Poprzednie częściTaniec sokoli część 1
Pokaż listęUkryj listę

Taniec sokoli część 104

Nairowi, wydawało się, że po zawarciu paktu i przydzieleniu każdemu gatunkowi inteligentnemu najlepszego miejsca do egzystencji, zasłużył na odpoczynek, gdyż jego misja ratowania Ziemi dobiegła końca. Najbardziej pragnął wybudować dla Mino i siebie dom, gdzie zawsze znajdzie się miejsce dla syna, jego dzieci i przyjaciół. Jednak nie zamierzał niczego narzucać Arendze, który pragnął na grzbiecie Or dotrzeć do najdalszych miejsc, w towarzystwie Yai. Przez pewien czas mocno się wahał czy na taką eskapadę wyrazić swoją zgodę. Jednak gdy dotarli do uroczego miejsca dla nich przeznaczonego, w jakim skumulowały się wszystkie marzenia jego i partnerki, nie zamierzał dłużej powstrzymywać go od wyprawy. Towarzystwo jego najlepszego przyjaciela gwarantowało dodatkowe zabezpieczenie przed złym losem, jaki może go w drodze spotkać.

Wyfrunięcie z gniazda było tylko kwestią czasu, gdy Mino spodziewała się drugiego dziecka, a siedziba była gotowa. Nowy człowiek nie narzekał na nudę i zawsze wynajdywał sobie jakieś ulepszające pracę lub pozyskiwał dla rodziny żywność. Najwięcej mięsa dostarczały mu zamieszkałe w pobliżu wilczały, które pomimo osiadłego jego trybu życia, nie odeszły zbyt daleko i dalej utrzymywały bliskie kontakty. Prawdopodobnie dlatego, że dalej czuły potrzebę jego ochrony, albo tym postronkiem była więź przyjaźni i przywiązanie. Nieograniczoną swobodę dobrowolnie zamieniły na obowiązek nadzorowania bezpieczeństwa dwunożnego, który bez pomocy w ich ocenie sobie nie poradzi. Nair, w żaden sposób nie zniechęcał małych wilczałów do kontaktu z nim, ponieważ dzięki ich obecności, żaden intruz czy drapieżnik nie miał szansy niezauważony pojawić się w okolicy.

Zanim szczęśliwy Nair dostrzegł i poczuł upływ czasu spędził w uroczej kotlinie wiele zim, przez ten czas urodziły mu się trzy córki i zdążyły już podrosnąć, gdy przed wiosennym świtem pojawił się, a właściwie spadł dawno niewidziany Yai. Lądowanie tym razem nie należało do mistrzowskich i najwyraźniej mu nie wyszło, skoro, zamiast przyziemić delikatnie i z gracją, wyrznął w twardy jeszcze nie w pełni rozmrożony grunt. Rumor, jaki przy tym uczynił, zahaczając o szopkę, wyrwał panienki ze snu. Hałas zaciekawił dziewczynki, dlatego wyglądnęły przez okno i widząc skłębione ciało, przestraszyły się nieznanego stwora. Zlęknione pobiegły do sypialni rodziców, gdzie podczas nieobecności ojca, który jeszcze nie powrócił z nocnego połowu ryb śpieszących się w górę rzeki na tarło, zbudziły matkę i chaotycznie opowiadały jej o czymś niezwykłym na podwórku. Rodzicielka zaniepokojona niezwykłymi wieściami nałożyła na siebie pospiesznie ubranie i uzbrojona w nóż partnera wybiegła przed dom. Stan, w jakim Mino ujrzała przemienionego Jeleniowca mocno ją zaniepokoił. Liczne stare blizny po przypaleniu i świeże rany na ciele zadane ostrym narzędziem wskazywały, że wobec niego ktoś używał siły fizycznej.

- Przyjacielu, co ci się stało? – zapytał zdyszany Nair, oddanego towarzysza stojącego niepewnie na chwiejących się nogach. Gdy po otrzymaniu mentalnej wieści porzucił w połowie drogi sprzęt oraz połów i przybiegł najszybciej jak był w stanie.

- Jest źle, a może jeszcze gorzej, wyrwałem się w ostatniej chwili, by dostarczyć o twoim synu wieści. Zanim się uwolniłem i odleciałem straciłem z nimi kontakt, dlatego nie wiem, czy jeszcze żyją – wydyszał były król Jeleniowców.

- Torturowano cię, zanim udało ci się uciec? – zapytała zatroskana Mino.

- Przypalenia na mojej skórze powstały, gdy próbowałem zbliżyć się do najbardziej wątłego. Ten emanował tylko ciepłem, a nie żarem, lecz pomimo tego i tak moja sierść się topiła. Kiedy uznałem, że moje wysiłki są bezowocne postanowiłem wbrew pozostałej dwójce wezwać pomoc i wykorzystałem naturalny komin, by wznieść się w powietrze. Ostre krawędzie skał i wtopione w nie kryształy cięły moje ciało przy każdym dotknięciu. Jednak nie rezygnowałem i nie poddawałem się, ponieważ nawet w podświadomości czułem, że to, co robię jest potrzebne.

Nair, podobnie jak Mino czuł nieprzerwaną więź z synem, dlatego nie potrzebował znać szczegółów co z nim się dzieje, lecz wskazania kierunku gdzie w tej chwili przebywa. Niestety ktoś lub coś z dobrym skutkiem od dłuższego czasu zakłócało jego lokalizację. Nawet skanowanie terenów przez strażnika i użycie mierników Arian, do których zgłosił się o pomoc, po natrafieniu na przeszkody nie przyniosło zadowalających rezultatów. Okazało się, że nawet oni nie potrafili niczego więcej dodać, niż początkowy kierunek wędrówki północ. Podobną wiedzą dysponowali rodzice, więc nie było potrzeby drążenia tematu, skoro szczegółów miejsca, do jakiego dotarł nikt nie znał oprócz byłego króla.

- Czy możesz opowiedzieć mi o wszystkich burzliwych wydarzeniach od chwili rozstania, a najlepiej od początku szlaku, którym wędrowaliście – poprosił Nair przyjaciela.

- Opuściliśmy kotlinę, a właściwie oni wyszli, a ja leciałem nad nimi, łagodnie wznoszącym się stokiem, dość wcześnie jak pamiętacie tamtego pogodnego dnia. Wasz syn nie miał sprecyzowanego kierunku ani miejsca, do jakiego zmierzał. Trasa miała być przypadkowa i w istocie taka była, ponieważ ukształtowanie terenu i naturalne przeszkody ją ukierunkowały. Podobnie skłębiona wysoka czy powalona przez porywisty wiatr roślinności mocno ograniczała. Kiedy do tego dochodziło wzbijałem się w powietrze i informowałem, co przed nami się znajduje. Decyzję o wyborze kierunku podejmował Arenga i nakłaniał pomimo jej kilkukrotnego sprzeciwu Or by szła dalej. Kiedy się zmęczyliśmy, odpoczywaliśmy, gdy byliśmy głodni jedliśmy. W ten sposób pokonaliśmy większość trasy, jednak w pewnym momencie zostaliśmy pozbawieni nawet najmniejszego wyboru i dla wygody weszliśmy do koryta dawnej rzeki wyżłobionego w skałach przez rwącą wodę. Daleko nią nie uszliśmy, jak nawiedziło mnie uczucie złapania w pułapkę. Zlękniony nakłaniałem waszego pierworodnego i Or do wycofania się po własnych śladach, zanim nie będzie za późno. Niestety oboje nie słuchali moich dobrych rad i jakby przyzywani albo w narkotycznym śnie brnęli naprzód. Kiedy w przypływie desperacji zagrodziłem im drogę, kazali mi wracać, lecz nie mogłem tego zrobić i w ten sposób razem weszliśmy w wąski wąwóz ciągnący się po zachodniej stronie wysokiej góry z ośnieżonym szczytem. Dostrzegliśmy tam niewielkie tańczące na stromych zboczach ogniki, ich pląsy trwały nieprzerwanie od wschodu do zachodu słońca. Kiedy nastał zmrok, moc oraz siła ich wzrastała, już nie były takie wątłe i bezsilne jak za dnia. One wskazywały nam drogę i uniemożliwiały odwrót. Dlatego brnęliśmy dalej, lecz tam ogień biegł nieprzerwanie i nie ustawał swoją intensywnością w nocy ani w dzień. Czasami ze szpaleru wyłaniał się jeden i wtedy wydawało mi się, że on nas dostrzega i odgaduje targające nami intencje.

- Czym ty jesteś? – zapytałem czując jego moc i przypalanie własnej skóry, ponieważ pozostali wydawali się zahipnotyzowani tańcem ogni i nie byli w stanie głośno wyrażać myśli, nawet wtedy, gdyby musieli się spopielić.

- Jestem ogniem wszystkich świateł nieba – odpowiedział mi jakbyśmy byli sobie z pochodzenia równi.

- Czego od nas chcesz i dlaczego nas więzisz? – drążyłem.

- Jesteśmy zmuszeni walczyć o swoje, ponieważ wszyscy mający skórę, kości i dostali swoje miejsce do życia na Ziemi, a o nas zapomniano. Kiedyś pozbawiono nas ojczyzny i by zatrzeć w pamięci nasz dorobek i osiągnięcia, nazywano nas błędnymi ognikami. Nazwa, zamiast zniechęcić, fascynowała, więc zrobiono nam czarny pijar i przez wieki ostrzegano podróżnych przed spotkaniem z nami. Akurat to nam nie przeszkadzało i w pewnym stopniu z tego powodu byliśmy nawet zadowoleni. Jednak duchowieństwo postanowiło nas się pozbyć i wymyśliło, że walczyć z nami trzeba prawdziwym ogniem. Początkowo nie potrafiliśmy się przed nim uchronić i zanim nauczyliśmy się bronić, wielu z nas poległo. Później wystarczyło mu się poddać i przejąć od niego żar, a stawał się nieszkodliwy. Jednak nasi bracia dotknięci płomieniem stali się niebezpieczni nie tylko dla swoich współbraci i konsekwentnie małymi skrami wzniecali ogromne pożary. Wtedy gatunki nam przychylne zaczęły nas unikać i chcąc temu zaradzić zbijaliśmy się w gromady, aż wszyscy staliśmy się równi. Dlatego jesteśmy porażeni odwieczną klątwą, trawi nas pożoga i nie potrafimy, choć chcemy ją ugasić. Gdybyśmy mieli własne miejsce zaprzestalibyśmy tułaczki i z pewnością w ciszy oraz w spokoju wymyślimy sposób na jego ugaszenie, lecz nie mamy i tułamy się od wieków, ponieważ gdzie się zatrzymamy wszystko płonie. Nawet skały pod naszym dotykiem się topią, a woda wyparowuje nawet z najgłębszych szczelin, natomiast my gorejemy jak przed kontaktem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania