Boska Makabra: Filozof - Rozdział 14 (Część 1)
– Och Ra złoty, czym to sobie zasłużyłem, by przed twym obliczem stanąć? Czy rozpromienić próbujesz tą mroczną godzinę swym blaskiem, po ziemi się tułając?
– O śmiertelniku, jakże to wyniosłe słowa padają z ust twych. Mrocznej godziny prawdziwej żeś nigdy nie doświadczył, uwierz, choćby mogłoby ci się wydawać inaczej przez całe życie, gdyż najczarniejsza z sił mąci w umyśle twym.
– Wybacz mi Panie, jeślim cię uraził… Na twarz padam przed tobą i stopy twe całuję, choć szacunku mego wobec ciebie w pełni to nie przedstawi. Lecz pozwól mi zwątpić i pytanie zadać: jakaż to siła czarna niby mąci mnie od narodzin? Przecież ciebie, złoty Ra, noszę zarówno w myśli jak i sercu, każdego dnia twe imię wychwalając. Dlatego właśnie, złoty Ra, pytam, czy mroczną godzinę próbujesz oświetlić sobą, gdyż każda jest czarna, gdy niewierni biorą oddech?
– I po to właśnie przybyłem, o śmiertelniku. Musisz wiedzieć, że najczarniejsza godzina wybija wtedy, gdy plugawy demon życzeń finału gry dokonuje. Godzina Zero, gdy ostateczna walka rozgrywa się między ocalałymi, a losy świata położone są na szali… Pozwól więc, o śmiertelniku, że opowiem ci, jak bardzo pogwałciłem twą godność… Potrzebuję wyznać swe winy.
~Zakazane Opowieści Słońca, „Wyznanie Winy” r. Nieznany, aut. Nieznany
Rozdział 14: Godzina Zero
~
Yvon patrzyła przez okno na świat zewnętrzny. Robiła to codziennie, nie mając innych rozrywek. Książki, jakie dał jej wcześniej Peter, już dawno przeczytała, gdyż chciała mieć pewność, że zdąży, zanim odejdzie z tego świata.
Teraz, kiedy Peter był nieobecny, oddała się całkowicie obserwowaniu przez okno jesiennego Rebellar, bardzo malowniczego o tej porze roku, drzewa mieniły się czerwono–żółto–brązowymi barwami. Całymi dniami obserwowała ludzi ciągle gdzieś zmierzających, dzieciaki bawiące się wokoło, słuchała odgłosów zwierząt, które gdzieś tam bytowały… Oglądała wschody i zachody słońca, niebo nocą, deszcz, który czasami spadł… Przyglądała się wszystkiemu uważnie, bo każdy ten widok mógł być już jej ostatnim. Pogodziła się z tym i starała nie płakać. Czuła, jak ciało z każdym dniem słabnie, nie była w stanie już nawet stanąć na nogi.
Casandra warunkowo przeniosła Yvon do pokoju z oknami. Staruszka wiedziała, że to życzenie umierającej dziewczynki i nie chciała odbierać jej tego. Yvon starała się nie myśleć o tym, że już nigdy nie pójdzie nigdzie o własnych siłach. Odtrącała negatywne emocje, chciała przeżyć ten czas, jaki jej został, z odrobiną radości. Było to jednak trudne, w końcu zamknięto ją jak więźnia. Nie mogła wyjść z lecznicy, stanowiła potencjalne zagrożenie dla wszystkich wokoło. Mogła jedynie obserwować przez okno jak życie toczy się dalej. I wiedziała, że będzie toczyło się dalej, nawet jak już umrze.
Nie, nie była smutna. W końcu wierzyła, że i tak się odrodzi. Wyobrażała sobie, jak będzie wyglądało następne życie. Może odrodzi się jako broń? Albo może jako mag? Albo mago–broń? Albo jako zwykły człowiek, jak teraz? Tyle możliwości…
Miała nadzieję, że gdy się już odrodzi, przeżyje swoje kolejne życie wspaniale, czerpiąc radość z każdego dnia. Życzyła tego sobie.
Słońce zaczęło zachodzić. Na bezchmurnym niebie, jak co noc, pojawiło się kilka gwiazd. To niebo… niby zawsze takie samo, a jednak tak piękne, że za każdym razem przeżywa przeżywała wszystko tak, jakby widziała je po raz pierwszy.
Casandra weszła do pokoju, wcześniej rzucając na siebie zaklęcie ochronne.
– Jak samopoczucie? – spytała staruszka, podchodząc nieco bliżej. Yvon nie odwróciła twarzy od okna.
– Bywało lepiej – odpowiedziała obojętnie. Casandra westchnęła.
– Nie trać nadziei. Cuda potrafią się zdarzyć nawet w najgorszej makabrze. – Spróbowała podnieść dziewczynę na duchu. Yvon nagle przypomniała sobie brata, którego tak dawno już nie widziała… Zastanawiała się, gdzie Hagan wyruszył i dlatego tak długo nie wraca? Czy on naprawdę szuka sposobu na wyleczenie jej? Czy to w ogóle możliwe? Bała się, że Hagan biegnie za niczym. Że nie zdąży wrócić w porę, a chciałaby go zobaczyć, jeszcze ten ostatni raz w tym życiu.
Chciała móc się pożegnać.
– Och? Czyżby właśnie spadła gwiazda? – Spostrzegła Casandra. Yvon szybko zwróciła wzrok na niebo. Faktycznie, zobaczyła jakieś szybujące do dołu światełko, które zniknęło tak prędko jak się pojawiło. Nagle w jej sercu pojawił się silny ból, który po chwili zmienił się w pustkę.
– Hagan… – szepnęła Yvon. Po jej lewym policzku spłynęła jedna łza. Z jakiegoś powodu… czuła, jakby jej brata zabrakło. Popłakała się głośno. Casandra wyszła bez słowa, zostawiając dziewczynkę samą, by dała upust emocjom.
~
W celi było ciemno. Nie miał pojęcia, ile czasu mogło minąć odkąd go pojmano, zupełnie stracił rachubę. W tej ciemności natrętne myśli powracały z jeszcze większą częstotliwością, jednak… były inne. Teraz, kiedy siedział skrępowany i wiedział, że nie może się zemścić… nachodziły go wątpliwości. Słyszał w głowie głos, który był jeszcze bardziej przerażający od tego, który nakazywał się zemścić – jego własny głos. Głos sumienia.
W głębi duszy toczyła się bitwa. Czy zrobił dobrze, czy nie? Czy to wszystko było konieczne? Czy nie był zbyt zaślepiony? Na te wątpliwości odpowiadał głos nienawiści, który za wszelką cenę, z brutalną siłą, chciał zdominować głos sumienia. Krzyczał to samo co Mateo, kiedy ktoś próbował chronić Edwarda czy Petera, że oni są winni, oni zamordowali i omamili Jana… Głos sumienia jednakże, ze stoickim, zimnym spokojem odpowiadał na te zarzuty, wręcz śmiał obarczać Jana odpowiedzialnością za tamto wydarzenie.
Ciało Mateo drżało, czuł jakby wewnątrz znajdowały się dwie osoby, które prowadziły ze sobą zaciekłą, ostrą dyskusję i próbowały narzucić jemu swoje racje, a on nie mógł tego powstrzymać. Nie mógł się obronić ani przed jednym głosem, ani przed drugim…
Głowa pękała z bólu, ale głosy dalej toczyły bitwę. Obydwa ściskały mu serce, podnosiły ciśnienie i doprowadzały do szaleństwa. Teraz było jeszcze gorzej niż wcześniej, gdyż kiedy słyszał tylko głos nienawiści, miał wyznaczoną prostą drogę i wiedział, co ma robić. Nie żałował niczego, nie okazywał ani krzty empatii ani ludzkich odruchów, a wszystko dlatego, że nie mógł pogodzić się ze śmiercią brata. Czuł przymus zemszczenia się… Ale teraz pojawił się głos, który budził w nim ludzką moralność i obarczał poczuciem winy za każdą przelaną kroplę krwi. Kazał myśleć, że to wszystko było bezsensowne i że nic go nie usprawiedliwia. Nawiedzały go ciągle dwa widoki –zmarłego brata, przywoływany przez głos nienawiści, i obraz dawnych przyjaciół, przywoływany przez głos sumienia.
„Jestem w piekle… To muszą być katusze równe piekielnym…” – Wtrącił swoją myśl gdzieś tam między wojujące głosy, które i tak to zagłuszyły. Nie wiedział który wygrywa, a który przegrywa. Jego ciało drżało z zimna. Pierwszy raz od tak dawna czuł strach… Zaczął myśleć, że być może naprawdę popełnił błąd… A teraz nie ma odwrotu…
I znowu głos nienawiści zaczął usprawiedliwiać te wszystkie czyny. Jednak głos sumienia zadał bardzo podchwytliwe pytanie: czy Jan by tego chciał?
No właśnie. Cały ten czas nie chodziło Mateo o Jana, choć tak mu się zdawało… Tu nie chodziło o to, by zemścić się na mordercach brata, choć tak wmawiał ten głośny, zawistny głos… Tu chodziło tylko o to, by to sam Mateo poczuł się lepiej. Bo tak naprawdę nie obwiniał ani Edwarda, ani Petera… tylko siebie samego. Silny system wyparcia i samoobrony przerzucił to uczucie na nich, na osoby, które były z Janem najbliżej związane. Taka była prawda, do której głos nienawiści nie chciał się za nic przyznać, ani nie chciał dopuścić, by Mateo to sobie uświadomił. Ale właśnie to nastąpiło, pomimo usilnych prób zagłuszenia faktu.
Krwawe łzy zaschły na policzkach Jenkinsa. Jego ciało dalej drżało.
Co miało się stać dalej, nie miało już znaczenia. Czy skażą go na śmierć? Nie dbał o to. Nie potrafił zrozumieć siebie. Nie potrafił zrozumieć, o co tak naprawdę cały ten czas walczył. Zapomniał o wszystkim, co kiedyś było dla niego cenne. Liczyła się tylko nienawiść, osiągnął dno. Dlatego już nic nie miało dla niego znaczenia.
Nie był już nawet graczem. Szansa spełnienia życzenia, którym jest ożywienie brata, przepadła bezpowrotnie. Tak przynajmniej mogło mu się wydawać. Choć tłumik magiczny zaburzał możliwość odczuwania many, nie pomyliłby tej konkretnej z żadną inną.
„No, no.” – Głos Icchy rozproszył wojujące głosy w głowie Mateo, zajmując całą przestrzeń dla siebie. – „Pamiętasz naszą rozmowę, kiedy dopiero co zostałeś graczem? Mówiłem wtedy, że ludzie uwielbiają szukać winnych, nie chcąc uświadomić sobie ciężkiej prawdy. Ale widzę, że do ciebie prawda zaczyna powoli dochodzić. Jak się z tym czujesz, że cała odpowiedzialność spoczywa na twoim braciszku?”
– Czego kurwa chcesz? – warknął.
„Och, czuję pewną zmianę. To trochę smutne, obserwowanie twoich sadystycznych występów było świetną rozrywką i chętnie zobaczyłbym więcej!”
Mateo milczał. Iccha westchnął.
„Jednak… tym razem mam pewien problem. I przez to muszę ciut… nagiąć zasady.”
– …Problem? Ty masz problem? – spytał z niedowierzaniem.
„Wiesz, jeden z najfajniejszych momentów gry następuje wtedy, kiedy wzywam wszystkich ocalałych do finału, a oni na złamanie karku próbują odnaleźć lokację, w której się znajduję. Teraz jednak nie ma na to czasu. Chodzi o to, że jeden z moich ulubionych uczestników oszukuje w grze, używając tego, co jest niedozwolone. I jeżeli wygra, to moja egzystencja… Cóż, zostanie zakończona.”
– No i czego niby ode mnie chcesz? Nie mam pieczęci, nie jestem już częścią gry.
„W normalnych okolicznościach nigdy bym tego nie zrobił. Uwolnię cię, Matevigo Jenkinsie, dając jednocześnie jeszcze jedną szansę na wygraną. Jesteś całkiem dobry w magii, być może uda ci się, z moją drobną asystą, usunąć to oszukiwanie. Jeżeli nie, cóż… Będę zmuszony rozwiązać to inaczej.”
– Czyli jak inaczej?
„Będę musiał użyć moich zaoszczędzonych mocy, by uporać się z problemem. I przedtem was pozabijać, by nie musieć spełniać życzenia.”
– Ha! I niby dlaczego miałbym ci pomagać? Myślałem, że uwielbiasz nieczyste zagrania.
„Hah, nie wierzę, że marny śmiertelnik może mnie tak ripostować” – zaśmiał się Iccha. – „Masz rację, lecz to zagranie jest tak nieczyste, że jeżeli nie zdołam zgładzić inicjatora tej intrygi, to ten świat skończy marnie. Pieczęcie zobowiązują mnie do spełniania życzeń, jeżeli przeżyje choć jedna osoba posiadająca przynajmniej jedną pieczęć, zgodnie z zasadami muszę spełnić życzenie, nieważne jakie, w końcu od tego jestem. Nie spodziewałem się, że może dojść do czegoś takiego, więc muszę teraz kombinować jak z tego bagna wyjść. A wy, że jesteście moimi pionkami i zależy wam raczej na tym, by wygrać, a co najważniejsze, by świat dalej sobie istniał, będziecie chcieli mi pomóc.”
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo.
„Głupi jesteś, ja przecież nigdy nie kłamię, co najwyżej odpowiadam niejasno. No nic, to nieważne” – mruknął. Wtedy opaska na oczach, obroża tłumiąca i łańcuchy krępujące Mateo zostały w ułamku sekundy zniszczone. – „Muszę z głową używać mocy, by starczyło na każdą ewentualność… No cóż, czas nam w drogę, nie uważasz?” Mateo nie odpowiadał, popocierał zbolałe od kajdan nadgarstki. W jego głowie nadal toczyła się bitwa, a teraz jeszcze ten bożek… Iccha oczywiście wiedział doskonale, o czym Mateo myśli. Nie czekając na pozwolenie Jenkinsa, przeteleportował go w nieznane miejsce.
~
Emerald bardzo długo rozważała co zrobić z Mateo. Wspominała jego krwawy płacz. Z jednej strony to jakieś usprawiedliwienie, nie jest w końcu poczytalny. Z drugiej, jak to do cholery udowodnić? Próbowała ułożyć jakiś plan w głowie, lecz myśli było tyle, że czuła się absolutnie wykończona. Tyle spraw, tyle nerwów… Nie wiedziała, jak to wszystko ugryźć, jak poukładać…
Wzięła głęboki wdech. Nie miała pojęcia, jak przemówić Jenkinsowi do rozsądku. W końcu, gdyby udało się ukoić jego szaleństwo, mogłaby pomóc Mateo uciec poza Gormilię. Zmieniłby swoją tożsamość i zaczął wszystko od nowa. Emerald była gotowa podjąć ryzyko, znała sposoby, by sekretnie wysłać Mateo gdzieś, gdzie nikt nie mógłby go odnaleźć. Mogła pomóc mu uciec na przykład do takiej Sutyi, kraju wyciągniętego daleko na północ, gdzie zima trwa pół roku. Nikt by nawet nie pomyślał, by szukać tam Gormilijczyka przyzwyczajonego do ciągłego ciepła. Jednocześnie, patrząc ze strony kultury i mentalności mieszkańców Sutyi, tak silny mag jak Mateo dostosowałby się prędko. W końcu tam wysoko ceni się siłę i wytrwałość.
Mogła go również wysłać do Gonkuegonu, kraju sąsiadującego z Nihorią. Gonkuegon przyjmował wszelakich uciekinierów i oferował im pracę w zamian za schronienie. Był to jeden z najlepiej rozwiniętych gospodarczo krajów, gdyż pozyskiwali w ten sposób tanią siłę roboczą, a eksportowali bardzo dużo różnego rodzaju dóbr, masowo skupowanych potem przez inne nacje. Tutaj jednak było ryzyko, że Mateo wpadłby do ciemnego półświatka, który w Gonkuegonie kwitł w najlepsze. Nadal jednak najważniejszym było przywołanie Jenkinsa do zmysłów, a Emerald nie miała bladego pojęcia jak to zrobić. Musiała coś wymyśleć, sprowadzić kogoś, kto byłby w stanie przywrócić Mateo do rzeczywistości.
Korzystając z nieuwagi podwładnych, Emerald postanowiła pójść do Jenkinsa dziś jeszcze raz. Może inną metodą rozmowy do niego dotrze? Może po prostu trzeba spróbować na moment ściągnąć maskę generała, odsunąć uczucia gniewu za krzywdy, które wyrządził jej przyszywanym braciom i porozmawiać z Mateo jak równy z równym? W głębi śmiała się z siebie. Dla tych przyszywanych braci, by ratować ich przyjaciela, była w stanie nagiąć wszelkie zasady i narazić się na wielkie niebezpieczeństwo. Lojalność Emerald wobec Caroliny była zbyt wielka, robiła wszystko dla uśmiechu jej synów.
Otworzyła drzwi do celi w której panowała ciemność, więc nie dostrzegła jeszcze nieprawidłowości. Wzięła głęboki wdech, po czym zapaliła światło. Wtedy pomyślała, że serce zaraz wyskoczy jej z klatki piersiowej. Zobaczyła rozwalone łańcuchy, rozdartą opaskę na oczy i zniszczoną obrożę antymagiczną, wszystko leżało na ziemi. Nie było go, Matevigo Sivio Jenkins rozpłynął się w powietrzu, a to przecież nie było możliwe. Skupiła magię w dłoniach i przeszukała całe pomieszczenie, ani śladu podkopu, ziemia i ściany pozostały nietknięte. To nie było w ogóle możliwe, by nie używając magii mógł stąd uciec. Poza tym, ściany celi wykonano z ołowiu, nie wspominając o tłumiku magicznym…
Czuła coś dziwnego, jakby jakąś manę, której nie mogła porównać do żadnej innej. Nigdy nie spotkała się z czymś podobnym, aż zjeżyła jej się skóra. Coś bardzo podejrzanego miało tu miejsce, Emerald nie mogła nawet sobie wyobrazić, co takiego…
Wspomniała wtedy słowa babci. Oparła się o ścianę z wrażenia.
„W co oni się wpakowali…?” – spytała samą siebie.
Była tym wszystkim przerażona, lecz musiała działać szybko. Kilka minut później po całej Gormilii rozniósł się alarm, że niebezpieczny morderca, Matevigo Sivio Jenkins zbiegł z więzienia. Emerald czuła wewnętrzne rozdarcie, bała się o Edwarda i Petera. Nie rozumiała w co takiego zostali zamieszani i dlaczego nie chcieli tego wyjawić. Dlaczego jej nie ufali? A może chcą ją chronić, tak jak ona ich? Pomyślała, że są głupi, przecież to w końcu ona jest od tego by ich bronić, a nie na odwrót..
Musiała odnaleźć Mateo, ale również Petera i Edwarda, i przyprowadzić ich wszystkich do domu w jednym kawałku. To teraz było najważniejsze.
Komentarze (4)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania