Poprzednie częściTaniec sokoli część 1
Pokaż listęUkryj listę

Taniec sokoli część 67

Nair, po wypowiedzeniu tych słów, zaczął biec w kierunku pozbawionego roślinności miejsca, jakby od tego zależało jego życie. Mino, zdążyła go na tyle poznać, że potraktowała jego zachowanie jako coś niezwykle ważnego. Zmagając się z ciężkimi sukniami krepującym ruchy, starała się jak najszybciej podążać za nim, lecz przychodziło jej to z większym trudem i poruszała się znacznie wolniej. Nadmiar wysiłku mocno ją zmęczył, wyczerpał i z braku sił wskoczyła w pierwszy napotkany dół. Rogacze i wilczały zauważyły pośpiech dwunożnych i podporządkowały się nakazom szybkiego ukrycia.

Mino, przez chwilę leżała i starała się uspokoić oddech, co przychodziło jej z niemałym trudem, gdyż nie przywykła do tego rodzaju wysiłku. Kiedy odpoczęła postanowiła spojrzeć przez niewielką szczelinę w miejsce, z którego przybiegła. Wiele wysiłku, by być niewidoczną, dla kogoś nadchodzącego z tamtej strony nie musiała włożyć, ponieważ kaptur jej wierzchniej sukni nie różnił się zbytnio kolorem od miejsca kryjówki. Naturalny wizjer, przez jaki mogła popatrzeć nie był wiele większy od jej dziennego oka, co zapewniało dodatkową ochronę. Kiedy wytężyła wzrok, ujrzała sporą grupę dwunożnych owłosionych istot biegnących dwójkowym szykiem w ich kierunku. Każdy trzymał w dłoni jakiś śmiercionośny przedmiot i pod wpływem tego widoku jeszcze bardziej skuliła się w prowizorycznym schronieniu. Gdy czoło wojowniczej grupy przekroczyło pierwsze ruiny, otoczył ich mocny promień światła, który był jaśniejszy od słońca. Błysk znikł tak szybko jak się pojawił, lecz w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą byli biegnący, pozostały maluteńkie czarne wzniesienia. Niezrozumiała w pełni zjawiska, na jakie spoglądała, jednak czuła, że coś złego się stało. Podobne uczucie musiało nawiedzić część zbrojnych, inaczej by się gwałtownie nie zatrzymali. Kilku bardziej odważnych albo mniej inteligentnych nie zwolniło i minęło stojących towarzyszy broni i zagłębili się w gruzowisko. Ponownie pojawił się błysk i w ciągu jednego uderzenia serca, pozostał z nich jedynie popiół. Jednak on na ziemi nie został zbyt długo, zaledwie przez chwilę, do czasu silnej ulewy, która po błysku nadciągnęła. Kudłaci wojownicy musieli uznać wyższość bóstw, jakie chroniły rogatych agresorów i swoją wściekłość wyrazili wymachując w ich stronę orężem, stojąc w deszczu w bezpiecznej odległości od umownej granicy.

Wyjść z ukrycia odważyła się dopiero, po zapewnieniu przez Naira, że kudłaci są daleko i wrócili do swoich domów. Niebezpieczną sytuacją przejął się najmniej Książę, którego stale adorowały dwie niezaspokojone samice. Obie w jakiś sobie znany sposób doszły do porozumienia albo wypracowały kompromis i wyraźnie droczyły się z nim. Tym razem Yai narzucał się im, a one to wykorzystywały.

Nowy człowiek, wszelkie swoje obawy i spostrzeżenia przekazał Gwieździe Porannej. Ufny w opiekę strażnika, oczekiwał na wytyczenie nowego bezpiecznego szlaku, którym mieli w najbliższym czasie podążać. Jednak stabilne i proste drogi już przed nimi nie istniały, skończyły się nad brzegiem morza. Dlatego ich dalsza droga miała wić się wzdłuż pasma gigantycznych gór gdzie swoje siedliska miały tylko stearyny. Nair, już wcześniej spotkał się z tymi niewielkimi zwierzątkami i ich się nie bał, lecz odżył jego lęk przed rwącymi potokami, wodospadami i śliskimi skałami. Istniała jeszcze druga możliwość ominięcia morza, w części arktycznej po śniegu i lodzie.

Wysłannik, będąc w pustynnym podziemnym kompleksie naczytał się historii o morskich ekspedycjach i swoim spostrzeżeniem podzielił się ze strażnikiem. Jedynym wyjściem było zbudowanie sporej tratwy z żaglem, wykorzystując do tego wytrzymałe liny i materiał pozyskany ze spadochronu. Strażnik tylko częściowo zaakceptował jego plan, lecz drewno zastąpił przybrzeżnymi trzcinami, które przez wieki uległy niewielkim zmianom i podobnie jak przed tysiącleciami nadawały się do budowy statków, a przy tym są łatwiejsze w pozyskaniu, obróbce i splataniu. Chcąc zwiększyć ich wytrzymałość na butwienie, przekazał Nairowi tajniki wytwarzania impregnatu i konserwantu na bazie mieszaniny roślinnej.

Ścinanie nożem z białej stali trzcin dla Naira nie stanowiło problemu, podobnie jak wytwarzanie substancji konserwującej przez Mino. Początkowo mieli nasączyć nią tylko zanurzoną część statku, lecz po pozyskaniu sporej ilości postanowili pokryć cały statek, łącznie z pokładowym pomieszczeniem.

Lato dobiegało końca, gdy jednostka została ukończona i zwodowana. Przez ten czas w życiu Jeleniowca nastąpiły zmiany. Zaczęły przychodzić na świat pierwsze z jego dzieci i na pustkowiu musiał dojrzeć do roli ojca. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się co dzieje się z jego potomstwem, lecz w miejscu, gdzie nie istniała cywilizacja, cała odpowiedzialność spoczęła na nim. Jego przyjaciel Nair, ze swoją partnerką, byli w stanie tylko zbudować kilka niewielkich domków dla rogatych przyjaciół z pozostałych trzcin, zanim wypłynęli w rejs.

Dwie młode samice wilczałów miały wielki lęk przed bezkresną wodą i postanowiły wrócić do swoich pobratymców pozostawionych do pilnowania staroegipskiego zasobnika. Pozostałe wyruszyły z dwunożnymi w rejs, w pierwszy dzień sprzyjającego wiatru. Pozostawieni na brzegu długo obserwowali stale zmniejszający się żagiel i zaprzestali, dopiero gdy znikł im za linią horyzontu.

Wiatr dość silnie wiał i kierował ich w kierunku wytyczonego przez strażnika, który stale korygował kurs, gdy zbliżali się do podwodnych skał albo mielizn. Dzięki zastosowaniu trzcin do budowy jednostki, zanurzenie było niewielkie, co pozwoliło im na rozwijanie przyzwoitej szybkości. Czasami przy silniejszych podmuchach ich prędkość była większa od towarzyszących im ryb. Największym zagrożeniem dla nich były duże wodne drapieżniki o połączonych cechach rybnych z ludzkimi, które potrafiły posługiwać się narzędziami i gdy zbierało się przy nich zbyt dużo, Nair, kierował lodź do najbliższej płytkiej zatoki, gdzie podczas ataku stawały się dla niego łatwym celem. Przetrzebienie stada zawsze skutkowało ucieczką pozostałych na głębsze wody i tam często czekały na nich przez kilka dni. Prawdopodobnie ich taktyka przyniosłaby skutek i w jakimś momencie dopadłyby marynarzy, lecz nadzór z orbity strażnika, niweczył agresywne zamiary.

Istnieje powiedzenie „wróg naszego wroga, jest naszym sprzymierzeńcem”, podobnie stało się, gdy awaryjnie zacumowali w zatoce otoczonej wysokimi skałami, która okazała się jednocześnie doskonałą twierdzą, jak i pułapką. Gdyby nie uciekali przed kościanymi strzałami, świeżo upieczony kapitan nigdy by nie wpłynął do niej, ponieważ o jej przeznaczeniu decydował przypływ. Kiedy cofała się woda, ich trzcinowy statek osiadał na kamieniach i gdyby był wykonany z drewna najprawdopodobniej uległby uszkodzeniu. Jednak lekkiemu materiałowi takie traktowanie nie przeszkadzało i z chwilą napływu wody unosił się dziarsko. Wtedy przy przypływie do zatoki zaczynały wpływać drapieżniki i zmagające się z sinymi prądami podpływały do statku, na którym przy burcie stał Nair z Mino uzbrojeni w długie kije z przytwierdzonymi do nich ostrzami z białej stali. Pomimo dzielnej obrony powoli ulegali i gdyby nie odpływ, przybyłe posiłki przełamałyby ich obronę.

Cofająca woda zabierała z sobą atakujących, pośród których było całkiem sporo broczących krwią. Rany w większości były powierzchowne i nie wykluczały ich z walki po opatrzeniu, posiłku i odpoczynku. Obrońcy skutecznie wyeliminowali zaledwie kilku agresorów, co przy nowym uzupełnieniu nie zapewniało im przewagi przy najbliższym przypływie i ponowieniu ataku większymi skoordynowanymi siłami. Ciekawostką było, że biała ostra stal nie robiła na napastnikach takiego piorunującego wrażenia jak kły wilczałów. Czworonożna załoga trzcinowego statku początkowo nie potrafiła chodzić w czasie kołysania. Napór wiatru i ruch fal wywoływał mdłości. Jednak taki stan powoli mijał i już po kilku dniach żeglugi, bez lęku przemierzali pokład. Kiedy pierwszemu udało się odgryźć spory kawałek ramienia, pozostałe zauważyły, jaki zielonoszary wróg pokryty łuskami jest słaby. Wilczały nigdy nie atakowały silnych i zdrowych, a zwłaszcza tych będących w zwartym stadzie. Dlatego nieznany im agresor i środowisko wpędziły lądowe drapieżniki w kompleksy.

Podczas ostatniego ataku już śmiało i pewnie sobie poczynały, a zwłaszcza gdy nauczyły się unikać oręża ludzi morza. Taktyka atakujących nie ulegała zmianie, w przeciwieństwie obrońców, którzy odpierali ciosy skutecznie i elastycznie. Zanim zagrożenie wraz z wysoką falą nadeszło, instynkt idealnych łowców odebrał sygnał o nadchodzącym jeszcze większym zagrożeniu. Kiedy do tego dochodziło sierść wilczałów zaczynała się jeżyć, kły odsłaniały się nieświadomie i groźne warczenie dochodziło z gardła.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania