Boska Makabra: Filozof - Rozdział 10 (Część 2)
– Dosyć przejażdżki, złaź! – Haley została zrzucona z pegaza przez swojego „ochroniarza” i padła na ziemię.
– Idioto! – warknął drugi z eskorty. – Mistrz mówił, że włos ma jej z głowy nie spaść!
– Nie cackaj się tak z Enzernem. Nim się obejrzysz, to pozbawi cię głowy – odpowiedział. Podnieśli ją, nie widziała gdzie zmierzają, gdyż miała worek na głowie. Próbowała się szarpać, lecz bez skutku. Związali jej ręce, nogi, a na szyję założyli obrożę tłumiącą przepływ magii. Nie miała szans uciec.
– Przekazać mi więźnia! – Słysząc ten głos poczuła w sercu błogi spokój. Obaj strażnicy posłusznie ją puścili, a wtedy poczuła ciepły dotyk na skórze. Worek został ściągnięty, wzięła głęboki wdech i powoli otworzyła oczy. Zobaczyła drugie, równie fioletowe, wpatrzone w nią. – Już dobrze, jesteś cała?
Odpowiedziała dziadkowi kiwnięciem głowy. Machnął dłonią w stronę jej nóg, zaklęcie rozcięło liny, zrobił to samo z rękoma. Chwycił ją za ramię, a dwóch kolesi obdarzył zimnym spojrzeniem.
– Nie martw się. Wszystko będzie dobrze - zapewniał.
Zaprowadził ją do środka. Był to ich dom letniskowy, prezent od rodziny Delaunay. Enzernowie mieli za zadanie pilnować Haley przez całą grę aż do finału, niebieskowłosa sama nie wiedziała w jakim celu. Nikt nie chciał jej tego wyjawić, więc przy pomocy dziadka uciekła pewnej nocy, by zdobyć pieczęć i rozpocząć poszukiwania Goro. Czuła głęboki wstyd. Była pewna, że zawiodła dziadka, ten jednak nie okazywał zawiedzenia, tylko zmartwienie.
Wprowadził ją do głównego pokoju, na samym jego końcu, na dwóch poduszkach położonych na ziemi, siedzieli jej rodzice. Pod ścianami siedziała reszta Enzernów, żadne z nich, choć blade, nie było albinosem. Matka Haley, głowa rodziny, dobrze zbudowana kobieta o krótkich, czarnych włosach i szarych oczach, nosiła hakamę, na którą miała narzucony długi, czarny płaszcz. Jej mąż, człowiek drobnej budowy, miał jasne blond włosy i piwne oczy, nosił proste kimono. Tuż nad głowami małżonków zwisał pokaźnych rozmiarów symbol prawa Yomei w formie flagi – pentagram zwrócony jednym czubkiem w górę i wpisany w okrąg, a po jego obydwu stronach sierpy księżyca.
Haley spojrzała prosto w zimne oczy matki, ta odpowiedziała pogardą w swoich. Stanęła razem z dziadkiem na środku pokoju, po czym uklęknęła. Wszyscy Enzernowie patrzyli na nią z gniewem, prócz ojca, który bardzo się martwił.
– No, proszę – przemówiła głowa Enzernów. – Oto i Haley Dante via Enzern raczyła powrócić do domu.
– Oto i Masako Veronica via Enzern, jak zawsze opryskliwa – odpowiedziała z kpiną.
Kobieta powoli wstała. Schowała obydwie dłonie w rękawach płaszcza i podeszła bliżej córki, po czym kopnęła ją w twarz.
– Masako! – wrzasnął starzec.
– Ojcze, nie wtrącaj się – warknęła. Haley opuściła głowę nisko i przygryzła wargi. – Wnuczka, która nosi po tobie drugie imię, hańbi Enzernów. Dobrze wiedziała, że Delaunay potrzebują jej do gry, i zamiast wypełnić obowiązek ucieka sobie jak gówniara z domu!
– Więc to do gry jestem im potrzebna? – spytała szeptem i znowu zwróciła wzrok na matkę, dotykając dłonią policzka, w który została uderzona. – Po moim trupie.
– Już się naszczekałaś! – wrzasnął któryś z zebranych. Masako podniosła dłoń do góry by go uciszyć. Schyliła się i spojrzała córce prosto w oczy.
– Goro Delaunay, kojarzysz może kogoś takiego? Twój przyszły mąż. Jesteś mu potrzeba w tej grze i koniec kropka, młoda damo. To twój obowiązek jako żony, jako przyszłej Delaunay. Mogłabyś nadać się przynajmniej do tego! Już starczy, że urodziłaś się ułomna jako albinos!
– Masako, proszę cię… – jęknął jej mąż.
– ZAMILCZ! – Wyprostowała się w gniewie. – Brando pozabijali nam czyste albinosy! Zabili Artemidę! Zamiast trzech pokoleń mieliśmy jedno! A teraz zostało nam to, co nawet nie potrafi wykonać jednego obowiązku wobec nas!
– Skończ… – warknęła Haley. – Nie zmusicie mnie do poślubienia tego potwora, dosyć! Nie będę mu pomagać, nie oddam mu się, nie będę jego żoną! Prędzej przetnę sobie brzuch!
– Czy ty upadłaś na głowę? – spytała kpiąco. – Potwór? Dzięki Goro Delaunay nadal żyjesz.
– Nie mam żadnego długu wobec niego – oznajmiła to przerażającym tonem i wstała z ziemi.– Jestem Haley Dante via Enzern, dziecko księżyca. Nie należę do was, ale do Dwunastu! Gdyby tu była nasza bogini… nie pozwoliłaby wam postępować tak, jak to robicie! Ja przynoszę hańbę klanowi? To co powiecie o kobiecie, która odrzuciła własną córkę, gdyż ta nie urodziła się albinosem? Która nawet nie ruszyła na jej poszukiwania, kiedy ta zniknęła? Eris, pamięta ją ktoś? Pewnie kojarzycie. Lecz wolicie jak bezmózgie bydło iść tak, jak wam każą! To dopiero jest hańba!
– Ty gówniaro... – Masako wyciągnęła katanę z hakamy. Haley przywołała swoją formę miecza. Między nie wpadli ojciec i dziadek.
– Dosyć tego. Haley, nie wolno oddawać się swojemu gniewowi – upomniał spokojnie starzec. – Ciebie też to dotyczy, Masako.
Kobieta prychnęła, po czym schowała katanę. Dante chwycił Haley za ramię i ruszył z nią w stronę wyjścia.
– Wezwać Kavaru? – spytał jeden z zebranych. – Nie szaleje?
– Nie każdy wybuch gniewu oznacza szaleństwo – odparł starzec. – Dajcie jej już spokój. Córko, tym razem ją upilnuję.
– Ufam, ojcze – prychnęła Masako. – Zabierz mi ją z oczu.
Zamknął drzwi, po czym poprowadził Haley do jej pokoju. Niebieskowłosa po chwili rozpłakała się, Dante przytulił ją do siebie.
~
Szarość. Biegł przez szary las, po krwawych kałużach, sam nie wiedząc przed czym ucieka. Bał się. Czuł ogromny strach i przytłaczające poczucie winy, które rozrywało mu serce na kawałki. Być może na to zasłużył, sam już nie wiedział. Biegł ile sił w nogach, dyszał, a nawet płakał. Potykał się, krew z kałuż tryskała na jego ciało.
„Zamordowałeś go!” – krzyczał głos jego sumienia. – „Zawiodłeś Petera, porzuciłeś Haley!”
Wywrócił się w końcu. Nie mógł wstać, choć rozpaczliwie pragnął. Zbliżało się… Chciał krzyczeć, ale nie mógł.
„Haley… Haley…”
Jęczał pod nosem. Wołał ją. Pragnął, by przy nim była…
„Jak mogłem to zrobić?!” – pytał siebie. Było coraz bliżej… Zacisnął powieki… – Edwardzie.
Usłyszał kojący głos. Otworzył niepewnie oczy, nie było lasu, nie było nic, prócz bieli. Ujrzał najpierw nogi, znane mu buty, spodnie. Podniósł głowę, zobaczył te niebieskie, śliczne włosy, te duże, fioletowe oczy…
– Haley… – wyszeptał. I wtedy zrozumiał, że nie znajdują się w zupełnej pustce. Srebrne i złote motyle, wszędzie latały ich miliardy. Nigdy nie widział takowych. Haley uśmiechnęła się, wyciągnęła do niego dłonie, a on powoli je chwycił. Pomogła mu wstać. Gdy stanął nie puścił jej dłoni, zastygli w bezruchu, patrząc sobie głęboko w oczy. Chciał coś powiedzieć… chciał przeprosić… chciał spytać…
Haley zabrała swoje dłonie i ścisnęła je w pięści, po czym otworzyła. Na jednej siedział srebrny motyl, a na drugiej złoty.
– Zobacz – powiedziała, pokazując złotego motyla. – Słońce daje życie, a pod księżycowym światłem nic nie może urosnąć. – Wskazała na drugiego. – Jednakże słońce swym blaskiem oślepia, a księżyc wybacza. A razem… tworzą ład tego świata. Podrzuciła motyle w górę, a wtedy wszystkie złote zaczęły łączyć się w pary ze srebrnymi. Latały razem wokół nich, Ed rozglądał się na wszystkie strony, obserwując ich taniec. Niespodziewanie Haley położyła mu dłoń na policzku, zwrócił wzrok na nią, kładąc powoli własną dłoń na jej.
– I ty będziesz mym słońcem – dodała po chwili, wzruszonym tonem. – A ja twym księżycem. I będziemy silni razem, a słabi bez siebie.
– Haley… – Chciał coś powiedzieć, lecz ta odsunęła się i odwróciła plecami.
– Teraz jesteśmy słabi. Jestem słaba bez mojego małego, ciepłego słoneczka… I nagle zaczęła się oddalać. Zaczął biec za nią, lecz bez skutku. Patrzyła na niego, ze łzami w oczach. Ale z uśmiechem.
– Wrócę! – krzyczał. – Odnajdę cię!
Zamknęła oczy. Nagle zrobiło się ciemno.
A on otworzył oczy. Wstał jak poparzony, rozejrzał się nerwowo.
– Oj tak kochanie… Dzisiaj jedziesz lepiej niż zwykle… Moja mała ciuchcia… – mruczał Jinta, siedząc za sterami pociągu. Kasei i Aru spały oparte o siebie, za oknem wstawało słońce. Ed usiadł na siedzeniu, na którym uprzednio spał.
„Miłość jest wszystkim na tym świecie…” – pomyślał, przypominając sobie słowa Jinty. Wyciągnął zza kamizelki notatnik, rozsiadł się wygodnie, oparł go o kolano i zaczął pisać:
"Myślę, że odnalazłem trop prawdy. Pośród złota i srebra widziałem światło, które będzie mnie ku niej prowadzić…"
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania