Pokaż listęUkryj listę

Opoowi *** Obiecaj, że...

Pierwszy raz to się stało w bibliotece. A dokładnie mówiąc – w czytelni.

Gdyby w innej komnacie, to zapewne bym się zdziwił bardziej.

Nie mówię, że nie byłem zaskoczony.

Ale nie aż tak, jak by się można było tego spodziewać, po normalnym człowieku.

 

*~

 

No to cóż. Zacznę od początku.

 

Stoję na ulicy. Jest pochmurno i deszczowo. A to z tej przyczyny, że pada deszcz.

Chmury gdzieś tam...hen nisko, kłębią swoje. Widocznie się tłuką po cumulusach.

A ja tu stoję bez parasola i wchłaniam tą całą wilgotną krew.

Mówię sobie, że te moje myśli są chyba zupełnie przemoczone,

skoro wygaduję sam do siebie, takie głupoty.

 

Mam na nosie okulary przeciwdeszczowe, z odpowiednim daszkiem.

Ale cóż po daszku, skoro deszcz zacina z ukosa, jak kosa żyto.

Poprzez strugi wody, biegnące po moich szkiełkach

widzę – na pobliskim budynku niewyraźne litery.

 

Mimo tego, jakoś odczytuję falujący napis.

Najpierw – B – a później, po przetarciu okularów, dalszą część: IBLIOTEKA.

Złożyłem to do kupy i się domyśliłem, o co chodzi.

Muszę się pochwalić, że czasami myślę – błyskawicznie.

Pomyślałem, że schronię się w bibliotece i coś tam poczytam.

Tak wypada w takim miejscu – a jak wyschnę, to pójdę precz.

Sprawdzę oczywiście, czy już nie pada.

Bo gdyby tak, to nadal będę siedział, ale już wyschnięty.

 

A zatem siedzę w czytelni przy stoliku i udaję, że czytam. Jakąś gazetę, czy coś tam.

W każdym razie, na tej białej powierzchni, jakieś tam ciemne robaczki są.

Tak po prawdzie, mało czytam. Jedynie tyle, żeby wiedzieć – co.

Cicho, jak by ktoś maku nasiał, gdyby się nie bał.

Jedynie w jakimś odległym kącie, jakiś człowiek, też coś czyta.

Dwie książki równocześnie. Leżą obok siebie, a jemu ino głowa chodzi.

Gdyby podeszła do mnie, to bym się zapytał, dlaczego dwie.

Ale nie podeszła. Nie to nie. Łaski bez. Zresztą nie ważne.

Nie jestem jeszcze wyschnięty, więc siedzę i się trzęsę. A razem ze mną – stolik.

 

Nagle z boku słyszę jakiś szelest. Mysz łazi – wlatuje mi do głowy tego typu stwierdzenie.

Prawda jest taka, że nie bardzo się boję, tego typu kiciusiów.

Aczkolwiek w takim przybytku, mogłaby zjeść wszystkie książki…

 

– Nie wszystkie. Bez obaw. Nie ze mną takie numery – słyszę głos z boku mego.

 

Spoglądam w to miejsce. Leży otwarta książka i złowieszczo macha środkową kartką.

Patrzę na nią i nie wiem co myśleć. Pytam się człowieka siedzącego w kącie:

 

– To pan się odezwał?

 

A on nic. Zaczytany jak diabły przy wrzącym kotle, co akurat mają przerwę.

Pal go licho – myślę sobie.

 

Znowu spoglądam na książkę. Coraz bardziej rusza kartkami.

Chyba jest wnerwiona, że ją ignoruję. Czuję wiatr we włosach, od tego podmuchu

{to znaczy we włosach wirtualnych, bo prawie ich nie mam}.

Myślę sobie – pogłaskam biedactwo, to się uspokoi.

Wyciągam rękę, dotykam kartki…

 

...a ona mnie gryzie w palec. Nie za mocno. Tyle o ile. Krew kapie na jej literki.

Zaczynają się wnerwiać i skaczą mi do oczu. Widzę tylko ciemnawe ptaszki przed oczami.

Najgorsze są te kanciate, typu – f , t , k, y.

Nie powiem – nie robią mi krzywdy ani coś w tym guście.

Ale uciążliwie łaskoczą gałki oczne. Macham rękami, jak ten wariat.

Nie wiem, czy się śmiać, czy wnerwiać. Książka zachowuje się dziwnie.

Jakby nie wiedziała, czy być dobrą czy złą. Nagle słyszę głos:

 

– Spokój tam. Wracać ale już. Na swoje miejsca. Ruchy ruchy.

 

Nagle cały bałagan naoczny ustaje. Normalnie wszystko widzę. Ona leży i dyszy.

 

– Przepraszam pana.

 

– Za co?

 

– Że pana ugryzłam.

 

– Nie szkodzi. Nic mi nie jest...

 

– … zakrwawił pan moją kartkę. Bydlaku jeden. Jak pan mógł!?

 

Mówiąc to, szeleści przeraźliwie, złowieszczo się chybotając.

Nagle podskakuje jeszcze wyżej i wżera mi się w ucho.

Wisi na nim, jak papierowy kolczyk – znacznych rozmiarów.

Rzucam ją na podłogę, razem z kawałkiem ucha.

Myślę sobie – co mi tam, mam drugie całe, to jakoś przeżyję brak kawałka.

 

Wije się na podłodze, jak jakiś literacki wąż. Atakuje moje buty.

Chce pożreć moje sznurowadła. Zaczyna je wciągać w swoją międykartkowatość.

Cała się trzęsie. Okładki falują. Piszczy przeraźliwie, jak mysz w kocie, połknięta w całości.

 

– Co tam się wyprawia – słyszę pytanie z kąta – Trochę kultury, drogi panie.

Czytelnia tu. Cisza obowiązuje.

 

– Czy pan nie widzi, że walczę z książką ?

 

Słyszę szuranie. To on odstawił stolik i wyszedł. Tak nagle. A to czemu? - myślę sobie.

 

Książka się nagle uspokaja.

 

Znowu dyszy miarowo. Ostrożnie uginam palcem jej kartkę. Nic się nie dzieję.

Podnoszę ją taką otwartą. Zwisa biedna, po obu stronach mojej dłoni.

Kładę ją na stolik, czule głaskając w międzyczasie. Prawie że pragnę zbadać jej tętno.

Tak się zamyśliłem. Leży spokojnie. Nakrywam ją serwetką, żeby nie zmarzła.

Część jej okrycia, leciutko faluję, od jej oddechu. Jestem prawie zakochany.

Zupełnie mi odpierdziela – myślę sobie.

 

*~*

 

Postanowiłem, że zabiorę ją do domu. Wsadzę pod pazuchę, wyniosę i już.

Póki śpi. Bo jak się obudzi, to nie wiadomo w którym wcieleniu.

Tak też zrobiłem, co wymyśliłem.

 

Jestem w swoim pokoju. Książka leży na stole. Promień słońca kołyszę ją do snu.

Prawie słyszę jej sny. Wiem, że to nie możliwe, że tak mi się tylko wydaję.

Polubiłem ta cząstkę literatury. To prawda, że mnie użarła w ucho i pogryzła sznurowadła.

Ale przecież wiem, że nie tylko zło w niej siedzi. Przynajmniej mam taką nadzieję.

 

– Jesteś tam mój drogi ? To ty najdroższy wyniosłeś mnie z tej niedobrej biblioteki ?

Tam czasami jest bardzo ciemno. W każdą nockę stałam na półce, samotna i opuszczona.

Aż wreszcie, ktoś mnie rzucił, jak zwykłą ścierkę, na czytelniczy stolik.

Pewnego dnia, ty przy nim usiadłeś.

A ja, z tego pragnienia, że coś się dobrego wydarzy, stałam się mówiącą książką.

Moje kartki przyoblekły się w emocje…

 

– Niewątpliwie, tak.

 

– Mówiłeś coś, kochany mój?

 

– Nie nie, nic.

 

– Co nic!? Co to ma znaczyć!? Dlaczego ty, łobuzie jeden, nie jesteś książką!?

Gadaj mi zaraz! Nie milcz tak, jak stary regał. Powiedz coś wreszcie.

Nie stój jak pieprzona zakładka, w stojącej książce. Co ty sobie wyobrażasz?

Wykradłeś mnie z mojej krainy. Tam gdzie moje...

 

– Ależ kochanie. Przed chwilą pow…

 

– Co pow ! Do dupy pow ! Do jasnej cholery drukowanej !

 

Zaczyna znowu podskakiwać. Robi się coraz bardziej szalona.

Widać to w jej czcionkach. Są pełne zabójczych chęci. Rzuca się na mnie.

Wskakuję na stół. Ona za mną. Szarpie spodnie. Po chwili gryzie moje nogi.

Nie wiem czym, ale jednak. Stół się robi zakrwawiony. To z moich łydek cieknie.

Mógłbym ją szybko złapać. Wyrzucić przez okno. Albo spalić w zlewozmywaku.

Ale nie mam jakoś sumienia. Spalić moją ukochaną?

Wiem, że to tylko cząstka jej, jest taka zajadła, z morderczym instynktem literackim.

 

– Nagle jak zwykle, wszystko ustaje. Leży biedna na stole i znowu ledwo zipie.

 

Postanowiłem, że pójdę z nią do specjalisty.

Delikatnie głaskam ją po obwolucie, kładę do teczki i wychodzę z domu.

Mam wrażenie, że cichutko popłakuje przez sen. Chyba mi się wydaję – myślę sobie.

 

*~*

 

Siedzę u psychiatry. Gościu nie wygląda jak facet od czubków.

Jego wygląd jest całkiem normalny.

Mógłbym nawet rzec, że wygląda za normalnie, jak na swój fach.

 

– Co panu dolega? - pyta uprzejmie.

– Mnie nic. Ale moja książka mnie atakuje.

– Książka pana atakuje, powiada pan?

– Właśnie. Co mam robić? Ona tylko w połowie jest niegrzeczna.

Druga połowa niczego sobie. Jeżeli pan wie, co mam na myśli.

– Długo trwa taki stan?

– Od kiedy dała się porwać z czytelni.

– Ma ją pan przy sobie?

– Oczywiście. Pomoże jej pan?

– Mógłbym ją zobaczyć?

– Teraz nie. Nie można jej budzić. Może się zdenerwować.

– A gdyby pan tak delikatnie ją wyjął

– Ale na pana odpowiedzialność. Jak pana pogryzie…

– Pogryzie?

– No dobra. Jak pan chce. Wyjmę.

 

Otwieram teczkę. Nadal śpi. Widocznie obgryzanie moich nóg, strasznie ją zmęczyło.

Mam nadzieję, że nie zaatakuję pana doktora.

A może dobrze by było, żeby go trochę zjadła. Zauważył by wagę problemu.

Albo lepiej nie. Powie jeszcze, że nie tak ją wychowałem.

Zrobi ze mnie jakiegoś czubka.

Wsadzą mnie do krainy bez klamek i już nigdy nie zobaczę mojej ukochanej.

 

Delikatnie podaję mu książkę.

 

– Książka jak książka – mówi do mnie – Ma pan z nią problem?

– Już mówiłem. Na początku.

– Faktycznie. Mówił pan.

– Tylko proszę jej nie miętosić, bo się obudzi.

– Oj przepraszam. Już odkładam.

– No i jak. Pomoże jej pan?

– No już dobrze. Pomogę. Przepiszę panu tabletki…

– ...chyba książce?

– No dobrze. Książce.

 

Wręcza mi receptę, mówiąc:

 

– Przepisałem na zapas. Proszę jej dwa razy dziennie, wciskać tabletki między kartki.

– Jak długo?

– Aż wyzdrowieje.

– Dziękuję panu.

 

Wkładam książkę do teczki i wychodzę. Jestem w siódmym w niebie.

Moja ukochana zostanie wyleczona. A przynajmniej jej gorsza połowa.

 

*~*

 

Przez tydzień jest faktycznie spokój. Przestała atakować. Tabletki pomogły.

Jest do rany przyłóż.

Gdy wracam wieczorem do domu, to już od progu słyszę, jak szeleści na powitanie.

Mogę przysiąc, że gdyby miała ogonek, to by nim merdała.

 

*~*

 

Aż nagle pewnego dnia, atakuje mnie nagle i niespodziewanie.

Bez żadnego ostrzeżenia. Rzuca się na mnie, jak diablica z piekła rodem.

Odpycham ją. Spada na podłogę. Wije się w morderczych spazmach.

Leży rozłożona i wściekła. Wiem, że ma tylko przerwę, na zebranie sił.

Przyduszam ją nogami. Chcę z niej wyrwać tą najbardziej zabójczą kartkę.

Tą środkową. Nie daję rady.

 

Ciągnę ją z całej siły. Jakby jakaś wściekłość, też we mnie wstąpiła.

Chce z niej wyszarpać to, co ją zniewala. Kartka jest jak z cienkiej gumy.

Stoję prawie wyprostowany. Trzymam nadal zabójczą stronę.

Jest rozciągnięta, prawie na metr.

Nieustannie drga, jakby się w niej ruszały, wściekłe dreszcze.

Prawie jest przezroczysta.

Widzę przez nią, swoje zakrwawione buty.

 

Literki są tak rozciągnięte, że tworzą prawie proste linie.

Nagle, owe czarne nitki, odrywają się od swojej białości. Błyskawicznie owijają moje ręce.

Czuję ucisk, jak od cienkich elastycznych drutów. Wciskają się w moje ciało.

Część z nich zesuwa się niżej. Na moje nadgarstki. Słyszę słowa.

Kojarzą mi się, z przedarciem kartki:

 

– Puszczaj mnie, bydlaku. Pierdolcu pomieszany. Łapy precz od mojej strony.

Bo przysięgam, że ci żyły poprzecinam. Będzie sikać jak z fontanny.

Krew zaleje twoją nieogoloną gębę. Pojebańcu jeden.

 

Puszczam kartkę.

 

Wraca do stanu pierwotnego. Żyły moje zostały uratowane.

Książka leży spokojnie. Tylko co jakiś czas, drga leciutko.

Chyba znowu śpi.

 

Kładę ją na stoliku przy łóżku. Teraz jest niegroźna. Taka bezbronna.

Z taką niewinną obwolutą. Głaskam ją czule na dobranoc.

 

*~*

 

Nad ranem budzi mnie szelest. Odruchowo chce uciekać.

Wiadomo dlaczego. Jednak nadal leżę. Słyszę ciche słowa:

 

– Obiecaj, że mnie przeczytasz.

 

To były ostatnie słowa, które wtedy od niej usłyszałem.

 

*~

 

Nagle pewną myślą, dostaję jak obuchem w głowę. Czuję się cholernie dziwnie.

Wiem, że przegapiłem bardzo ważną sprawę.

Tyle czasu przebywałem z tą książką, a nawet jej nie przeczytałem.

Może sam tytuł, dużo by wyjaśnił. Ale ja byłem taki głupi, że nawet nie spojrzałem.

Cieszyłem się – przeważnie - jej obecnością.

 

Ale jej tekst, to ja miałem gdzieś.

Moja radość – choć zakłócana - była dla mnie najważniejsza.

 

Wstaję z łóżka. Biorę ją do ręki. Wiem, że mnie nie zaatakuję. Mam pewność. Niestety.

 

Po raz pierwszy spoglądam na tytuł. Wyjaśnia bardzo wiele.

 

Piranie z Kochającej Rzeki

 

*~

 

Wchodzę do drugiego pokoju. Na białym stoliku, leży ona – moja Książka.

Podchodzę bliżej. Spoglądam na nią ze łzami w oczach. Niektóre, zlatują na jej okładkę.

Ześlizgują się z niej. Kończą swoją wędrówkę, wśród otaczających ją kwiatów.

 

Dotykam jej boku. Lekko otwieram. Chłodne kartki, przelatują między moimi palcami.

Cofam rękę. Okładka lekko wraca na swoje miejsce. Patrzę na nią jeszcze przez chwilę.

Leży cicha , zimna, nieruchoma - w sztywnej okładce.

 

*~

 

Codziennie kiedy się budzę, widzę ją na półce.

Wiem, że jej tekst, teraz jest gdzie indziej. {Strony są czyste i białe}.

Nie wiem dokładnie gdzie. Może w innej czytelni, nie dostępnej dla ludzi.

Nie znam się na tym, za bardzo. Zdążyłem przeczytać, zanim zniknął.

 

W ostatniej chwili.

 

*~

 

Mam jednak nadzieję, że kiedyś do mnie przemówi.

 

Albo chociaż napluję na mnie literkami.

 

Jak to było w tym dniu, kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem.

 

Ale z drugiej strony wiem, że już na zawsze, zostanie dla mnie...

 

w niedostępnej bibliotece.

 

@* * * * * * * * * * * * * * *@

...*DEKAOS...............DONDI*...

 

@* * * * * * * * * * * * * * *@

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Szudracz 27.10.2017
    Tytuł mówi sam za siebie. Ile się trzeba poświecić, dla takiej książki. Ciekawe, co stało się z jej tekstem? Zdrobnienia wygładzają przekaz. Nie ma pełnej dramaturgi, ale rozumiem, że to celowy zabieg. :) Pozdrawiam
  • Dekaos Dondi 28.10.2017
    Masz racje. Celowy. Dzięki Szudacz, że zajrzałaś. Pozdrawiam.
  • Dekaos Dondi 28.10.2017
    Sz u d r a c z
  • Justyska 16.05.2018
    Ok, zajrzałam tu bo tytuł nie przyciągnął. Wg mnie cała ta historia z książką to wielka metafora związku. Miłości bez zrozumienia rodzącej frustracje "przeczytaj mnie" ile kobiet/mężczyzn mogło by tak powiedzieć do swojego partnera. Potem śmierć, białe kartki... dobrze, że zdążył przeczytać...
    Pozdrawiam 5
  • Justyska 16.05.2018
    Poruszyłeś mnie tym serio...
  • Dekaos Dondi 16.05.2018
    Dzięki Justysko za przeczytanie. Twój komentarz jest trafny!!
    Chociaż jak zwykle, każdy może inaczej zrozumieć. Pozdrawiam.
  • Anonim 06.01.2020
    Bardzo dobry tekst! Zgadzam się z Justyską, że to wielka metafora związku. A, niestety, szczególnie relacji z kobietami, w większości ujęcia.
    Ogólnie bardzo fajny tekst, wciągający, ale sporo błędów.
    niedostępnej, niemożliwe, nieważne - to wyrazy piszemy razem.
    Poza tym "tę książkę", a nie "tą książkę".
    Błędów więcej by się znalazło, ale nie przytaczam ich, bo wiem, że nie przywiązujesz do nich dużej wagi - może i słusznie?...

    Jedna fragment sprawił, że parsknąłem śmiechem:

    Mam nadzieję, że nie zaatakuję pana doktora.
    A może dobrze by było, żeby go trochę zjadła. Zauważył by wagę problemu.
    Albo lepiej nie. Powie jeszcze, że nie tak ją wychowałem.
    Zrobi ze mnie jakiegoś czubka.

    To piękne!

    Pozdrawiam.
    ps. Mam nadzieję, że nie zaszkodziłem <--> Tobie.
  • Dekaos Dondi 06.01.2020
    Antoniuszu→Gdzie aż Ciebie tu przyniosło:) Miło mi:)
    Nie zaszkodziłeś.Wręcz przeciwnie. Przejrzę jeszcze raz w sensie błędów, które rzekłeś oraz innych →zaimków i powtórzeń.
    Wtedy jeszcze błędów nie podkreślał... aczkolwiek... hmm...masz rację...
    Pozdrawiam:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania