Opoowi***LBɴP→36↔Osᴏʙʟɪᴡᴏść Oʙɪᴀᴅᴜ
Na kanwie dawnego tekstu.
~~~~~~~~~/?~~~~~~~~~~~
Spogląda tłustym wzrokiem przez oka rosołu. Nie może dojrzeć dna. Wszystko żółte i mętne. Chciałby wiedzieć, co w siebie wkłada, żeby później móc wydalić. Macha aluminiową skrzywioną łyżeczką, pośród płynących żaglowców, napędzanych słonecznym wiatrem, przeganiając ospałe włosy topielicy. Pływają leniwie niespiesznym nurtem w wielkich okach czasu. Rzęsa wodna, nieświadoma istnienia tego, co ma ją pożreć.
Za oknem czarne niebo pełne lśniących gwiazd.
Niektóre trudno nabrać. Ślizgowym lotem opuszczają wgłębienie łyżeczki, snując ciała po mokrym obrzeżu okrągłego wszechświata. Szczupłe malutkie węże w złotawej toni. Nie dostrzega tego. Pragnie ujrzeć dno. Początek. Tam jest taki ładny obrazek, przedstawiający łaciatą krówkę na zielonym mostku. Wśród kolorowych kwiatków, na zupełnej nieznanej planecie o pomarańczowym niebie i podwójnym słońcu, wygląda doprawdy uroczo. Pilnuje punktu. Chce wierzyć, że dla niego. Może wreszcie dzisiaj przejdzie na drugą stronę.
Mógłby oczywiście wylać zawartość na podłogę. Rozlać w ciemną materię i już teraz obejrzeć, zanim obraz spłynąłby do czarnej dziury, po zamglonej odległością, Drodze Mlecznej. W tej właśnie chwili, która za moment przeminie bezpowrotnie. To by jednak zakłóciło codzienny rytuał. Wybiło z rytmu podniecenie wsparte oczekiwaniem. Obrazek oglądał ze sto razy, ale wciąż tak samo tęskni.
Ma nadzieję, że teraz będzie inaczej niż zazwyczaj. Stąd ten pośpiech. Za oknem bezgłośna smuga migoczących odrobinek, zaprasza srebrny glob do tańca. Chciałby już teraz obejrzeć. Również zatańczyć z radości. Być tam. Być tym. Owa myśl prześladuje orbitę umysłu, nieustannym wirowaniem szalonej jaźni, rozdwojonej niczym język węża, pośród roju meteorytów.
Nieustannie wlewa w siebie rosół z małymi żółtymi kłaczkami, a dna jak nie widać, tak nie widać. Poprzez stół prześwituje niekończony bezkres, zawieszonych w próżni galaktyk. Owce wypasane pośród miliardów światów, płynących po bezgłośnych falach czasoprzestrzeni. Niektóre o spiralnej wełnie. Ciemne kłaki na blacie stołu pokrywają oleiste kropelki potu.
Pod spodem przelatuję kometa, a on odczuwa naglące zniecierpliwienie, które w końcu opiera o wirujący pierścień Saturna. Trzeszczy pod naporem ciężaru. Jest teraz spokojniejszy. Nie ma tego w sobie, lecz nie wie, że coś za coś. Że jakaś siła powolutku uszkadza skafander. Nie martwi go to. Przecież już niedługo zobaczy obrazek. A wtedy będzie całością. Spełnionym.
Dostrzega na ręce wybrzuszenie. Fragment przezroczystej skóry, pod którą wybucha supernowa. Cholernie przeszkadza w jedzeniu, ten nagły rozbłysk światła. Oślepia paskudnie, przez co spowalnia możliwość szybszego obejrzenia. Dotarcia do celu. Nie może spokojnie myśleć, że za chwilę zobaczy wyśnione marzenie. Rzuca nienawiścią o szafę, przez co podłogę i ciemną stronę Księżyca, zaśmieca kawałkami zwykłej niechęci. Opada na mgławicę w zwolnionym tempie, w absolutnie czarnej ciszy.
Powraca względny spokój, lecz sytuacja ulega powtórzeniu. Spogląda na owłosiony spocony tors. To zbyt przyziemne. Nie w tym kierunku, co trzeba. Za oknem coraz więcej gwiazd. Jakby chciały wejść do środka. Usiąść przy nim i lśnić perłami białych karłów. Kolejna zmiana. Też jakaś dziwna. A on przecież kocha jeść. Czyżby za szybko to robił i dno czasoprzestrzeni, odczuwa strach, schowane przed nim pod horyzontem zdarzeń?
Wyciąga z siebie miłość do wszystkiego, oprócz rosołu. Kładzie na stole. Tak jakoś głupio rzucać nią o kosmiczne skały. Zauważa następną zmianę w innej części ciała. Dużo go wszędzie wokół. Kiedy rozkłada ręce, tym bardziej jest tego świadom. Dotyka przeciwległych końców nieskończoności. Chyba nie wszystko jest tak, jak powinno. Na klamce od drzwi, powstaje wgłębienie. Żółty płomień za chwile gaśnie. Coś spadało z dołu. Albo z góry. Lub z jakiegokolwiek kierunku. Zakłóciło porządek rzeczy.
Przesadnym apetytem rzuca o stojący taboret. Rozbija na małe cząsteczki nieszkodliwej awersji do jedzenia. Nie ma już w nim aż takiego głodu. Spokojnie stuka łyżeczką o dno równoległego świata. Widzi samego siebie za mgłą niedostępności, w poświacie krwawego pulsara. Dobrze, że to ogromne serce, nie wisi nad nim, jak jakieś fatum.
Za chwilę, spowity spełnieniem, nacieszy wzrok widokiem obrazka. Radość przerywa głośny trzask. Wszędzie sobą zawadza lub właśnie przeciwnie, potrzebnie wypełnia. Siada na podłodze wśród ruin krzesła, z dala od stołu. Wycofanie z orbity krążącej planety, było konieczne. Mógłby nie przeżyć zderzenia. Po drodze przewraca lampę z koślawym światłem o mniejszej prędkości. Nad szafą błyszczy błękitna Ziemia. Jest tak daleko od niej. Nie odczuwa tęsknoty. Jeszcze trochę, a będzie wszystkim.
Wyczuwa wewnętrzny niepokój. Przecież powinien zauważyć. Dokładnie obejrzeć. Może by dostrzegł podobieństwo. Ciągłe wyrzucanie z siebie męczących odczuć, nie było za darmo. Za bardzo myślał o obrazku. O tym odległym świecie, w którym jednocześnie przebywa. Nie tylko o tym. To był cel nad cele. Nie dostrzegał oczywistego faktu, który zmieniał życie na inne. Ubywało, lecz jednocześnie przybywało. Deformowało ciało i umysł. Poza wszelki czas. Co z tego, skoro może szybować, gdzie chce. Tylko musi jeść. Do końca. Do dna.
Rozpoczęta następna faza przemiany. Przebiega samoistnie i metodycznie. Dał nieświadomie początek. Poruszył koło, które nie potrafi zatrzymać. Za późno na asteroidę w szprychy. Wiruje nieustannie, przyciągając pragnienie po obwodzie, razem z nim. Chyba przedobrzył z tym obrazkiem. Nie widział nic innego. Poza tym, tylko oczami. A to o wiele za mało, żeby zrozumieć meritum sprawy i zgłębić niewiadomą.
Chociaż zobaczył tak wiele. Chyba za dużo pragnął, ponosząc niewielki koszt. Zjedzenie tego, co na talerzu. Przecież i tak ma apetyt. Czyżby musiał powrócić. A tak mało brakowało, do przeobrażenia. Zostania punktem. Rozpoczęcia po swojemu. Według innych zasad. Może zobaczył obrazek nie takim, jakim faktycznie jest?
***
Poprzez resztki rosołu może dostrzec to, na co tak czekał.
Z łaciatej krówki, rozszarpywanej i pożeranej, niewiele już zostało. Strzępki mięsa, przylepione do połamanych desek rozwalonego mostu, między ślicznymi kwiatami na wyschniętych strzępkach pomarańczowego błota oraz płynne namiastki czerwonych ziemskich maków, dopełniają wygląd. Naczynie nadal drga w jednej ze strun wieloświatu.
Jeszcze nie skończył uczty. Słychać dzwonienie drobnych kosteczek o gładkie, śliskie dno białej materii. Odgłosy miażdżenia, połykania oraz stukanie pazurów o porcelanową powierzchnię, tłumi owcza skóra. Dziwna osobliwość. Tu gdzie jest.
Komentarze (14)
Tu wciąż jesteśmy wilkami w owczej skórze.
Pozdrawiam serdecznie
Literkowa pozdrawia
Podczas czytania aż miałam ochotę spróbować rosołu, wyobrażając sobie podczas jedzenia uniesienie ponad ziemską atmosferę i sięgnięcie gwiazd. Piękna wizja dla największych marzycieli.
Pozdrawiam.
Lepiej nie tłumaczyć tekstu?→zdaniem mym→To ukierunkowuje interpretacje:)↔Pozdrawiam:)
https://www.opowi.pl/forum/literkowa-bitwa-na-proze-glosowanie-w935/
Czytamy od deski do deski i zostawiamy komentarze. Wybieramy najlepszy! Nagradzamy punktami i milym slowem dlaczego?
Może ty zwyciężysz?
Nie mam pojęcia, o co Ci chodziło. I szczerze powiedziawszy, nawet nie zaciekawiłeś, abym to próbował zgłębić.
Poruszył koło, które nie potrafi zatrzymać.
Albo: się zatrzymać, albo którego.
Pozdrawiam
Po zastanowieniu stwierdzam, że bohaterowi nie podobało się tak jak jest. Chciał zmienić "jest" w "swoje jest". Próbował próbował, lecz ostatecznie się nie udało. Nie osiągnął tego co chciał.
Bo czy możliwym zmienienie porządku "wszechrzeczy"?
Pozdrawiam :)
Bo tekst faktycznie... trochę zakrywa ''drugie dno"↔Pozdrawiam:)
Dzięki:)↔Pozdrawiam:)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania