Poprzednie częściMaria część 1

Maria część 67

Pierścionek zaręczynowy, miał jak na standardy współczesne zbyt spore dwukolorowe oczko i dlatego wyglądał na bardzo stary. Misterne wykonanie detali sugerowało, że nie jest to robota mistrzowska, a więc nie ze srebra tylko z białego złota. Mogły być to tylko domysły, ponieważ nie było na nim żadnego oznaczenia próby, albo jakiejkolwiek wygrawerowanej dedykacji. Dwie łezki kamienne użyte jako centrum ozdoby, zostały dopasowane idealnie i zespolone w całość. Najmniejszy ślad łączenia nie był widoczny, wyczuwalny i wyglądał tak, jakby był to od wieków jeden element. Ktokolwiek patrzył na niego, dostrzegał w nim podobieństwo do szmaragdowych oczu Kacpra i dość mlecznych Marii.

Kobieta, przejmując go z rąk ukochanego, była bardzo zaskoczona nie tylko tym, że zdecydował związać się z nią, lecz w jaki sposób i kiedy wszedł w jego posiadanie. Mocno wzruszona i uszczęśliwiona odpowiedziała – tak – z jakimkolwiek pytaniem się powstrzymała na później. Joanna i pozostali chcieli poznać historię pierścionka i sposób, w jaki Kacper wszedł w jego posiadanie, lecz tylko ona poprosiła o opowiedzeniu o pierścionku.

- Przebywaliśmy w tym domu już od dziesięciu dni, a w uwięzieniu prawie drugi miesiąc i powoli pod wpływem stresu oboje zaczynaliśmy skakać sobie do gardeł. Najbardziej dokuczała nam bezczynność i izolacja. Początkowo tylko wędrowałem po zniszczonym budynku i sprawdzałem dla zabicia czasu wszystkie zakamarki. Niczego, oprócz porzuconych klamotów i grubej warstwy kurzu w nich nie widziałem, lecz pomyślałem, że Marysia zna ich przeznaczenie. Kolejno po oczyszczeniu znosiłem, co ciekawsze rzeczy i staraliśmy się domyśleć, do czego mogły służyć w gospodarstwie. Część rupieci wydawała się nie na miejscu, zwłaszcza elementy umundurowania i wyposażenia wojskowego sprzed wielu lat różnych armii. Broni i ostrych przedmiotów nie znalazłem. Ładownice były puste, podobnie jak menażki, tylko w plecakach zachowały się stare opatrunki osobiste i bielizna na zmianę. Przypominało mi to trochę muzeum, tylko tu wszystko było przez dziurawy dach zniszczone. Należało się tego pozbyć, zwłaszcza spleśniałych i zbutwiałych elementów strojów, więc poprosiłem o podstawienie kontenera na śmieci. Zanim cokolwiek do niego wrzuciłem, dokładnie sprawdzałem, czy niczego, co nam mogłoby zaszkodzić w plecakach i kieszeniach, nie ma. Szwy rozpruwałem, zaglądałem pod podszewki i gdy niczego nie znalazłem, wynosiłem do pojemnika. Zazwyczaj w zakamarkach napotykałem zniszczone zdjęcia i zapisane rozmazanym pismem kartki papieru. Dopiero w bluzie mundurowej bez dystynkcji włoskiego żołnierza natrafiłem w kieszeni na ten pierścionek i postanowiłem, że jeżeli oboje przetrwamy i się przez ten czas nie pozabijamy, to wykorzystam go jako pierścionek zaręczynowy. Wtedy myślałem o miesiącach, a nie o latach – dodał na zakończenie.

Historia pierścionka nie została wyjaśniona w sposób zadowalający i prawdopodobnie jego pochodzenie, czy sposób wykonania, oraz wytwórcę już na wieki pokryje mgła zapomnienia. Jedynie wyspecjalizowany instytut badawczy mógł na rozwiązanie tej zagadki, rzucić jakiś cień, o ile by się komuś chciało.

Maria z Kacprem już jako małżeństwo zostali w budynkach, podarowanych im w ramach rekompensaty za poniesione szkody i zaczęli je remontować, a gdy pojawiła się na świecie ich córeczka, to miejsce uznali za swoje. Prawda o tamtych dniach, niespodziewanie dwa i pół roku później, ujrzała światło dzienne, za sprawą zwykłego przypadku, epidemii albo braku rozsądku u starego półgłówka.

Zacznę od początku swojego zaangażowania w tą niesamowitą historię. Zaledwie na kilka dni przed eskalacją pandemii, kiedy nikt w nią jeszcze nie wierzył. Dowiedziałem się o możliwości wyjazdu na Sardynię, w atrakcyjnej cenie i spędzenia tam kilku dni. Jedynie co wiedziałem o tej wyspie, przed jej odwiedzeniem, że od marca do września świeci tam słońce i z pewnością trafię na ładną pogodę. Ostatecznie trzysta dni słonecznych w roku do czegoś zobowiązuje. Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że na Sardynii żyje się długo i szczęśliwie, skoro jest wyspą stulatków. Program przewidywał odwiedzenie tajemniczych kopców w Nuragi, wioski bandytów Orgosolo, miasteczka murali Muravera, zobaczenia noży Arboresa z rękojeścią z kości muflonów, lecz najważniejsza dla mnie była możliwość picia wybitnego jak dla mnie piwa kraftowego.

Niestety nieświadomie ściągnąłem na siebie katastrofę i nie chodzi tu o zbagatelizowanie początku epidemii koronawirusa we Włoszech, która zaczęła się trzydziestego pierwszego stycznia wraz z przybyciem dwójki chińskich turystów do Rzymu. Miejsce było na tyle odległe od Sardynii, że początkiem marca przyjechałem tam, lecz po osiemnastym już nie mogłem wrócić do kraju. Transport został odwołany i w ostateczności mogłem skorzystać z wolnego miejsca w ograniczonym transporcie, ponieważ od tego dnia mogli na wyspę przyjechać tylko osoby pracujące tam, albo ich pobyt był uzasadniony względami zdrowotnymi. Narzucony reżim sanitarny przyniósł efekty, ponieważ z miliona sześćset tysięcy mieszkańców Sardynii, zachorowało tysiąc czterysta, a zmarło sto trzydzieści pięć osób.

Szczęśliwie choroba mnie ominęła, jak inne dolegliwości i nic nie powinno mi zagrażać. Najprawdopodobniej tak by było, lecz przed wyjazdem nie upewniłem się kiedy mija ważność mojego dowodu osobistego i karty bankomatowej. Zaledwie w ciągu dwóch dni, kiedy byłem zajęty słuchaniem wieści ze świata, skończyła się ważność jednego i drugiego. Nawet nie byłem w stanie dokonać pewnych formalności i płatności, za pośrednictwem smartfona, ponieważ zanim dobrnąłem do końca procedury, przekroczyłem limit i telefon zamilkł. Gdyby nie rozpanoszony wirus z pewnością jakąś dorywczą pracę w pobliżu bym znalazł i do końca sezonu zarobiłbym na bilet powrotny. Lęk przed zarażeniem spowodował zatrząśnięcie wszystkich drzwi przed nieznajomym, a zwłaszcza przed obcokrajowcem, na dodatek nieznającym języka. Wcześniej do porozumiewania się korzystałem ze smartfona i zainstalowanego w nim tłumacza. Jednak wraz z zablokowaniem aparatu i ta możliwość stała się niedostępna. Wszczęcia jakichkolwiek poszukiwań, czy przyjścia z pomocą ze strony rodziny nie mogłem się spodziewać, ponieważ nikt taki nie istniał.

Przypadkiem dowiedziałem się, że w okolicach Nulvi albo Martis mieszka jakaś polskoamerykańska rodzina, mająca dom z jakimś ogrodem z bajki i to miejsce stawało się przed epidemią jakąś niesłychaną atrakcją dla dzieci. Niespodziewanie ci obcy ludzie stali się dla mnie ostatnią deską ratunku i mogli o ile zechcą pomóc w powrocie do kraju, albo dać pracę. Wszystkie wartościowe rzeczy wymieniłem na jedzenie i ruszyłem pieszo na poszukiwanie. Nieznajomość języka bardzo utrudniała poszukiwania, lecz pomimo trudności stale zbliżałem się do miejsca, a wraz z przebytą drogą informacje stawały się coraz bardziej wiarygodne.

Zanim dotarłem na miejsce, poznałem imiona i nazwisko ludzi, do jakich zmierzałem. Rossi mieszkali gdzieś na odludziu między Nulvi, a Martis i do ich domu można było dość, skręcając w polną z głównej drogi. Najprawdopodobniej ominąłbym ją, gdyby na poboczu nie stał sporych rozmiarów drewniany stelaż z napisami w różnych językach, informujących jak dojść do ogrodu bajek. Mijając tablicę, byłem już pewny, że idę w dobrym kierunku, lecz co znajdę na końcu polnej drogi, tego niestety nie wiedziałem.

Doszedłem do starych, odrestaurowanych drzwi wejściowych, zapukałem w nie zabytkową kołatką i cofnąłem się trzy kroki. Kiedy otworzył je mężczyzna, przedstawiłem się i poinformowałem o powodzie swojej wizyty. Spodziewałem się, że usłyszę podobnie jak w mijanych domach, żebym sobie szedł dalej i nie przynosił im choroby. Rozumiałem obawy mijanych ludzi, wirus się rozprzestrzeniał i w niektórych regionach Włoch zbierał krwawe żniwo. Ten facet posłuchał, co mam do powiedzenia i jak gdyby nic mu nie zagrażało, zaprosił mnie do środka. Tam spotkałem kobietę z dzieckiem na rekach o niesłychanie jasnych włosach i oczach, mocno kontrastujących z jej opalenizną. Właściciele nie widzieli we mnie włóczęgi, tylko człowieka w potrzebie i zaproponowali mi kąpiel, czyste ubranie, jedzenie, picie i miejsce do wypoczynku w kolejności, jaka mi najbardziej odpowiadała. Czułem się skrępowany ich gościnnością, ponieważ od wielu lat nigdzie w kraju nie widziałem zastosowanie porzekadła „gość w domu Bóg w domu” tylko spadaj frajerze. Dopiero pod włoskim dachem cofnąłem się wiele lat, do czasu swojej młodości i miejsc, które kochałem, lecz je z głupoty, podobnie jak miłość ludzi utraciłem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania