Poprzednie częściTaniec sokoli część 1
Pokaż listęUkryj listę

Taniec sokoli część 17

Strażnik brak wszelkich stworzeń w okolicy, tłumaczył obecnością drapieżników upodobnionych do powalonych drzew. Przynajmniej nauczył się je rozpoznawać i to nawet najmniejsze okazy, więc ze sporym wyprzedzeniem informował swojego podopiecznego, gdzie one się znajdują. Nair, omijał miejsca pułapki i unikał wszelkiej konfrontacji, ponieważ więcej kwasu, czy innej równie skutecznej broni nie posiadał.

Pewnego dnia po długotrwałym stałym wspinaniu się na wzniesienie, wyszedł z lasu i przed sobą zobaczył jedynie porośnięte trawą pagórki. Wysokość roślin bliżej kilku skalistych szczytów wyraźnie się zmniejszała, podobnie jak ich barwa. Soczystą zieleń zastępowała żółć i brąz. Jedynie mchy w skalnych nieckach zachowały zdrowy pełen wilgoci wygląd. Utratę osłony z drzew, do których zdążył się przyczaić i wyjście na otwartą przestrzeń, zrekompensowały wspaniałe widoki. Chcąc zobaczyć więcej, po zostawieniu bagażu przy stromym zboczu, wspiął się na jeden z pobliskich szczytów. Czyste, krystaliczne powietrze pozbawione nadmiaru wilgoci i piękny słoneczny dzień zapewniły niezwykle malowniczą panoramę. Odległość, na jaką widział większe szczegóły, odpowiadała kilkudniowej wędrówce. Z jednej strony miał pasmo wysokich gór, które oddzielały go od pustyni, a po drugiej znacznie mniejsze, lecz ze zaśnieżonymi szczytami. Dzięki informacjom przekazywanych przez Gwiazdę Poranną wiedział, że obszar pustynny rozciąga się wzdłuż równika i jest ograniczony z dwóch stron wysokimi masywami górskimi, powstałymi w wyniku zmasowanych detonacji głowic jądrowych w ostatnim konflikcie. Uwolniona potężna energia doprowadziła do ruchów skorupy ziemskiej na niespotykaną wcześniej skalę. Ziemia nie przypominała tak jak kiedyś błękitnej planety. Masy wody zostały uwiezione na biegunach i niewielka jej część zasilała pasy zieleni ciągnące się po obu stronach niezwykle wysokich pustynnych łańcuchów górskich. Ludzkość w największej liczbie przetrwała w miejscach najbardziej gorących i najmniej sprzyjających życiu. Prawdopodobnie przyczyniła się do tego wieloletnia noc, jaka powstała po wyniszczającej wojnie.

Stoki oddzielone skałami od lasu, w którym żerowały drapieżne kłody, były pełne pasących się zwierząt, lecz unikających atrakcyjnych dla nich terenów sąsiadujących ze złowrogim lasem. Wszystkie żywe stworzenia trzymały się z dala od niebezpiecznego dla nich miejsca i wolały, sadząc po wyjedzonej roślinności głodować niż pchać się w paszczę potworów. Wiedząc o tym, uważnie przypatrywał się skrajowi linii drzew i dość szybko z niewielką pomocą strażnika, większe osobniki zlokalizował. Pomiędzy nimi znajdowała się wiecznie wygłodniała młodzież, która była nie mnie groźna od największych.

Swoim pojawieniem wzbudził niewielkie zainteresowanie roślinożerców, co go z jednej strony uradowało, a z drugiej zasmuciło. Mogło to świadczyć o braku największego drapieżnika, za którego od wieków uważany był człowiek, albo o ich obecności, lecz jako kogoś przyjaznego i nieatakującego bez wyraźnej potrzeby.

Stojąc na szczycie sporego wzniesienia, przez dłuższy czas wybierał i analizował dla siebie najlepszą drogę. Neczeru, jak zawsze pozostawiał mu możliwość wyboru, o ile nie istniało tam dla niego zagrożenie. Pomagał i wyrażał swoją opinię dopiero wtedy, gdy został o to poproszony. Konsekwentnie pozostawiał mu wolną wolę i pełnie wyboru, by nie poczuł się zniewolony. Podobnie powinno być i teraz, lecz z wysokości dostrzegł w starym borze, leżącym głęboko w dolinie, jakąś niewystępującą w przyrodzie harmonię uporządkowania. Tam niczego nie pozostawiono przypadkowi. Rozmieszczenie drzew czy ich wysokość oraz rozłożystość, musiało być konsekwencją przemyślanego działania. Największy problem stanowiła droga, która na najkrótszym odcinku była nie do pokonania. Jakby ktoś postawił kamienną palisadę, jaka miała chronić dolinę przed intruzami, jakimi mogły być drapieżne kłody. Ostre fragmenty granitowych skał stanowiły swego rodzaju kolczatkę albo zaporę dla ciężkich pojazdów, jakie poruszały się po Ziemi przed upadkiem wysokorozwiniętej cywilizacji. Dotarcie tam okrężnym szlakiem, było tylko trochę łatwiejsze, ponieważ wędrowiec musiał wejść w wąskie kręte kaniony, gdzie czekały na niego kamienne zdradzieckie osuwiska. Jakakolwiek inna droga nie prowadziła do celu, tylko sprytnie wędrowca od niego oddalała.

Łuskowiec, po powrocie do pozostawionego bagażu, szybko zjadł dwie wysuszone na słońcu ryby, kilka szarańczy i napił się z butli wody, wzbogaconej o kilka listków mięty. Pojemniki służące do przechowywania picia, za radą strażnika wykonał osobiście z dojrzałych owoców nieznanego mu drzewa. Płyn wlewany do nich dłużej zachowywał świeżość i zbyt się nie nagrzewał, co powodowało, że lepiej smakował. Pokrzepiony, z niewiele mniejszym obciążeniem udał się w pobliże ściany skalnej.

Gładkość skały, stromizna pochylona na zewnątrz i wystające ostre odłamki, uniemożliwiały wdrapanie się na nią nawet bez obciążenia. Pozostała jedyna możliwość pokonania jej, przez znalezienie jakiegoś przejścia. Kiedy zagłębił się w skalny labirynt, sporo trudności sprawiało mu pokonanie sporym nosidłem ostrych zakrętów i zwężeń. Gdyby nie prowadzący go strażnik, z pewnością pogubiłby się w kierunkach i utknąłby w jakimś ślepym zaułku, których było na niewielkiej przestrzeni znacznie więcej, niż mógł wcześniej przypuszczać. Kolejny raz swój prowizoryczny pojazd zrobiony z drewnianych drągów, bardziej przeciągał, niż przenosił pionowo przez zwężony ostry zakręt, gdy zaraz za nim trafił na złączone porożami z sobą dwa duże samce, przypominające zdaniem Anioła dawne jelenie. Jeden był już martwy przynajmniej od rana, a drugi ledwo charczał. Spragniony i wygłodzony rogacz wkrótce miał dołączyć do swojego przeciwnika. Nair, zanim go oswobodził, przywiązał do niego swój ciężar i dopiero wtedy odcinał niezwykle poplątane ze sobą powykręcane artystycznie rogi. Najprawdopodobniej sprawiał ból, lecz nie dostrzegał innej możliwości uwolnienia z pułapki. Zwierzak był zbyt wykończony, by walczyć, czmychnąć, albo zaatakować swojego oswobodziciela na niewielkiej przestrzeni. Resztkami sił starał się nie paść i utrzymać się na nogach. Nawet nie próbował iść w stronę wodopoju, chociaż obrócił się w tamtym kierunku. Nieznana mu istota, która go po oswobodziła i uwięziła, podsunęła mu skórzany worek z wodą. Próbował pić łapczywie, lecz po kilku łykach dwunożny cofnął się, a razem z nim woda. Zrobił kilka kroków i ponownie zamoczył nozdrza. Ponownie nie zaspokoił pragnienia i był zmuszony przejść kawałek. Dotarli w miejsce, gdzie znajdowało się wyjście na znaną jeleniowi polanę, tam zachowało się trochę twardej pożółkłej trawy. Kiedy indziej nie tknąłby jej, lecz wygłodniały z trudem konsumował. Dwunożna istota, widząc, jak bardzo jest wygłodniały, wdrapała się na półkę skalną i zrywała soczystą trawę, nieosiągalną nawet dla skocznych kóz. Jedzenia podobnie jak wody była niewystarczająca ilość, lecz człowiek nic z tego sobie nie robił. Równie sprawnie zszedł, jak wcześniej się wdrapał i po zrobieniu uzdy z niezwykle groźnie pachnących rzemieni, pociągnął go za sobą. Jeleniowiec chciał zaprotestować przeciw takiemu traktowaniu wolnego zwierzęcia z klanu królewskiego i nawet próbował, lecz tamten niczym się nie przejmował. Koniec rzemieni trzymał w dłoni mocno i ciągnął jak skarłowaciałego renera. Widocznie znał obowiązujące w puszczy prawo, które za uratowanie życia, daje je w posiadanie. Nawet nie mógł wnieść skargi u zwierzchnika boru, ponieważ prawo było po stronie jego oprawcy.

Dziwoląg na dwóch nogach wraz ze swoim niewolnikiem odszedł spory kawałek od skalnego wejścia na polanę i po spętaniu czterech nóg, wrócił do miejsca, z jakiego wyszli. Długo go nie było, jak wrócił, niósł skórę z truchła jego przeciwnika i towarzyszyły mu dwa wilczały. Widocznie z watahą wymienił mięso na ich usługi, co było zgodne z leśnym prawem. Jego również miał prawo im oddać, o ile nie będzie z jego usług zadowolony. Dlatego chcąc żyć, postanowił się podporządkować i mieć nadzieje, że kiedyś zwróci mu wolność, albo ją w turniejowej walce odzyska.

Zmiany w organizmach żywych, do jakich doprowadziły eksperymenty genetyczne naukowców z upadłej wysokorozwiniętej cywilizacji, zaowocowały w pełni po tysiącach lat. Dopiero wtedy inteligencja istot żywych, dorównała tej odwiecznie przekazywanej w roślinach. Początkowo istoty, które uważały, że są na wyższym szczeblu ewolucji, nie chciały zaakceptować tego faktu, lecz dla dobra wszystkich i w imię pokoju, na granicy wymarcia zawarto rozejm. Gdyby do tego nie doszło z pewnością silniejsze i bardziej liczne populacje, zniszczyłyby słabsze, a po pewnym czasie podzieliłby ich tragiczny los.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania