Pokaż listęUkryj listę

Opowiw *** Sprzedawca Uśmiechów

Tekst powtórkowy

----------------------

 

Szczerze przyznam, że moje dzisiejsze samopoczucie, można przyrównać do rozłożystego głazu depresji pod którym akurat spoczywam. Smutny i wycofany z umiejętności obcowania z każdą bezpowrotnie mijającą chwilą. A zatem idę powolutku z umysłem spuszczonym na kwintę, widząc przed sobą wędrujący zad metaforycznego „Kłapouchego’’. Ptaszki ćwierkają radośnie, lecz zamiast nich słyszę wycie piły łańcuchowej, przyczajonej gdzieś w kącie, by za chwilę zaatakować i przeciąć na pół… półtora nieszczęścia. Podążam niespieszno bez żadnego celu. Spoglądam w dół, raz na prawy, raz na lewy but i dochodzę do wniosku, że gdy jeden się pojawia to ten drugi znika. I tak na przemian. Jak to w życiu. Zawsze jakieś urozmaicenie.

 

Nagle walnąłem w ścianę. Nie szedłem za szybko, więc nic poważnego nie uszkodziłem. Jedynie nos zdrapał trochę tynku. Widzę go na jednym bucie. Gdyby nie wiatr, który spychał w jedną stronę, to może bym zobaczył na dwóch.

 

Odchodzę kawałek od ściany, by wiedzieć co mnie w tym miejscu tak raptownie zatrzymało? To mała zielona chatka w kolorze nadziei. Coś takiego. Ja i nadzieja. Ciekawe na co? No nic, stoję i patrzę, wchłaniając gałkami ocznymi jakieś przedziwne bohomazy, które za chwilę skołatany mózg przerobił o dziwo… na sensowny napis.

 

Czytam i nie wierzę własnym uszom, słysząc bicie mięśniowego agregatora z pulsującą krwią.

 

„Sprzedawca Uśmiechów”

 

Przechodziłem tędy tyle razy i mogę przysiąc, że nigdy takowego obiektu w tym miejscu nie spostrzegłem. Może akurat gdy go mijałem patrzyłem na buty. Sam już nie wiem. Macam po kieszeniach szukając trochę kasy. Mam… tylko nie wiem ile. W razie czego zapłacę zegarkiem. Na diabła mi złota koperta, skoro umysł jest z tombaku, stojący w rozkroku nad przepaścią. Za chwilę moje ego przetnie go na pół i poleci w dwóch częściach na same dno, a za nimi skrzydlate ścierwojady.

Delikatne filozoficzne rozmyślania, przerywa brzmienie na wskroś życzliwych słów

 

– Serdecznie zapraszam do mojego sklepiku. Do niczego nie będę namawiał. Sam pan zdecydujesz.

 

Widzę jegomościa nijakiej urody, ubranego nadzwyczaj skromnie. Dobrze mu z oczu patrzy, a zatem nie wzbudza nadmiernej agresji… właściwie żadnej. Przecież jestem zdołowany i nie mam ochoty być złym.

 

Wchodzę do środka a tu pusto prawie. Nawet gołych półek nie ma. Tylko zielony stół, a na nim wiele różnych flaszek. O super… uchlam się i od razu o troskach zapomnę. Albo nawet wypiję… na zapas... by nie myśleć o przeciwnościach, które zapewne czekają w przyszłości, lecz jeszcze nie otwarły drzwi. Patrzą jedynie przez dziurkę, czy już mnie widać na horyzoncie, idącego w gorącym drgającym powietrzu, przegrzanego bezsensem umysłu.

 

Słyszę słowa:

 

– Bawełny nie sprzedaję, więc nie będę w nią owijać, tego co pragnę zaproponować.

– A co pan może zaproponować takiemu jak ja?

 

– Nie czytał pan?

– Ach to… czytałem. To żart rzecz jasna. Nie wierzę, że prawda.

– A w co pan wierzy?

– I tak by pan nie uwierzył. Czyli to nie podpucha jakaś?

– Nie. Jestem poważnym człowiekiem...

– Poważnym? Sprzedając radość i wesołość? Też coś. To ja już sobie pójdę, nadal smutny i zmartwiony, jak ogon kłapo…

– Nie chce pan nawet spróbować? Złoty zegarek pod zastaw wystarczy. Nie jestem chciwy. Jeżeli nie będzie pan zadowolony, to go panu oddam, za jakiś czas razem z godzinami. Podpiszemy umowę. Żaden szacher macher! No co? Stoi?

– Mnie już nigdy nie stanie.

– Nie o to pytam.

– Skoro tak… to spróbuję.

– Strasznie się cieszę. Jest mi doprawdy miło.

– A mnie wcale.

– To za chwilę się zmieni. Wspomni pan moje słowa.

– Raczej mnie wspomną przy grobie, jeżeli w ogóle ktoś przyjdzie.

– Może chociaż pies z kulawą nogą… albo gęś. To też stworzenia.

– Akurat. Prędzej starą budę przyśle a spleśniałe pióra wiatr na trumnie zaścieli.

– Co się z panem dzieje. Głowa do góry. Proszę tu podpisać, wypić z zegarka i dać mi buteleczkę. Przepraszam. Odwrotnie. To z emocji. Za bardzo chce pomóc.

– I zarobić.

– Nie ukrywam. No wypij pan wreszcie!

– A nie zachłysnę się?

– Nie. Trup mi tutaj nie potrzebny.

 

No i wypiłem.

 

Uciekam z chatki jak opętany. Taki jestem radosny, rześki i wesoły, że w głos zaczynam rechotać na wszystkie strony. Nawet żabę bym zawstydził, gdybyśmy rechotali we dwoje. Nie życzę sobie, żeby mnie oglądał w takim stanie. Chociaż zapewne już wielu takich wariatów w swoim życiu się naoglądał. A zatem to prawda. Jestem umysłowo odnowiony, powtórnie narodzony, pełen chęci do życia. Jakbym dopiero zaczynał srać w pieluszki nowych wspaniałych dni, których jeszcze tyle przede mną. Wesołych i radosnych. Wszystko postrzegam w kolorowych barwach, a nie w biało czarnych lub szarych. Biegnę wesolutko między stado osobników do mnie podobnych. Patrzą dziwnie, ale krzywdy nie czynią. A nawet schodzą pospiesznie z drogi. Od tej chwili żyję pełnią życia. Nic mnie nie martwi. Kocham ludzi. Mam wrażenie, że daję im wiarę w lepsze jutro.

 

Niestety... jak się miało okazać… nie wszystkim.

 

Moje euforia trwała zaledwie: miesiąc. Znowu leżę przygnębiony niczym osikane linoleum. Ale zegarka nie żałuję. Będę miał chociaż co wspominać, a to z kolei ociupinkę podniesie na duchu, moje psychiczne doły. Idę właśnie w kierunku Zielonej Chatki, podziękować i nie składać żadnych reklamacji. Przyznaję... popełniłem mały błąd. Umowę podpisałem prawie w ciemno. Nie czytając dokładnie, co tam stoi. Może po prostu tak bardzo... chciałem się uśmiechnąć?

 

A jeżeli się okaże, że chatki już nie ma. Wtedy nie będę mógł podziękować, żyjąc cały czas z wyrzutem braku wdzięczności. Oczywiście zapłaciłem i mógłbym tutaj nie wracać. Olać i już. Jesteśmy kwita.

 

Chatka nadal stoi, tak samo jak sprzedawca przed progiem. Czyżby wiedział, że przyjdę? Znowu słyszę serdeczne słowa:

 

– No i co? Zadowolony pan?

– Zadowolony to za mało powiedziane. Oczywiście, że tak! Nie wiem, jak mam wyrazić swoją wdzięczność. Trochę krótko, ale cóż… dałem tylko zegarek.

– I tak byłem łaskawy. Przedłużyłem to pańskie szczęście o tydzień.

– Jestem wielce zobowiązany. Oby więcej takich ludzi jak pan…

– Polubiłem pana… niestety.

– Nie rozumiem…

– Będzie pan pierwszym, przed którym się wygadam…

– Wygada się pan?

– Nie czytał pan umowy?

– Czytałem… ale tak po łebkach.

– Tak pomyślałem. Nie broniłem panu przeczytać. Nawet wyszedłem na chwilę, by nie przeszkadzać. Nie zaprzeczy pan?

– No nie… nie zaprzeczę.

 

Co ten człowiek próbuje mi powiedzieć. Taki się wydawał sympatyczny. Do rany przyłóż. A teraz sprawia wrażenie, jakby stał z łyżką soli, pragnąc nią posypać… ale jednocześnie nie całkiem. Ponownie słyszę jego słowa:

 

– Pan mi wygląda na inteligentnego człowieka, a zatem nie jest panu obcy banał, że wszystko ma swoją cenę.

– No nie. Nie jest.

– Coś zyskujemy, to jednocześnie coś tracimy. Odwieczna zasada. Czasami spokój umysłu.

– To oczywiste! Pozbyłem się zegarka.

– Co tam zegarek. Nie o byle błyskotkę tu idzie. Chociaż fakt, zarobiłem. Po to tu także jestem.

– Proszę wreszcie powiedzieć, o co chodzi, bo pomyślę, że sprzedaje pan bawełnę.

 

Milczy długi czas. Przysiągł bym, że widzę łezkę w jego oku. Tylko nie wiem, czy jest tam chciana, czy wręcz przeciwnie… zawadza. Ponownie słyszę słowa:

 

– Dałem panu wiele uśmiechów i radości… ale

– Jakie może być: ale. Nie zgłaszałem żadnych pretensji. Jak już nadmieniłem, jestem panu bardzo wdzięczny.

– Nie twierdzę, że pan zgłaszał…

– Ale co? Mówże pan wreszcie!

– Pewnemu małżeństwu z trójką dzieci, musiałem odebrać to, co panu ofiarowałem.

 

W pierwszej chwili nie wiem, co powiedział. Jakiemu małżeństwu? Jakiej rodzinie? Co odebrać? Niby wiem, ale nie chcę tej wiedzy dopuścić do świadomości. Dopiero po chwili, dociera do mnie cały sens jego wypowiedzi.

 

– Skoro tak, to jest pan potworem, a nie człowiekiem. Chcę natychmiast anulować umowę. Pragnę pocierpieć, być jeszcze bardziej smutnym, wlecieć w otchłań depresji… ale niech do tej rodziny powróci radość…gdybym wiedział… to czy pan myśli, żebym poszedł na taki układ? Na jak długo pan im odebrał?

– Proszę posłuchać. Po pierwsze: termin anulowania umowy minął. Po drugie: to tylko biznes…

– Tylko biznes? Jak pan śmie gadać takie rzeczy.

– Po trzecie: nawet gdybym wyjątkowo chciał spełnić pańską prośbę… to nie mogę. Aż takiej mocy sprawczej nie posiadam. Mógł pan dokładnie przeczytać. Dokonać wyboru. Miał pan czas.

– Co pan mi tu opowiada?

– Nie żyją. Mąż zabił żonę i dzieci, a później siebie.

– Co?! Teraz całe życie będę mieć świadomość, że to przeze mnie...

– Uspokój się pan. Żartowałem. Sprawa dotyczy innej rodziny.

– Naprawdę?

– Przecież mówię.

– Kamień spadł mi serca.

– Na moją stopę.

– Nie rozumiem.

– Nie szkodzi. Jestem tylko sprzedawcą.

– Jedno mnie tylko zastanawia.

– Co?

– Spadł na pana… a mnie boli.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Józef Kemilk ponad rok temu
    Bardzo dobre i dosyć szokujące
    pozdrawiam
    5
  • Dekaos Dondi ponad rok temu
    Józef Kemilk↔Dzięki:)↔Chciałem, żeby trochę... taki tekst był:)↔Pozdrawiam:)
  • Piotrek P. 1988 ponad rok temu
    Udana mieszanka kilku różnych gatunków: komedii, fantasy, przygody i dramatu. Jest motyw zaskoczenia zwrotem akcji. Przyjemna podróż po różnych stanach umysłu.

    5, pozdrawiam ?
  • Dekaos Dondi ponad rok temu
    Piotrek P. 1988↔Dzięki:)↔Masz rację raczej z tą... mieszanką. Faktycznie, chyba tak jest:)↔Pozdrawiam?:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania