Boska Makabra: Filozof - Rozdział 10 (Część 7)
– Braliście jakieś medykamenty… Ach, mięta z dodatkiem czerwonego bzu… strasznie drogi lek – skomentowała Cana, oglądając rany rozebranego do pasa Edwarda. Siedział plecami do Aru, która również pozbawiona górnej części garderoby była opatrywana przez Petera.
– Skąd o tym wiesz? – spytała ciekawa czerwonowłosa.
– Pot. – Uśmiechnęła się staruszka. – Gdy przestaje działać, przestajecie pachnąć bzem. Ale na razie działa, więc kolejnej dawki wam nie damy, to zbyt niebezpieczne. Przeczyścimy po prostu rany. Starajcie się na razie nie szaleć.
– Jeżeli okoliczności nas do tego nie zmuszą, to się zastosujemy. – Westchnął złotowłosy. Peter poprosił również Kasei, by usiadła obok Aru, aby mógł oczyścić rany jednej magią, a drugiej ręcznie, w celu zaoszczędzenia czasu. Prócz nich znajdowali się tu inni kapłani i kapłanki, jacy ponieśli rany w napadzie, pomagali sobie i broniom Aru się leczyć. Blok medyczny należący do świątyni był skromniejszy od lecznicy jaką posiadał Peter, miał zaledwie dwa pomieszczenia. Do drugiego, zamkniętego, trafiały osoby chore na hemasitus. Opiekowała się nimi Cana.
Ed poczuł szczypanie, gdy kapłanka polała mu czymś rany, odruchowo lekko przygryzł wargi. Kasei syknęła, Aru nie wydała żadnego dźwięku. Złotowłosego jednakże nawet dyskomfort nie wyrwał z wiru myśli. Rozmyślał nad decyzją o zlikwidowaniu gry bożka, a także o jego słowach.
„Chcę uratować świat… a nie jestem w stanie nawet ocalić Haley?”
Zacisnął lekko pięść.
„Nie mogę się poddać. Ją też można ocalić…”
Rzucił wzrokiem na brata, który właśnie bandażował Kasei bark. Cana pozwoliła mu się już ubrać, więc wstał i założył koszulę, a na nią kamizelkę. Peter skończył opatrywanie Kasei, zaczął teraz bandażować całą rękę i tułów Aru.
– Czy ty… – zagadnął cicho Ed, patrząc jedynie kątem oka na Petera, by nie podglądać Aru. – Naprawdę jesteś pewien, że nie chcesz życzenia?
– Znasz odpowiedź – odparł, po czym zawiązał supeł. Czerwonowłosa szybko ubrała się. – Bogowie na pewno dadzą wam coś, co wyleczy chorobę – powiedziała Nana siedząc obok Eris, która to miała szczęście dostać miętę z czerwonym bzem. Na twarzy królicy gościł wyraz niepisanej ulgi, tak bardzo niepasujący do jej charakteru.
– Bogowie jak na razie nic nie robią. Ten diabeł się panoszy i jakoś nie widać żadnej reakcji – warknął cicho pod nosem Ed. – A podobno tak próbowali go tępić.
– A co mają zrobić, skoro w sprawie Icchy są bardziej bezsilni jak ty? – spytała poważnie różowowłosa. Ed spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Ty przynajmniej możesz użyć życzenia. Oni nie.
– Przepraszam. Wiem, że muszę razić teraz waszą wiarę, ale nie wiem, jaka jest prawda. Im więcej wiem, tym bardziej wiem, że nic nie wiem. – Parsknął śmiechem. – Pewnie pełne zrozumienie nigdy nie będzie mi dane. W końcu jestem śmiertelnikiem.
– Jeżeli chcesz, to powiem ci więcej. – Uśmiechnęła się tajemniczo różowowłosa.
– Jak na razie to sobie odpuśćmy – wtrąciła się Cana. – Dajmy mu przetrawić wszystko, nie nawracajmy go na siłę. Powinni teraz odpocząć, pomyśleć w spokoju. Ty za to, Peterze z Gormilli, pójdziesz ze mną, pokażesz mi kilka trików medycznych. I ty Nana też, masz być cały czas przy mnie. Potem ci pozwolę z nimi poprzebywać.
– Ale co ja mam niby takiego… pokazać? Znaczy się, ja… – zająkał się Peter. – Ja wiem, że pani musi umieć dużo więcej, przecież doświadczenie…
– Synku, nie bądź taki nieśmiały, starą Canę też można jeszcze czegoś nauczyć! A wy czujcie się jak w domu – zwróciła się do graczy i broni. – Nic jednak mi nie rozwalcie i nie wychodźcie nigdzie.
– No to… do później – szepnął Peter i poszedł wraz z Naną za kapłanką do drugiego pomieszczenia.
~
Eris i Lorenzo najwidoczniej nie wzięli sobie do serca słów matki Cany; lis ze stresu przeżytego dwie godziny wcześniej znowu straszliwie zgłodniał. Chodził ciągle za Bast, błagając ją o pożywienie, niczym wygłodzone dziecko, które od tygodnia nie miało nic w ustach. Eris, słysząc jego głodową rozpacz, wpadła w szał i dorwała sztuciec, jakim wcześniej goniła go przy gościnnym posiłku. Tym razem jednak ganiali się po całym domu. Eris klęła, a Lorenzo usprawiedliwiał się. W pewnym momencie zbili stojącą na szafce wazę. Bast zaczęła ryczeć, że ta ozdoba ma już ponad dwieście lat, a matka Cana ich, i ją też przy okazji, zabije za zniszczenie jej.
Ed siedział za to w małym pokoiku, myślami będąc zupełnie gdzie indziej. Nie myślał o grze, ani o bożku, tylko o złotych i srebrnych motylach ze snu, i oczywiście, o jego niebieskowłosej piękności. Zacisnął wargi, gdy wpadło mu na myśl to określenie. Zawstydził się tak, jakby ktoś mógł usłyszeć jego myśli. Nie wiedział już sam, co go tak naprawdę trafiło. Przecież tak krótki czas spędzili razem, praktycznie się nie znają… a jednak na myśl o niej, jak przypomniał sobie jej oczy, głos, dotyk, styl walki, cierpienie wypisane na twarzy i… uśmiech, ciarki przechodziły mu po sercu. Czując je opuścił wzrok, zasłaniając dłonią lekko usta, jego twarz zrobiła się różowa. Cieszył się bardzo, że nikt, omijając Icchę, nie mógł czytać jego myśli.
Nigdy się tak nie czuł. Nigdy nie brakowało mu czyjegoś widoku aż tak bardzo…
Odciął się od rzeczywistości zupełnie, nie reagował nawet na dźwięki wrzasków dochodzących zza drzwi - to Eris opieprzała Lorenzo i obwiniała go za zbicie wazy. Ed odpłynął w świat fantazji, była piękna noc, taka sama, jak gdy oglądali razem gwiazdy. Leżał na miękkiej trawie wraz z Haley przytuloną do siebie. Przesunął dłoń na głowie albinoski, wplatając palce w niebieskie włosy, były takie miękkie w dotyku. Czuł ciepło jej ciała, uśmiechnął się delikatnie. Byli teraz razem, tylko to się liczyło. Przycisnął ją do siebie mocniej, chcąc całą skryć w swoich ramionach. Tak, by zapomniała o wszystkim, co złe, by poczuła się bezpiecznie. Otuliłby ją właśnie tak, gdyby mógł. Gdyby tylko mógł ochronić kobietę, którą kocha…
Gdyby to tylko mogło być rzeczywistością.
Usłyszał pukanie i odgłos otwieranych drzwi. Otarł szybko oczy z łez i dostrzegł Aru, trzymającą w dłoniach stłuczoną wazę.
– Pomógłbyś? – spytała. – Och… W porządku?
– Ach, nie, to emocje – wyjaśnił, po czym dokładnie otarł lewą powiekę oka. – Co to takiego, tak w ogóle?
– Ci wariaci zbili wazę liczącą sobie dwa stulecia. A ty umiesz naprawiać rzeczy, prawda?
– Heh, prawda. Dawaj to tutaj.
Czerwonowłosa położyła wazę na ziemi. Ed schylił się, skupił magię wokół dłoni i złączył zniszczone kawałki porcelany ze sobą. Po chwili była jak nowa, żadnej rysy.
– Nieźle. Wbrew pozorom taka magia nie jest prosta… Ale to nie jest to, co wtedy użyłeś przeciw Jincie, prawda?
– Nie. Naprawianie i przemienianie rzeczy umiem od zawsze, ale to drugie, jak wiesz, nigdy nie było trwałe. Przed spotkaniem Jinty nie wierzyłem w te pogłoski, że mój ojciec opracował trwałą przemianę, którą konduktorek nazwał „transformacją”, ale teraz… Do tej pory nie mam pojęcia, jak to wtedy zrobiłem. Poczułem coś po prostu. Pewne uczucie… Taką… wolę walki, dokładnie taką samą jak Peter, gdy powiedział, że sam pokona bożka.
– Więc do transformowania potrzeba woli walki?
– Cholera wie. Ciekawe czy on w ogóle przeżył…
– Jinta? Sama chciałabym to wiedzieć… Niby to wariat, ale jednak…
– Mówił tak, jakby wiedział co nas czeka, prawda?
– Dokładnie tak.
– Ten świat nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. – Przeciągnął się leniwie. – Możesz zanieść to tym łobuzom, zanim kapłanka im oczy wydrapie.
– Haha! – Aru podniosła delikatnie wazę z ziemi. – Hej, wiesz…
– Hm? – mruknął, siadając na kanapie.
– Nawet, jeżeli… okazało się, że bożek nami manipuluje… to teraz się boję. Boję się, że stracę jedyną szansę na ocalenie magii ognia... Mój mistrz w obronie mnie oddał życie, mówiąc, że jestem przyszłością feniksów i magów ognia. Przybyłam do Gormilli razem z Lorenzo i Kyoko niedługo po wojnie, znaleźliśmy potem Eris… Chcieliśmy przemierzyć cały świat szukając wskazówek, gdy nagle bożek przybył i zapewnił, że może doprowadzić magię ognia do stabilności, jeżeli tylko wezmę udział w grze… Nie umiałam odmówić, uważałam go wręcz za dar niebios... Jednak teraz widzę, że to żadna świętość, a przekleństwo piekieł. Jednak… gdy przypominam sobie teraz słowa Ivory… te, które powiedziała, gdy wyszłam za nią na dwór jak odchodziła… Nie wiem, co mam sobie myśleć.
– Nie wspominałaś o tym. Co powiedziała?
– Nie chciałam wam mówić, bo nie wiedziałam, co oznaczały. Musiałam je przetrawić… Ale… powiedziała, że niedługo pieczęć przestanie mi być potrzebna.
– Kto wie, może to właśnie ten czas?
– No właśnie. Kto wie…
Zamilkli.
– Popełniłem wiele błędów. – Ed złamał nagle ciszę. – Okłamywałem się i odrzucałem swoje prawdziwe uczucia. Ta podróż mnie zmieniła, nie żałuję, że wstąpiłem w grę. Obwiniam się jedynie, że nie przejrzałem bożka od początku…
– Kto mógłby go rozczytać? Nie wiemy nawet jak jego paskudny ryj wygląda.
– Jednak i tak zbiera mnie na wymioty, gdy tylko pomyślę, że wciąga w tą grę ludzi tak zrozpaczonych, że będą w stanie zrobić wszystko by spełnić swoje marzenie. Taki Hanzo, na przykład. Wiadomo, jak jest w Nihorii, dzieci z mieszanych związków nie mają tam łatwo. Pamiętasz, jak płakał, w jaką furię wpadał. A to wszystko dlatego, że bożek zmienił jego ból w szaleństwo… Nie. Bożek powiększył jego ból. A ból doprowadza do szaleństwa.
– …Tak. Ból i strach potrafią doprowadzić do zaniku rozsądku… Wiem o tym… Gdy przypomnę sobie, jaką nienawiścią pałałam do wojowników, jacy napadli na mój dom… Jak bezmyślnie obrzucałam ich zaklęciami z nadzieją, że zginą… Jak patrzyłam na Kyoko z pogardą… Jak pragnęłam cię zgładzić, by tylko osiągnąć wreszcie swój cel, by ocalić to, za co moi rodzice i wszyscy inni Wojcowie oddali życie… Tak. Szaleństwo jest wywołane bólem. W szaleństwie walka trwa cały czas, pociągając za sobą nie tylko wrogów, ale i osoby postronne, ponieważ wtedy każdy zdaje się być twoim wrogiem… Ponieważ sądzisz, że to, co cię spotkało, powinno spotkać wszystkich wokoło. – Aru opuściła głowę. – Przez pewien czas chciałam, by wszystkie Nihornijskie dzieci poznały mój ból. Ale już go znały, gdyż wojcowie również wyżynali niewinne rodziny… Zrozumiałam to dopiero kiedy poznałam bliżej Kyoko, która to padała przede mną na kolanach na twarz i przepraszała za cały swój kraj… Pokazała mi nihornijski honor, który zdołała utrzymać nawet na wojnie, na której nie ma na to ani czasu, ani miejsca… Ed, przecież to też jest wojna, prawda?
– …Czy wojna jednak musi pociągać za sobą osoby, które nie mają nic z tym wspólnego? – odpowiedział pytaniem. – Czy sensem wojny jest zadawanie takiego samego okrucieństwa, jakie zadają ci, którzy zwalczają? Czy właśnie nie powinniśmy zwalczać tych, co zwalczają nas, ale nie być okrutnymi? Czy właśnie taki powinien być sens naszej wojny? Kim jest jednak ten, co nas zwalcza? Bożek, inni gracze? To chore… ale dzięki tej popierdolonej grze zdałem sobie z czegoś sprawę… Taka wojna… taka emocjonalna, szalona wojna trwa cały czas. Ja, który straciłem matkę i widziałem jej śmierć na własne oczy obdarzyłem nienawiścią wszystkich Wyznawców Światła. Nienawidziłem cały ten świat. Ukryłem się za filozofią i apatią, by jakoś żyć. Mój brat w tym czasie natomiast walczył z tym, co zabiło naszą matkę, zwalczał jej wroga. Robił to dla niej, dla mnie, dla innych. Mój przyjaciel… Matevigo… również widział śmierć na własne oczy. Był świadkiem jak jego brat umiera. Kiedy mnie tłukł, jak wpadł przez to w psychozę, nie umiałem go zrozumieć, choć powinienem najlepiej wiedzieć, co wtedy czuł. Zrozumiałem dopiero, gdy było po fakcie. A może gdybym coś zrobił już wtedy… Nie wiem sam! Byłem cały ten czas tchórzem! Brat był silniejszy niż ja! On dalej walczył, a ja go nie wspierałem… Bożek wykorzystuje tę wojnę ludzkich uczuć i tragedii… Lecz kogo w tej grze naprawdę powinniśmy zwalczać? Biorą w niej udział różne osoby, nie każdy człowiek jest dobry… Jednakże jeżeli w tej grze jest więcej osób takich jak my, musimy otworzyć im oczy. I pod żadnym pozorem nie możemy stać się tacy, jakich chce mieć nas bożek. Musimy uważać, obchodzić się ostrożnie z przekleństwem, jakie jest na naszych rękach…
Aru nie umiała nic odpowiedzieć. Ed idealnie podsumował wszystkie jej przemyślenia. Podeszła do niego, po czym przytuliła. Ten, w ogóle się tego nie spodziewając, otworzył szeroko oczy i zarumienił się nieco.
– Dobry z ciebie przyjaciel – powiedziała cicho.
– Już, już, tylko się we mnie nie zakochaj… – Zaśmiał się głupio.
– Spokojnie. Wiem, że twoje serce należy do niebieskowłosego albinosa.
– Zobaczcie tylko, jacy młodzi potrafią być inteligentni i dojrzali – skomentowała Cana, która stała w wejściu. Aru oderwała się od Eda, zawstydzeni oboje spojrzeli w stronę kapłanki. – To dlatego zawsze mówię, że nie ocenia się po latach przeżytych, a po doświadczeniach, jakie się w tych latach zdobyło.
– My… Em… – Aru zacisnęła usta, szukając wyjaśnienia.
– Z czego się chcesz tłumaczyć? Z przyjaźni? Stara jestem, umiem rozpoznać kochanków, a wy nimi nie jesteście. No, ale przejdźmy do sedna; te niezdary niech odstawią wazę tam, gdzie jej miejsce, a ja zapraszam wszystkich na specjalny posiłek.
– TAAAAAAAAAAAAAK! – krzyknął uradowany Lorenzo gdzieś w tle.
– Nie drzyj się! – wrzasnęła Eris, również gdzieś w tle.
– Jego entuzjazm opadnie, gdy zorientuje się, że to posiłek leczniczy… Chociaż kto go tam wie? – spytała retorycznie Cana.
– Sądzę, że Lorenzo będzie i z tego zadowolony – odpowiedziała Aru.
~
Nikt nie spodziewał się, że tak dobrze pachnące zioła mogą być tak trudne do przełknięcia. Najlepiej ich smak znosiła Kyoko, choć marszczyła czoło, Kasei miotała się i marudziła jak dwulatek, Eris mdliło, Aru miała łzy w oczach, a Ed nienaturalnie wykrzywioną twarz. Jedyną osobą, jakiej nie udzielało się to w ogóle, był oczywiście Lorenzo, który pochłaniał zioła z niesamowitą prędkością.
– A GDZIE DOKŁADKA?! – spytał uradowany, wskazując pustą miskę. Reszta otworzyła szeroko usta w szoku.
– KURWA, WALĘ TO, LORENZO, MASZ MOJE! – wrzasnęła Eris podając mu miskę. Zanim lis ją wziął, zabrała ją Nana.
– Oj nie, nie! – Albinoska pokiwała palcem wskazującym. – Większa ilość może ci zaszkodzić! A Eris musi je zjeść, by wszystko się zagoiło!
– ZAGOIŁO? TO GÓWNO MNIE WYŻERA OD ŚRODKA! – krzyknęła. Bast znowu zaczęła płakać przez sposób mówienia Eris, Cana parsknęła pod nosem. Nana usiadła obok czarnowłosej, po czym nałożyła zmielone zioła na łyżkę.
– No Eris, powiedz: „aaa”.
– NI- – W tym momencie Nana włożyła jej łyżkę do ust. Eris popłakała się, lecz posłusznie przełknęła zawartość. – To zbrodnia, by to tak okropnie smakowało…
– Gorzki lek najlepiej leczy – podsumował Peter, przynosząc herbaty. – Gdy skończycie, napijcie się tego. Ten okropny smak od razu zejdzie.
– O, ja poproszę! – Lorenzo wziął kubek jako pierwszy i jednym duszkiem wypił całość. – Taaaak, tego było mi potrzeba!
– Dobra, mamy teraz motywacje, by zjeść to szybciej… – Aru przełknęła ślinę, po czym na siłę wepchnęła sobie resztę ziół z miski do ust. Inni również mieli dość, więc poszli jej śladem. Udało się, choć Eris zrobiła się przysłowiowo „zielona na twarzy” od mdłości. Nana podała jej herbatę, którą czarnowłosa łapczywie wypiła. Zadziałała jak eliksir, królica z błogim, kolejny raz niepodobnym do niej uśmiechem wydukała pełnym ulgi tonem długie „aaa…”.
– To wszystko tak spokojnie wygląda, prawda? – Zauważyła Aru. – Jak zwykły wypad przyjaciół na obiad.
– Zawsze tak jest. Cisza przed burzą – odparła Kasei.
– Jednak… – Lorenzo mówił, dolewając sobie herbaty do kubka. – Czy tylko ja odniosłem wrażenie… że czegoś brakuje?
– Czegoś brakuje? – Zastanowiła się Kyoko. – Nie zwróciłam na to wcześniej uwagi, ale… masz rację.
– Ja wiem czego brakuje – szepnęła nagle pusto Eris, po czym wstała. – Pierdolony filozofie… Kurwa! To też moja wina, że wcześniej nie zauważyłam, ale… GDZIE DO CHOLERY JEST HALEY?!
Aru i Kasei zamarły. Twarz Eda nie miała wyrazu. Czarnowłosa przywaliła pięścią w stół.
– POWIESZ MI, CZY NIE?
– Została w Gormilli – odpowiedział szybko. – Powiedziała, że będzie nadzorować.
– Jak to została?! Jaja sobie ze mnie kurwa robisz?!
– Nie, naprawdę – kłamał dalej, spokojnym, bez nuty emocji tonem. – Powiedziała, że zostanie. Nic jej nie jest.
– Na pewno da sobie radę…? – spytał zmartwiony Lorenzo.
– Na pewno – potwierdziła Aru. – To Haley, ona… ona da sobie radę, zobaczycie. Niedługo znowu ją spotkamy i wszystko będzie dobrze!
– No… dokładnie tak! – dodała Kasei.
– Mogłeś nam o tym wcześniej powiedzieć, głupi filozofie. – Eris prychnęła i usiadła. Zrobiło się pozornie spokojnie. Pozornie, gdyż w środku Eda wybuchł chaos, którego nie mógł okiełznać.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania