Opowiw *** Zapętlenie Umysłu
Wyjątkowo przy wrzuceniu powtórki,
nie wykasowałem zaimków→się
Zastygam z nożem w dłoni na krawędzi chaosu. Przepaść przede mną ogromna. Nie mam gdzie uciec. Szkoda, że nie dobiegłem do ściany. Mógłby chociaż walić głową w mur. Pozostało tylko jedno. Odwrócić się, by ujrzeć co jest za mną. Przyjąć na klatę dosłownie wszystko, cokolwiek zobaczę. Też tak uczynię. Czuję nagle pustkę w głowie i cholerny chłód. Za cienkie ścianki, a nie założyłem beretu.
Widzę siebie na podłodze, ubabranego krwią ukochanej. Skąd wiem, że akurat z niej wyciekła? Pragnę ją znowu przytulić, ale krew przytulić trudno. Kawałek udka też. Zlatuje z mlasknięciem. Aż mi głupio. To chyba profanacja zwłok. Mówię: przepraszam.
Na próżno, gdyż leży biedna w kałuży koloru pomidorka, dosłownie rozbebeszona i nic do niej nie dociera. O co tu chodzi? Rozumowanie spowite mgłą. Dokładam wszelkich starań, by włożyć wilgotne wnętrzności z powrotem do brzucha, jako zadośćuczynienie. To nie takie proste. Spływają mi z rąk. Zastygam jednak w zastanowieniu. Przecież nie mam gdzie. Ona już żadnego brzucha nie posiada. Ciało jak ten rozłożysty kwiat, rozmazane na parkiecie. Trochę ją zgarniam w jedno miejsce, by nie wpaść w poślizg przy wstawaniu. Wstaję.
Lecz i tak mam wrażenie, że chodzę w gęstym kompocie z kościanymi pestkami. Ślizgam się na gałce ocznej i upadam wprost na ukochany bajzel. O mało co, a straciłbym wzrok, gdyby zostało nadziane na wystający szpikulec złamanego żeberka. Na szczęście musnęło tylko policzek. W nieruchomym wzroku jednej źrenicy, widzę wiele retorycznych pytań, lecz najważniejsze brzmi: dlaczego? Skąd mam do diabła wiedzieć. Przyszedłem, usiadłem, zobaczyłem. Ale to wszystko jeszcze nie jest najgorsze. Nie wiem, czy moje zmysły i ja, to jedno i to samo.
On tu jest cały czas, jakby poza moją świadomością. Czuję jego obecność. Czasami najtrudniej uwierzyć w to, co po gębie tłucze, podpala wzrok i patrzy, aż popiół zostanie. Myślę intensywnie. A przynajmniej myślę, że myślę. Jak tu się dostał i czy to w ogóle możliwe. Muszę uwierzyć, że tak. Zniszczył nie tylko jej świat, ale także mój. Cholerny dupek morderca.
Wystaje nieokreślonym obrazem z ciała, jakby pragnął oklasków z racji swojej wielkości. Przyszpilił ukochaną nie wiadomo czym, niczym motyla w gablocie. Na dodatek rozgarnął byle jak na wszystkie strony. Za grosz artyzmu. Dlaczego go nie zauważyłem, gdy upadłem na zwłoki? Nawet musiałem się o niego oprzeć przy wstawaniu. Świadczą o tym krwawe ślady moich palców na jego gładkiej, parszywej powierzchni. Jakiej powierzchni? Co ja plotę. Znowu ześwirowany warkocz?
Przede mną pojawia się znikąd. Wielki jak góra, leży mózg. Wiem że to mój, chociaż nie wiem skąd ta pewność. Jak mogę cokolwiek myśleć, skoro ta szara ciastowatość istnieje poza mną. Teraz będzie mi łatwiej odszukać prawdziwe ja. Zaczynam się wspinać po ogromnych gąbczastych zmarszczkach. Wykrawam wielkie kawałki i szukam swoich myśli. Bezskutecznie. Odkładam dokładnie w to samo miejsce, żeby nie namieszać i nie zgłupieć do reszty. Dostrzegam jakieś dziwne wybrzuszenie. Tnę je nożem w nadziei, że znajdę swoje: ego. Niestety, nic tam nie ma. To tylko większa fałdka, odstająca od reszty.
Nagle mam wrażenie, że leżę na: zimnej, płaskiej skale. Z góry ścieka woda, oświetlona słabym blaskiem dalekiej szczeliny, do której muszę dotrzeć. Na domiar złego, nade mną wisi to samo. Bardzo nisko. Prawie dotyka spoconych, zdenerwowanych pleców. A najgorsza jest przytłaczająca klaustrofobia.
Wiem, że sufit cały czas nieznacznie się obniża. Czy zdążę wyjść, czy też zostanę nadzieniem skalnej kanapki. Żebym tylko do jakiegoś wgłębienia nie wleciał, bo wszystko wokół szare. Trudno zauważyć dziurę, przy słabym świetle. Gdybym został uwięziony na dobre, niczym sardynka w puszce, to będę czekał w ciemności na śmierć, nie wiadomo jak długo, nie mogąc nic na to poradzić.
I znowu zmiana otoczenia. W oddali, prawie przy wierzchołku, widzę otwór w ogromnym mózgu. Podchodzę bliżej i zaglądam do wewnątrz. Na dnie spoczywa coś w rodzaju zwierciadła. Odbija błękit nieba. Jest dokładnie widoczne, a przecież otwór zasłaniam sobą. Czyżbym był przezroczysty. Spoglądam na dłoń. Nie widzę przez nią mózgu. O co w tym wszystkim chodzi. A może tylko w zestawieniu z lustrem, przenika przeze mnie światło?
Zatem czaszka nie jest zupełnie pusta, skoro myślę, to co robię. Coś tam jeszcze jest.
Część ukochanej jest schowana w podłodze. Dopiero teraz dostrzegam wokół wystające klapki parkietu pomieszane ze skórą i tłuszczem. Na jego umownym boku sterczy kawałek jelita. Musiało się przykleić, gdy rozrywał ciało. A wszystko czerwonawo-różowo-szare. Tatar do spożycia jak nic. Żółtko tylko wbić.
Zdecydowanie coś ze mną nie tak. Nie mogę się połapać w tym wszystkim. Dziwaczne rozmyślania rozsadzają umysł. Przecież to moja najdroższa. Jak mogę tak spokojnie o tym myśleć. Układać obrazy gastronomiczne. Może dlatego, że od wczoraj nic nie jadłem. Ciekawe czemu? Odruchowo łapię głowę, żebym miał pewność, że jeszcze ją mam i myślę tym co trzeba, a nie czym innym. Obawiam się jednak, że to bardzo złudny spokój.
Możliwe, że część bodźców, tych najbardziej ostatecznych, nie dotarła jeszcze do mojego mózgu. Broni żywiciela na wszelkie sposoby, rzucając przed nim zasłonę innych doznań, bym traktował to co widzę, jak swoisty spektakl z efektami specjalnymi i zapomniał o tym, co najbardziej boli. Lecz w końcu i tak trzeba będzie wyjść z teatru, przystanąć, popatrzeć i w jakąś rolę uwierzyć.
Nagle widzę ogromne ręce. Obejmują pofałdowany, szary kopiec i zaczynają go dźwigać w kierunku nieboskłonu. Turlam się i spadam na coś w rodzaju trawy. Mam chyba sto procent pewności, że moja głowa nie jest pusta, bo gdy ją poruszam, to coś się obija o wewnętrzne strony i słyszę przytłumione odgłosy. Dotykam ją dwoma rękami i po raz kolejny jestem nieco zdziwiony. Kopułę czaszki mogę odkręcić. Też tak czynię. Odkręcam z kościanym zgrzytem, który skrzypiąc, rozwala echem ściany pustki wokół... ale nie nade mną i jakby niezupełnej. Wyczuwam jeszcze większy ciężar w środku. No cóż – myślę sobie – wyjmę i zobaczę, co to jest.
Coś mi dzisiaj: zdziwieniami obrodziło, lecz za dużo tego. Przestaje to robić na mnie wrażenie. Trzymam w dłoni: żelazną duszę. Jednocześnie dostrzegam w oddali stół, chociaż pojęcia nie mam, skąd się nagle wziął. Coś na nim stoi. Podchodzę bliżej. To starodawne żelazko. Widzę też koszulę. Wiem, że to moja. Strasznie pognieciona. Jak psu z gardła wyciągnięta. Prawie odruchowo wkładam żelazo do wnętrza żelazka. Staje się gorące, chociaż dusza była zimna. Zaczynam prasować.
Trudno mi idzie. Nie prasowałem już wiele długich lat, lecz za każdym przesunięciem gorącej powierzchni po cienkim materiale, jest mi dziwnie lżej. Widzę jak zgniecenia zanikają. Jakby coś ze mnie ulatywało i wlatywało jednocześnie. Niechcący dotykam gorącej części. Nie narzekam. Prasuję dalej, chociaż cholernie boli. Po jakimś czasie, wygląda świetnie. Gładka jak pupcia niemowlęcia. Odczuwam wielką ulgę. A nawet jestem szczęśliwy. Zakładam ją na siebie. Co z tego, że już jedną mam. A kto mi zabroni. Na ręce nie ma żadnych bąbli, ale ból nie ustępuje.
W oddali widzę ciemną chmurę, a pod nią rozwieszony sznur. Na nim wiele powieszonych, brudnych, samotnych koszul. W porywach wiatru, wyginają się na wszystkie strony z przepalonymi dziurami. Jakby chciały się oderwać, jakby tęskniły, lecz wybór został im odebrany. Przygnębiający to widok. Mam wrażenie, że czas się do nich skończył. A zatem przemijanie też. Będą wisieć bez końca. Przy mnie jest spokojnie i w miarę jasno, ale jakoś mnie to nie cieszy. Nie patrzę już więcej w tamtą stronę. To ponad moje siły. Wiem, że nie mogę im pomóc. Nie mam takich możliwości. Jestem tylko.
Z tym złudnym spokojem jednak coś nie tak. Przede mną, jakby znikąd, pojawia się szklana trumna. Unosi się lekko nad ziemią. Nie wiem dokładnie, co zawiera. Przed chwilą byłem przekonany, że jest blisko mnie. Idę w jej kierunku. Domyślam się kogo tam zobaczę. Jestem coraz bliżej. Spód trumny, porusza delikatnie zieloną trawę, na kształt obrazów, dotyczących mojego życia. Takiego jakie było naprawdę, a nie takiego, jakie ja widziałem. A niby skąd to wiem?
W środku dostrzegam coś w rodzaju mgły. Snuje się wewnątrz nieustannie. No cóż. Zdziwienie mnie nie opuszcza. Mgła wolno opada na dno. Taki obiekt w trumnie jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Niczym w białym puchu, widzę: kwiat paproci. Jest dużo większy, ładniejszy. Oderwany od macierzystej rośliny, której tam nie ma. A jednak zakwitł. Ma coś takiego w sobie, co przyciąga mój wzrok.
Nigdy go nie widziałem, nawet na zdjęciu, ale wiem na co patrzę. Nie mogę tego pojąć. Tej niezrozumiałej dla mnie sytuacji. Wiem tylko, że zakwita raz w roku. Czyżby tak samo raz... a później już cały czas?
Krwawi, lecz za chwilę krew zamienia się w białego motyla. Przenika przez przezroczyste wieko i nagle znika.
Mam wrażenie, jakbym miał coś przekazywane, obiektami i sytuacjami, które są mi znane lub poznaje je dopiero teraz. W przeciwnym wypadku bym nie wiedział, na co patrzę i zupełnie bym tego nie ogarnął.
Nagle w absolutnej ciszy wieko się otwiera. Kwiat płynie w moim kierunku. Dlaczego nie mógł przeniknąć, tak samo jak motyl? Jest coraz bliżej twarzy. Widzę wszystkie szczegóły. Wchłania się przez nią do otwartej głowy, lecz z niej nie ucieka. Wiem o tym. Czuję przyjemne ciepło.
Znowu stoję samotny w tym dziwnym świecie.
Zakrywam czaszkę kopułą, którą zdjąłem, bo zaczyna padać. W tej chwili nawet głupi deszcz mnie raduję, bo jest taki: rzeczywisty, namacalny... lecz jednak nie chcę, żeby naleciał do środka.
Mimo wszystko czuję, że wnętrze głowy coś wypełnia, a połączenie wokół robi się trwałe. Jest trochę bardziej ociężała, lecz jednocześnie lżejsza.
Zgubiłem nóż, lecz nie odczuwam straty.
Chyba dlatego, że jestem tak samo głupi, jak byłem na początku.
Komentarze (11)
Ty po prostu nie masz litości nade mną.
Jest prawie 6:15 rano i myślałam, że chociaż dzisiaj zasnę o przyzwoitej porze/no i kicha...
Już zaczęłam być na granicy snu, kiedy usłyszałam jakieś dziwne szuranie, chlapanie, mlaskanie i inne tubalne odgłosy w zakresie ogólnej onomatopei z zapachami spalenizny/łącznie🤣
Weszłam na półpiętro, skąd dochodziły te dziwne dźwięki - i co widzę... no szalejesz po prostu = rozwalasz półkę z książkami kucharskimi, podrzucasz węgielkami z duszy żelazka/dorzucając wciąż nowe, a te które Cię parzyły w ręce zawijasz w najlepsze swoje koszule/rzucając na nowiuśki dywan i zagaszasz gołą stopą🤣
Pędzel wtopił Ci się w ręce - chlapiesz byle gdzie
marokańską czerwienią, a przecież dobrze wiesz, że miałam ostatnią małą puszeczkę, która była przeznaczona tylko i wyłącznie na ściany w galeryjce. Mało tego, schodząc do kuchni ciągnąłeś za sobą czerwoną smugę z pędzla i resztę stopionego dywanika/a tak się starałam, żeby był w twoich ulubionych kolorach... a teraz
pojedyncze zielone nitki fruwają po całym domu
🤣. I po kiego diabła otwierałeś ten duży słój z
marynowanymi pomidorami/no ok, rozumiem, bo
lubisz... ale żeby wkładać do niego głowę w celu
wyłowienia jednego pomidorka... no tego nie
zrozumiem nigdy.
No jak miałam zdjąć ten słój, żeby go ocalić od najmniejszego uszkodzenia... musiałam/pod kątem/ obciąć tasaczkiem słuszny kawałek polika/na szczęście udało się, bo soik cały, a draśnięcie zabezpieczyłam starym rondlem bez dna i dałam stosowną do niego pokrywkę, żeby nie wylatywało cokolwiek wierzchem🤣... a, że ty wolałeś zrobić z tego kompletu kapelusz, i kłaniać się wszystkim gwiazdkom/uchylając rondka, to niedziw się, że masz pręgi na plecach, bo rączka rondelka była z tyłu, a nie z boku/z boku, to była opuchlizna po tasaczku, a z niej wystawała jakaś kość, ale na pewno nie szpikowa.
A tak Cię kochanie prosiłam, śpij, a jutro razem odmalujemy galeryjkę🤣🤣🤣😘-:3)))~☆~💥~☆~
No ale z drugiej strony, byś nie napisała specyficznego→Zapętlenia Umysłu –2.
To po masz taką lichą półkę? Wcale nie, gdyż koszule zawijałem w węgielki.
Nie żadną smugę, jeno artystyczny lad! To po co masz takie duże słoiki, bym zmieścił?
Bo ty mi nie tak założyłaś. A chciałem rączką do przodu, żeby robiła z krawata.
Kość wdusiłem w mózg, bo szarpała czapkę i uszkodziłem przez Ciebie szyszynkę🤣
😘-:3)))~☆~💥~☆~
Pozdrawiam🤣
"To nie trzeba buszować po nocach, jeno grzecznie szufladki pozamykać i nyny"
No taką dostałam receptę... zastosuję się do niej🤣
"No ale z drugiej strony, byś nie napisała specyficznego→Zapętlenia Umysłu –2"
Eeee, próbowałam się jedynie wpasować w klimat🤣
"Bo ty mi nie tak założyłaś. A chciałem rączką do przodu, żeby robiła z krawata.
Kość wdusiłem w mózg, bo szarpała czapkę i uszkodziłem przez Ciebie szyszynkę"
Czasami mylę strony... nobtak piruetowałeś, że ciężko było zatrzymać Cię po właściwej stronie.A szyszynkę to ja mam uszkodzoną, bo stałam po Twojej prawej stronie🤣
"! To po co masz takie duże słoiki, bym zmieścił?"
Małe były w piwnicy, ale Tobie nie chciało się zejść... ale to dobrze, bo schody były świeżo wymalowane.🤣
😘-:3)))~☆~💥~☆~
Nie zapaskudziłem schodów Ci. Chociaż coś.🤣
😘-:3)))~☆~💥~☆~♡
5, pozdrawiam 🤯🤩🥳
Pozdrawiam🎃👾
"Dokładam wszelkich starań, by włożyć wilgotne wnętrzności z powrotem do brzucha, jako zadośćuczynienie." - wykorzystam to na przypomnienie z zasad pierwszej pomocy (jeśli ten ktoś jeszcze żyje, czyli nie tu) - nie wkładamy wypadniętych wnętrzności z powrotem do brzucha!! Przykrywamy czymś, żeby nie wyschły i czekamy na fachową pomoc!
Bardzo interesujące. Najpierw dysocjacja, jakby bohater nie mógł się pogodzić ze swoją zbrodnią, potem coś, co przypomina epizod psychotyczny, sugestia, jakby był robotem, a dalej coraz bardziej fantastycznie... Biały motyl to symbol duszy ulatującej do nieba?
Nie jestem pewna interpretacji, ale bardzo obrazowe (zwłaszcza nietuzinkowy opis zwłok xD i dobrze się czyta. No i fajna konkluzja, ja też po tym tekście tak się czuję😅
Pozdrawiam :)
jeno przykryję↔Ja też nie jestem pewien interpretacji. Twoja sugestia psychotyczna i robota,
ciekawa:)↔Pozdrawiam😅
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania