Opoww *** Klient i Sprzedawca→Opoowi→?→ Ɲɑsեęթղɑ Lísեɑ?
Wreszcie kupię to, o czym marzę bez opamiętania. Wczoraj też, lecz trochę mniej. Odzyskam chociaż niewielkie poletko lepszego samopoczucia. Zaczynam spiesznie biec, rozbryzgując kałuże stopami, gdyż na rękach śmigać nie umiem. Zdyszany sapię przed małym. To nieduży sklepik. Sprzedawca jest, a zatem czynny. Wchodzę.
–– Dzień dobry – krzyczę nachalnie między progiem, a ladą. – Czy dostanę? – tym razem pytam roztropnie. – Bardzo bym chciał – naciskam stanowczo.
–– Co? – tym razem pyta roztropnie sprzedawca. – Bo jeśli nie, to może pan dostaniesz gdzie indziej i nie będziesz pan niepotrzebnie, dupy zawracać. Psia mać. Zapomniałem o zaimku: mi
Odnoszę wrażenie na pusty stołek, że sprzedawca jest dziwniejszy ode mnie. A to dopiero – myślę po cichu. Muszę rzec, co chcę nabyć, to może się łatwiej dogadamy.
–– Chciałbym kupić sznurowadła, więc proszę z łaski swojej iść na zaplecze i je w końcu przynieść, skoro na sklepie nie ma – wysłowiłem się stanowczo, bo moja cierpliwość już ledwo dyszy. – Jak długo mam czekać. To wprost oburzające! – dopracowałem wspomnianą kwestię.
Sprzedawca jest spokojniejszy od zwłok. Nic sobie nie robi z tego, co ja sobie robię. Mówi kulturalnie:
–– Drogi panie, na cholerę mam spierdzielać na zaplecze, skoro na półce leżą. A?
–– Nie widzę ich.
–– Bo stoi pan tyłem do lady.
–– Zazdrości pan? – żalę się rozżalony. – Patrzę na ulicę. Coś tam zgubiłem – dodaję zaopatrzony w tęsknotę.
–– A te sznurowadła… nadal pan chce. Bo jeżeli nie, to zaniosę na zaplecze.
–– No coś pan! – odwracam się prosto w twarz. – A mają odpowiednią średnicę?
–– Średnicę? – powtarza zbywający za chwile. – Nie wiem. Nie potrafię zmierzyć. Szczypce suwmiarki wchodzą w pulchność i sprężynują. Co rusz inny wymiar.
–– Nie chce pulchnych. Chce wytrzymałe i twarde z dziurkami.
–– Przykro mi, ale dziurek nie dowieźli. Tym bardziej twardych. A w butach pan nie ma?
–– Gdybym miał, to bym nie chciał kupić. To chyba jasne, nieprawdaż? A tak w ogóle, to buty zgubiłem.
–– Aaa… czyli szukałeś pan wzrokiem butów na ulicy – mówi domyślny sprzedawca. – To na cholerę panu sznurowadła. Gdzie pan je włoży?
–– Proszę nie pogłębiać mojej dogłębnej rozpaczy, bo gdy się niebezpiecznie pogłębi, to jeszcze siebie… te powtórzenia o pogłębianiu, to z nerwów
–– Coś pan tak zamilkł… co siebie? Jeśli wolno zapytać po dobroci.
–– Wolno tak, bo szybko mógłbym nie zrozumieć. Jestem zestresowany.
–– Coś pan tak zamilkł… co siebie? Teraz dobrze?
–– Tak. No bo… mam zamiar z tej zgryzoty, popełnić samobójstwo.
–– Takie na śmierć?
–– Takie na śmierć. Dlatego postanowiłem kupić sznurowadła – odpowiadam zmieszany, jak wódka z lodem.
–– Nie chcę nieuprzejmie zniechęcać… ale takie liche sznurki, pana postury nie udźwigną – dodaje powtórnie uczynny sprzedawca. – Jednakowoż drutem stalowym mogę służyć.
–– Obejdzie się, ale dzięki za troskę. Sznurowadła wystarczą. Bo wie pan… mam chomika. Wyobrażę sobie, że on to ja i powieszę jego.
–– No jak tak można. Nie uchodzi dusić milusie zwierzątko.
–– Spoko. Jest nieżywy. To jeszcze z czasów, gdy kumpel zgubił rękawiczki i zostawił ciało u mnie. Posłuży jakiś czas. Po co mam kupować nowego i forsę tracić.
Komentarze (4)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania