sam sposób, w jaki wcześniej patrzyła na nią Ana: z szaleństwem oraz nutą pogardy dla świata i przede wszystkim siebie.

Ułożyła ręce tak, by Ana mogła dokładnie obejrzeć ślady; te stare, bledsze od skóry i te nowe, wciąż czerwone i zaognione. Natel jeszcze ich nie widział, zawsze kochali się przy zgaszonym świetle. Nie miała pojęcia, jak mu o tym powiedzieć.

– A widzisz to? – Zacisnęła prawą dłoń w pięść i podstawiła ją Anie prawie pod nos. – Rozbiłam lustro i chciałam się zabić, ale mnie powstrzymali. Wiesz, gdzie to było? W tym przeklętym miejscu, w którym zniknęłam. Bardzo dobrze to nazwałaś, chętnie zamieniłabym każdy dzień pobytu tam na trzy dni w kopalni pod troskliwą opieką Murkey. Koniec końców bicie to coś, co można łatwo zrozumieć i wytrzymać, a tam, w Americe… – musiała urwać, żeby nie powiedzieć za wiele. Ufała Anie, podziwiała jej szczerość, ale nadal były rzeczy, które musiała trzymać w tajemnicy. – Gdybym była tam sama, zabiłabym się w taki czy inny sposób. Tak bardzo cieszę się życiem, tak bardzo z tym wszystkim wytrzymuję. Malena… ona rzeczywiście podchodzi do tego inaczej, jest taka, jak zawsze, jakby nic się nie wydarzyło. Myślałam, że się pokłóciłyście, że to dlatego nie byłaś na jej ślubie, nie odpisujesz i nas nie odwiedzasz, a to poważna sprawa. Rozumiem, że nie chcesz do tego wracać, nie obrażę się, jeśli nie skorzystasz z zaproszenia. Jak zmienisz zdanie, prześlij wiadomość do najbliższej bazy wojskowej, poinformują mnie. Ale skoro może ci to zaszkodzić, lepiej zostań tutaj.

Delikatnie wyjęła kurtkę z rąk Any i zaczęła się ubierać. Dziewczyna milczała, ale całkowicie zmieniła nastawienie i cisza znów była bardzo potrzebną częścią konwersacji. Obie musiały przemyśleć kilka rzeczy.

Selino odezwała się pierwsza:

– Wiesz co, zazdroszczę ci. Mieszkasz w pięknym miejscu z daleka od całego zamieszania, robisz to, co lubisz i co daje ci spokój. Chyba nie było dnia, w którym nie myślałabym, jak dobrze byłoby wypłynąć w morze albo chociaż pracować u matki, mieszać zupę i smażyć ryby. Proste rzeczy bez żadnej odpowiedzialności, jak te twoje owce i konie. Nie było dnia, żebym nie prosiła bogów o siłę… I co z tego wyszło? Najgorsza komandor królestwa, która musi dawać radę, bo liczy na nią tyle osób, że nie ma innego wyjścia. Przynajmniej pozwolono mi przestać bawić się w ambasadorkę, tyle dobrego.

Uśmiechnęła się krzywo i spojrzała Anie w oczy. Dziewczyna odwróciła wzrok.

– Muszę sprowadzić owce do wodopoju – powiedziała w taki sposób, jakby prosiła o pozwolenie.

–Tak, owce… Owce cię potrzebują.

Ana gwizdnęła przeciągle na palcach, na co pasący się do tej pory koń podniósł łeb i przybiegł do niej, omijając Nikkę łagodnym łukiem. Ana zręcznie wskoczyła na siodło, po czym jeszcze raz popatrzyła na komandor Selino.

– Cieszę się, że porozmawiałyśmy – stwierdziła Nikka. Naprawdę tak uważała. Dobrze było pogadać z kimś, kto przeżywał podobne męki, choćby i nawet połowę rozmowy stanowiła kłótnia. – Życzę ci spokoju. I wszystkiego, co dla ciebie najlepsze.

Spodziewała się odpowiedzi, jakiejkolwiek, ale Ana Birk uparcie milczała, skinęła tylko głową na pożegnanie: zwyczajnie, bez ukrytych czy jawnych drwin. Komandor Selino ukłoniła się w podobny sposób. Patrzyła, jak przyjaciółka – wciąż mogła ją tak nazwać – odjeżdża w dół zbocza w ślad za oddalającymi się zwierzętami. Westchnęła przeciągle i wróciła tam, skąd przyszła.

Myśl, że Ana jest mądrą kobietą i wybrała w życiu najlepiej, jak mogła, i że chętnie zamieniłaby się z nią miejscami, jeszcze długo nie chciała opuścić Nikki.

 

***

 

Goście zaczynali się schodzić, a Nikka i ten jej tyczkowaty narzeczony witali ich serdecznie przed wejściem do świątyni. Założyła zieloną, haftowaną czarnymi koralikami suknię, po plecach spływała jej delikatna, koronkowa peleryna. Czemu nie czerwień? Przecież tak dobrze było jej w ciepłych, ognistych barwach… I tak wyglądała ślicznie, aż musiał przestać na nią patrzeć.

– Widzisz panią Rizę i Raję? Ten niski facet obok to musi być brat Rizy, kiedyś o nim wspominała – powiedział do Diega, by się czymś zająć.

Młody kręcił ślub, siedząc na parapecie, i był tym niezwykle podekscytowany. Widok mieli doprawdy wspaniały: okna wynajętej kwatery wychodziły wprost na plac przed główną świątynią. Tłum gęstniał, pozornie przypadkowi przechodnie przystawali, by choć rzucić okiem na legendarną komandor Selino i jej wybranka. Mieszkańcy sąsiednich kamienic również patrzyli, wygodnie skryci w cieniu swoich mieszkań.

– Szykuje się towarzyskie wydarzenie tego lata. Ostatni raz widziałem coś takiego, kiedy wszyscy świętowali narodziny królewny Idalii – znów odezwał się Hill.

– Mogliśmy tam pójść… – wtrącił Diego nieśmiało. Już o tym rozmawiali.

– Pani Selino nie lubi mnie aż tak bardzo, jak mi się wydawało. Zresztą ślub to święto dla rodziny i przyjaciół, nie będę się narzucać. Ten blondyn w mundurze to Wielki Admirał Irri Setien. Dowódca Nikki i ogólnie całego wojska, coś jak u nas Przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. Bardzo ważny człowiek, wygrał wojnę i teraz jest jednym z najbliższych doradców króla. Przyszedł z żoną… Jeszcze nigdy jej nie widziałem.

Pani Setien była postacią tak tajemniczą, że nie wiedział nawet, jak ma na imię. Włożyła modną suknię, ale prezentowała się zwyczajnie, niepozornie. Jakby lekko przestraszona, uwieszona ramienia męża. Nic dziwnego, że Wielki Admirał trzymał ją z dala od dworu.

Ethan rozpoznał jeszcze obie dziewczyny pracujące w jadłodajni „U Rizy”, rudzielca w mundurze – weterana z niesprawną ręką, który często tam jadał, i dwóch admirałów ze sztabu, Azuriego i Pewella. Do grupki wojskowych dołączył dobrze znany Hillowi świeżo mianowany podporucznik. Jak dotąd żadnych arystokratów… Widać podziały klasowe w Akurii wciąż miały się świetnie.

– A ten, który dopiero co przyszedł, jest szefem ochrony amarskiej ambasady w Waszyngtonie. Breti Liwano. Miałem okazję go poznać.

– Pamiętam go z telewizji. Czasem pokazują, jak oni stoją przed drzwiami – potwierdził Diego.

Akuryjczycy i Amar wciąż byli w Stanach na topie. Wałkowano ich w mediach niemal codziennie, szeroko komentowano kulturę, obyczaje i technologię. Nie brakowało fanów, sceptyków i pragmatyków, a każdy miał coś do powiedzenia. Konserwatyści próbowali ugryźć temat bogów, nieśmiało, bo ciągle dobrze pamiętano, co spotkało nieostrożnego reportera Fox News. Naukowcy deliberowali o teorii jednolitego pola magnetycznego, w myśl której jakoby miało działać przejście. Może i coś w tym było, w końcu przestrzeń zmieniała swoje właściwości, gdy dostarczyło się duże ilości energii w jedno miejsce, ale Hill uważał, że to nie sprzężenie między polem elektromagnetycznym a grawitacją, lecz boska moc pozwala na przelot między planetami. Hipotezy uczonych tłumaczyły wiele, ale nie wszystko, zresztą nie do końca jeszcze udowodnioną teorię jednolitego pola od dawna próbowano podczepić do różnorakich szurskich spisków pokroju eksperymentu „Filadelfia”, który był niczym innym jak próbą znalezienia sposobu na ochronę amerykańskich statków przed niemieckimi U-Bootami.

Nieco lepiej zapatrywał się na rozpraszanie Rayleigha, tłumaczące odmienną barwę amarskiego nieba. Skład atmosfery na obu planetach niewiele się różnił, przynajmniej przy gruncie: tutaj oddychali mieszanką dwudziestu trzech procent tlenu, siedemdziesięciu pięciu i pół procent azotu oraz półtora procent innych gazów, głównie argonu, pary wodnej i dwutlenku węgla – sam dostarczał próbki tego czy owego Haynesowi, więc znał wyniki. Inne proporcje nie wyjaśniały koloru, więc może różnice pojawiały się w wyższych partiach, jak w ziemskiej termosferze? Może w grę wchodziło jakieś zanieczyszczenie pyłowe? Jeszcze nie mieli okazji tego sprawdzić, ale zgadzali się, że to jedyne logiczne wyjaśnienie. Tutejsi uczeni nie dysponowali odpowiednimi danymi, zaczęli spoglądać w niebo całkiem niedawno i ich największym osiągnięciem było wysłanie Mewy na pułap trzydziestu dwóch tysięcy stóp. Zwykłe samoloty pasażerskie latały wyżej.

Śledził doniesienia naukowe, ale najwięcej uwagi poświęcał ludziom pragnącym osobiście poznać amarskich bogów. Utrzymywał kontakt z rodzeństwem Bradfordów i z kilkorgiem innych młodych, zainteresowanych osób. Obiecał, że da im znać, jak tylko uruchomi świątynię. Przed wylotem zdążył nawet obejrzeć dwa lokale: byłe studio tańca i nieduży magazyn. Naprawdę zamierzał w to wejść, stworzyć miejsce, gdzie można w bezpieczny sposób zdobyć rzetelną wiedzę o bogach, modlić się i odprawiać ceremonie. Chciał coś zrobić, nie tylko dlatego, że tylko dzięki Panu Reedowi nie stał się kolejną gwiazdką na ścianie.

Nie marzył o czymś pokroju świątyni, na którą właśnie patrzył, ta zresztą była największa i najbardziej prestiżowa w mieście i jeśli miał ją do czegoś porównać, to do katolickiej katedry albo bazyliki. Na razie miało być skromnie i kameralnie, a co z tego ostatecznie wyjdzie – czas pokaże.

Panie Reed, mam nadzieję, że spodoba ci się moja wersja twojej świątyni – pomodlił się odruchowo.

Tłum nagle zafalował, rozstąpił się jak woda przed dziobem szybkiej łodzi. Na plac wjechało brązowe auto, rozganiając gapiów. Pierwszy wyszedł służący, otworzył drzwiczki i przytrzymał je, by pasażerowie mogli wygodnie wysiąść. Z czeluści wielkiego auta wyłoniła się kobieta w średnim wieku i góra szesnastoletni chłopak, za nimi blondynka w pastelowej błękitnej sukni.

– Kalia Lin-Mollari. – Diego rozpoznał ją od razu. – I Inga Warez – dodał, bo z auta wyszli również Inga i Eric.

– Inga Chen, przyjęła nazwisko męża – poprawił odruchowo. – Niedawno urodziło im się dziecko. Krewni Chena odwiedzali go w Ellis, byli u mnie na kursie.

Wciąż zastanawiał się, kim jest kobieta i nastolatek. Matka i brat Kalii? Nie, miała starszego brata, nie młodszego, to wiedział na pewno. Później zejdzie na dół, posłucha ludzi i wszystkiego się dowie. Orientował się już, kto jest kim w stolicy, ale niestety nie zapoznał się jeszcze z prowincjonalnymi elitami.

Nikka przywitała przyjaciółki dość wylewnie, zważywszy na charakter uroczystości i miejsce publiczne, przedstawiła je narzeczonemu i matce. Widział, jak się ożywiła – ich obecność sprawiła jej wyraźną przyjemność. Jeszcze niedawno reagowała tak na jego widok. Bo lubiła z nim przebywać, tego Ethan był pewny. Nie dałaby rady tego zagrać. Uśmiechała się, rozluźniała, nie wstydziła praktycznie niczego, ani ciała, ani poglądów. Może nie rozmawiali o wszystkim, ale przecież wtedy czuł, że jej zależy… tylko na czym? Na poprawieniu samopoczucia czy wspólnej przyszłości z Ethanem Hillem?

Patrzył, jak Nikka rozmawia z Setienem i tą nieznajomą kobietą, Ber stał tuż obok przyszłej żony, ale nic nie mówił. W pewnym momencie rozejrzał się, jakby czegoś wypatrywał. Wszyscy wyraźnie na coś czekali.

Czy mógł zrobić cokolwiek, żeby teraz stać na miejscu tego przerośniętego komputerowca? Przetarł twarz dłonią i stwierdził, że zrobił żałośnie mało. Do cholery, przecież nawet nie powiedział jej, jak się nazywa, dopóki go nie rzuciła. Łudził się, że wszystko jakoś się ułoży, czekał… Na co? Najwidoczniej na to, aż Nikka wypełni obywatelski obowiązek wobec społeczeństwa, bo tak mogła do tego podchodzić. Tylko bogowie wiedzą, jak teraz żałował, że nie naciskał, nie postarał się bardziej, że nigdy nawet nie poruszył tematu, bo nie chciał jej denerwować. Gdyby chociaż spytał, gdyby szczerze porozmawiali… Tak, wolałby wiedzieć, czy ma jakieś szanse, usłyszeć „tak” lub „nie” bezpośrednio z jej ust. Ślub raczej nie był pomysłem Nikki, nie była do niego entuzjastycznie nastawiona. Mówiła o tym jak o kolejnej rzeczy do odhaczenia, jakby dostała rozkaz albo polecenie służbowe i zgodziła się to zrobić. Tym bardziej mogło mu się udać, skoro nie do końca chodziło o konkretnego mężczyznę.

Ale było już za późno. Nie zrobił nic, a wtedy w Jacksonville nie walczył.

Mogłem chociaż powiedzieć, że jak tak bardzo chce męża, to mogę nim zostać, jakoś w niej to zaszczepić… – pomyślał i westchnął cicho.

Było, minęło. Zareagował wtedy złością, poczuł się zdradzony i oszukany. Nic dziwnego, w końcu Nikka zraniła jego uczucia, ale, kurwa mać, mógł dać z siebie o wiele więcej.

– Coś się zaczyna dziać – powiedział Diego, przerywając tym samym Ethanowi litanię wyrzutów sumienia i wypominania sobie błędnych decyzji.

– Taa, zaczyna się – potwierdził.

Na placu przed świątynią pojawiło się kilkudziesięciu gwardzistów w zielonych mundurach i pod bronią. Dowodził nimi ktoś z głową na karku, bo sprawnie opanowali tłum: rozdzielili go na dwie części i utworzyli szpaler prowadzący do wejścia. Zaraz po tym mniej więcej na środku placu zatrzymało się auto: błękitne z zielonym dachem. Tak, jak w przypadku przyjazdu panienki Lin-Mollari, pierwszy wysiadł służący, starszy facet w biało-zielono-szarym stroju, i otworzył drzwi przed parą królewską.

– Cicho tam… – mruknął Diego, bo na dachu właśnie wylądowało kilka mew i zaczęły niemiłosiernie skrzeczeć.

Sam król miał udzielić ślubu komandor Selino – takie plotki krążyły w mieście od dobrych paru tygodni, czy też, bardziej po Amarsku, od paru zmian księżyca. Nie wątpił, że tak się stanie, w końcu król uważał Nikkę za coś pomiędzy młodszą siostrą a podopieczną, a jeśli wierzyć innym plotkom, za kogoś więcej. To ostatnie zostało wyssane z palca, ona nigdy nie zgodziłaby się zostać kochanką żonatego mężczyzny, nie pozwoliłoby jej na to specyficzne poczucie honoru. Niemniej jednak Mertina i Nikkę łączyła jakaś więź, więc obecność króla na ślubie nie stanowiła zaskoczenia.

Władca wysiadł z samochodu, podał żonie ramię i niespiesznie podążył ku świątyni. Ludzie najpierw wiwatowali, potem kłaniali, się gdy przechodził. Rytuały monarchii, chyba nigdy ich nie zrozumie, choć przecież znał tę kulturę o wiele lepiej niż przeciętny Amerykanin… Selino i Ber również oddali królowi i królowej należne honory. Wymienili kilka słów na oczach zgromadzonych, a Riza wyglądała na najszczęśliwszą osobę na planecie, gdy królowa zwróciła się wprost do niej.

Nikka… Uśmiechała się, jej mowa ciała zdradzała, że czuje się dobrze, że nie ma w tym ślubie żadnego przymusu. Hill chciał odwrócić wzrok, najlepiej wyjść do innego pokoju, którego okna nie wychodzą na świątynię, może otworzyć butelkę czegoś mocniejszego. Ale nie był sam, miał syna, który pragnął obejrzeć toczący się w dole spektakl w towarzystwie ojca.

Został więc i patrzył, jak kobieta, którą kocha, przekracza próg świątyni, by poślubić kogoś innego.

 

------------------------------

 

Podziękowania dla Sowy i Jeża, wiedzą za co.

Nie dziękuję sobie, bo gdyby nie moje lenistwo i brak organizacji, ta książka powstałaby co najmniej rok wcześniej.

Średnia ocena: 4.6  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • LightRaven89 3 tygodnie temu
    Świetne :)
  • Vespera 3 tygodnie temu
    A dziękuję bardzo!
  • MKP 3 tygodnie temu
    – Uczony – sprostowała Nikka. Spięła się trochę, bo Ana zaczynała ją, kolokwialnie mówiąc, wkurwiać. - mnie też

    "Cieszysz się życiem, jakby nic się nie stało. Nigdy mnie nie zrozumiesz, pani komandor." - kurwa, jak łatwo komuś przyczepić łatę.

    "Bardzo dobrze to nazwałaś, chętnie zamieniłabym każdy dzień pobytu tam na trzy dni w kopalni pod troskliwą opieką Murkey. Koniec końców bicie to coś, co można łatwo zrozumieć i wytrzymać, a tam, w Americe… " - bardzo ładne, ogólnie ładna scena. Widzę umęczona kobietę z ogorzałą twarzą, która jest wściekła, bo walczy z demonami.😌😌

    "Panie Reed, mam nadzieję, że spodoba ci się moja wersja twojej świątyni – pomodlił się odruchowo." - przy aktywnych bogach też bym miał taką nadzieję

    "Nikka zraniła jego uczucia, ale, kurwa mać, mógł dać z siebie o wiele więcej." - że dwa kubki wody więcej.

    Jak...
    I już...
    Kuźwa...
    To zakończenie jest tak źle, ale dobre jednocześnie - źle bo kurde człowiek chce więcej, a dobre, bo kończy się dobrze 👍👏👏

    Wielki respekt
  • Vespera 3 tygodnie temu
    :* i są oklaski... Widzisz, jakby Ana i Nikka porozmawiały wcześniej, jakby Hill ogarnął, czego jednak chce od życia, jakby wydarzyło się tyle innych rzeczy... Ale się nie wydarzyły, czas płynie tylko w jedną stronę i trzeba patrzeć przed siebie, tylko przed siebie.
  • MKP 3 tygodnie temu
    Nie pitol tylko pisz cz3 "Poprawny kolor nieba"
  • Vespera 3 tygodnie temu
    MKP Ale że ja? Sam pisz fanfika :)
  • Tjeri 3 dni temu
    Myliłam i nie myliłam się jednocześnie. Fabularnie nic nie zeszło z toru, ale duchowo — ten cały rozdział, spotkanie Any i obserwacje Hilla, to takie wybebeszenie bohaterów, podsumowanie i odkrycie bez upiększaczy — może nawet dla nich samych — tego co w nich zakopane.
    Jeśli jestem jeszcze przy bohaterach, podoba mi się jak zbudowałaś Nikkę. W sensie, że jest (jako kosmitka ;)) uniwersalna, można ją zrozumieć, a jednak wszczepiłaś jej okruchy, po których widać, że wychowała się w innej kulturze, innych wartościach. Naprawdę świetnie Ci wyszła. Zresztą nie tylko ona, nikt z bohaterów nie zajeżdża papierem.

    Cała powieść to kawał dobrej roboty. Dbałość o szczegóły, wiarygodność i w skali makro, i mikro. Żywe postaci, dobra fabuła. Pozazdrościć pomysłu i wykonania.
    "Podziękowania dla Sowy i Jeża, wiedzą za co." ⁠♡
    Kiedy wyrzucasz coś następnego? :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania