Poprzednie częściAnturaż część 1
Pokaż listęUkryj listę

Anturaż część 65

W pewnej chwili panienka powiedziała do mnie.

- Teraz patrz przed siebie, to jest mój dom w nim się urodziłam i tutaj mieszkam. Nie tylko ja uważam, że jest najpiękniejszym domem na świecie.

Zacząłem przypatrywać się wskazanej budowli, była imponująca, niczego wcześniej tak wielkiego wybudowanego z kamienia nie widziałem. Dokoła niej postawiono inne jeszcze większe budynki, lecz ten był najbardziej okazały. Zapragnąłem zapamiętać jak najwięcej szczegółów topograficznych i charakterystycznych dla gigantycznego antycznego miasta.

- Jest naprawdę bardzo piękny, nigdy niczego tak wspaniałego nie widziałem, czy mogę jeszcze trochę popatrzeć i podziwiać tak śliczną posiadłość – powiedziałem to jednocześnie starając się przekazać w moich gestach i słowach jak najwięcej zachwytu.

Widocznie spodobało jej się to, co powiedziałem, powoli okrążyliśmy kilkakrotnie jej miejsce zamieszkania. Nic mi nie powiedziała, co mieści się w poszczególnych budowlach i do czego są przeznaczone, prawdopodobnie nie wiedziała, albo była to tajemnica.

Płynnie wylądowaliśmy około kilometra od budynku przypominającego swoim stylem świątynię azjatycką. Drzwi pojazdu zostały otwarte i opuściliśmy klimatyzowane wnętrze statku, wyszliśmy przed pojazd. Zanim na dobre zacząłem podziwiać tęczową budowlę, poczułem uderzenie gorąca. Żar bił z nieba i w powiązaniu z dużą wilgotnością powietrza był nie do zniesienia. Prawie natychmiast oblałem się potem i poczułem silne pragnienie. Nic przy sobie nie miałem do picia i głowę miałem nieosłoniętą od słońca. Częściowo oślepiony, przez promienie słoneczne zobaczyłem, pędzącego na mnie geparda. Był bardzo blisko i zanim zdążyłem zareagować i opanować strach, zwierz ominął mnie i zatrzymał się przed panienką. Powoli podszedł do niej i zaczął łasic się jak domowy kot. Tak doskonałej tresury nie widziałem w żadnym cyrku.

Swój bagaż zabrałem ze sobą, z jednego kuferka wyciągnąłem kuchenny czepek, nałożyłem go na głowę, jako ochronę przed palącym słońcem, zarzuciłem kuferki na ramiona. Musiałem je nieść, nie mogłem pozwolić, aby ktoś zajrzał do środka którejś ze skrzynek. W jednej był ukryty, wyłączony KAM, na niego nałożyłem przybory fryzjerskie i kosmetyczne. Druga zawierała na dnie moje ubrania i wierzch wyglądający identycznie jak w pierwszej.

Jako ostatni szedłem do tęczowej budowli, jej ogrom nawet z daleka przytłaczał, a nie była ona największa w zasięgu wzroku. Jednak była najbardziej reprezentacyjna, pomimo wybudowania jej z potężnych idealnie dopasowanych bloków kamiennych. Miałem jeszcze spory kawałek do pokonania, gdy w połowie drogi zobaczyłem wyłaniający się za budowli przypominającej wysoką basztę oddział konnicy, zmierzający w naszą stronę. Wrażenie było tak niesamowite, że zatrzymałem się, przypominało mi to kadry z filmu. Panienka z opiekunką i łaszącym się do niej gepardem poszły przodem, a ja stałem i gapiłem się na jadącą grupę ludzi. Najdziwniejsze dla mnie było to, że ubrani byli identycznie jak oddział wojskowy i ich wyposażenie było bardzo współczesne. Konie, wszystkie kare, były nakryte derkami i osiodłane płaskimi płóciennymi siodłami wyposażonymi w strzemiona. Jeźdźcy mieli na sobie skórzane krótkie kurtki, koloru czerwonego, niekrępujące im ruchów, a na długich rękawach naszyte stopnie odmienne od jakichkolwiek mi znanych, jednak rozpoznawalne. Uzbrojenie jeźdźca składało się z broni krótkiej umieszczonej w pochwie przypiętej do skórzanego paska obejmującego pas. Wszyscy mieli przytwierdzone do pleców karabinki, których lufy wystawały około dziesięciu centymetrów powyżej ramion. Spodnie z grubego płótna koloru piaskowego mieli przystosowane do jazdy konnej, a buty były czarne z wysokimi cholewami. Najbardziej niezwykłą rzeczą, jaką zauważyłem to łączność radiowa, każdy przy ustach posiadał niewielki mikrofon, a do jednego ucha była włożona słuchawka. Widocznie moje zachowanie było na tyle prowokujące, że jeden jeździec odłączył się od oddziału. Z wielką wprawą spiął konia do galopu, chciał mnie uderzyć batem energetycznym. Jak tylko zobaczyłem zmierzające w moim kierunku zakończenie bata, osłoniłem się trzymanymi w rekach drewnianymi kuferkami. Gdybym tego nie zrobił prawdopodobnie ładunek elektryczny poraziłby mnie śmiertelnie, a tak dostałem tylko w nogę. Jednak napięcie prądu powaliło mnie na ziemię i nie byłem w stanie się ruszyć. Czepek kuchenny zsunął mi się z głowy, długie białe włosy się rozsypały. Atakujący jak to zobaczył, powstrzymał się przed ponownym uderzeniem, drugiego uderzenia nie przetrzymałbym.

Pod wpływem dźwięku towarzyszącemu uderzeniu bata energetycznego, panienka z towarzyszącą jej opiekunką odwróciły się. Młoda istota była przekonana, że jej zabawka nie żyje, przecież tak często widziała jak takie uderzenia się kończą. W złości i żalu zaczęła głośno krzyczeć, czym postawiła wszystkich na nogi. Natychmiast uruchomił się alarm w całym mieście, oznaczający atak na Istotę. Prawie natychmiast pojawiła się grupa Istot, uzbrojona jak komandosi i latająca na skuterach powietrznych. Prędkość ich reakcji była oszałamiająca, pojmali atakującego mnie człowieka, i z wielką wprawą rozbroili cały oddział jednostki konnej. Wszystkich trzymali pod lufami karabinków, strzelających pociskami energetycznymi. Zanim panienka przestała krzyczeć, pojawił się jej ojciec z gwardią przyboczną i lekarzem. Dopiero jak przekonał się, że córce nic nie grozi, nakazał lekarzowi zajecie się mną. Ten jednak jak spostrzegł, że jestem człowiekiem wezwał weterynarza. Tak szybko biegnącego medyka nigdy nie widziałem, lecz był on niezwykły. Tylko ręce miał ludzkie wszystko inne było zlepkiem wszystkiego, co żyje na ziemi. Powoli pod opieką lekarza dla zwierząt dochodziłem do zdrowia, a przede mną rozpoczął się proces sądu doraźnego nad oddziałem konnicy. Odpowiedzialność była zbiorowa i wyrok był tylko jeden wszyscy na moich oczach zostali spaleni razem ze swoimi końmi. Nie była to kara za zaatakowanie mnie bez powodu, tylko ukarano ich za zrobienie przykrości Istocie.

Jeszcze nie ochłonąłem po wydarzeniach, jakie przed chwilą rozegrały się na moich oczach, kiedy podeszło do mnie coś z noszami. Wygląd stwora nie przypominał mi niczego wcześniej znanego, prawdopodobnie nie pochodziło z ziemi, lub zostało wyhodowane sztucznie. Bez specjalnego wysiłku wciągnęło mnie z kuframi na nosze i nadzwyczaj płynie udało się w kierunku budowli, do jakiej szedłem za panienką.

Obiekt, do jakiego byłem niesiony został zbudowany z wielkich bloków skalnych i na nich były zdobienia w formie ważnych informacji. Wszyscy ci, co potrafili odczytać ozdoby, poznawali historię rasy Istot. Opisy najważniejszych dla nich wydarzeń, zagospodarowanie ziemi i innych planet. Szczegółów dowiedziałem się od panienki, kiedy dostałem pozwolenie na poruszanie się po mieście i mogłem towarzyszyć jej, kiedy tylko chciała. Zawsze na spacerze chętnie wyjaśniała mi dokładnie poszczególne zapiski na elewacji.

Przez pierwsze dni pobytu w niezwykłym mieście, byłem oszołomiony nie tyle miejscem ile panującymi tam zwyczajami. Wcześniej w poprzednim domu myślałem, że trafiłem do piekła. Tylko tam nauczyłem się żyć i wykorzystałem swoje talenty. Teraz trafiłem na samo dno koszmaru i nie wiedziałem czy następny dzień przeżyję. Wszystko było dla mnie takie wrogie i przerażające do granic mojego ja. Nawet nie musiałem specjalnie ukrywać swoich myśli przed ojcem panienki i jego wspólnikami. Starałem się unikać spotkań z mieszkającymi tutaj Istotami,. Znowu zaczynałem od zera, wszystko zależało od mojej głowy i rąk. Najgorsze było to, że nie miałem żadnych znajomych, tutaj wszystkie stworzenia trzymały się swojej rasy, nawet koloru skóry. Ciężko było tym, którzy nie byli akceptowani przez innych im podobnych. Stale obawiałem się, odkrycia KAM-a i tym samym skazanie naszej misji na niepowodzenie. Początkowo wszyscy ludzie trzymali się ode mnie z daleka, dla nich byłem zagrożeniem, ponieważ przyleciałem z panienką i byłem podobny do Istoty. Miałem niewielki zapas czekoladek i kosmetyków, musiało mi to wystarczyć na przekonanie ich do mnie. Przypadkiem spotkałem dwie bliźniaczki ludzkie, jak mnie zobaczyły to potraktowały, jako Istotę. Padły na kolana przykładając czoła do posadzki. Pozostało mi tylko podnieść je z kolan, powiedzieć, że nie jestem Istotą i poczęstować czekoladkami. Wtedy poznałem Ena i Nea, pierwsza przyjęła czekoladkę i zjadła ją ze smakiem. Druga obrzuciła mnie tylko wrogim spojrzeniem, tak odmiennym, jakie miała jeszcze przed chwilą i wyrzuciła otrzymana czekoladkę. Nic się nie zmieniło w naszych kontaktach do czasu zniknięcia ich i przemiany na komputery biologiczne.

Pierwsza pozytywne zmiany zauważyłem dopiero po tym jak panienka chciała być uczesana i zjeść czekoladowe smakołyki, a ja nie miałem wyznaczonego pomieszczenia, koniecznie z suszarką, w którym mogłem wykonać fryzurę dla Istoty. Podobnie było z czekoladkami. Ich też nie miałem, ani gdzie ani z czego zrobić. Grzecznie ze szczegółami i z detalami wszystko młodej istocie wyjaśniłem. Wtedy ona poszła do ojca i jego wspólników, zażądała transportu do mojego byłego miejsca zamieszkania. Tam przynajmniej mam do swojej dyspozycji kuchnię i warsztat, w których jestem w stanie zaspokoić jej pragnienia. Jeszcze tego samego dnia przestałem być więźniem domu panienki. Dostałem przepustkę na swobodne poruszanie się po całym mieście i spełnianie moich wszystkich poleceń nawet przez Istoty z pospólstwa. Wtedy nadzieja na powrót do domu powróciła, zyskałem prawa i swobodę przysługujące pupilkowi. Jeszcze dostałem do swojej dyspozycji latający skuter, dotychczas będący tylko do dyspozycji rasy panów. Istota, która miała mnie na nim przeszkolić była zaskoczona, że tak szybko opanowałem na nim równowagę i jego skomplikowane sterowanie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania