Poprzednie częściTaniec sokoli część 1
Pokaż listęUkryj listę

Taniec sokoli część 79

Zamiast tak jak przyrzekał partnerce, co jakiś czas obserwować towarzyszące mu wilczały, Nair pod wpływem gwałtownych wydarzeń na placu i zmian, zapomniał, jakie to może być to dla niego ważne. Zwłaszcza że ciężarnej Mino, gdy czuła się źle, matce jego nienarodzonego dziecka, obiecał mieć baczną uwagę na przekazywane przez drapieżniki znaki. Zamiast dotrzymania zobowiązań, mocno się zdekoncentrował. Wszystkie myśli zaprzątnęło wyznaczenie jego, przez nieznane mu istoty bytujące na skraju kosmosu, na reprezentanta ludzkości w międzygalaktycznym procesie. Wcześniej nikt go nie uprzedził i nie wyjaśnił, dlaczego on twór laboratoriów ludzkości, pozbawiony duszy i pierwiastka boskiego miałby usprawiedliwiać nikczemne czyny prawie wymarłego gatunku, który po sobie niczego dobrego nie zostawił. Nędzne sztucznie i ewolucyjnie zmutowane resztki jego potomków w niczym już nie przypominały dumnego i despotycznego homo sapiens, tylko z wrodzonej próżności powoływały się na pochodzenie. Gdyby przed tysiącami lat od niego zależała ich egzystencja, jako pierwszych wyznaczyłby do wymarcia jako winnych wymierania gatunków i degradacji miejsca, w jakim żyli.

Niestety z jakieś przyczyny, nie mógł odmówić swojego udziału na sądzie ostatecznym i powstrzymania tego, co nieuniknione. Zagłada całego układu słonecznego za grzechy Ziemian nadchodziła wielkimi krokami. Dany mu czas na ciekawe, pełne przygód życie dobiegał końca. Odchodząc z placu, gdzie stała piramida, a ludzie awanturowali się ze zjawami swoich przodków, czuł, że mogą być to ostatnie wspólne chwile jego i najbliższych. Ponaglany przez pobudzone, zniecierpliwione wilczały i przymus, przerwał wystąpienie, w jakim już nic nie miał do przekazania istotnego. Kiedy po kilku oddechach trochę ochłonął i uświadomił sobie powagę chwili, prawie pobiegł do Mino i ich dziecka, które podczas jego nieobecności długo przed czasem przyszło na świat. Podczas szybkiego marszu miał poczucie winy, że nie było go przy jego narodzeniach. Bardzo chciał naprawić swój błąd i obojgu to wynagrodzić.

Zignorował wyraźne uczucie nacisków, że spóźni się w międzygalaktycznym sądzie na rozprawę i obawiając się jakieś ingerencji, przyśpieszył i zaczął biec. Stale przyspieszał, lecz w jego ocenie było to nie wystarczające, więc zmuszał się do jeszcze większego wysiłku i w pobliżu morskiego brzegu, gnał niczym wicher. Kiedy zdyszany dotarł do zacumowanego statku i wbiegł po trapie na jego pokład, jego pośpiech powstrzymała cisza, bezruch i wszędobylski smutek. Zanim uchylił drzwi do swojej i Mino kajuty pod skórą czuł mrowienie i zwiastujące panoszącą się tam tragedię.

Mino, jego partnerka i matka jego dziecka siedziała zapłakana w towarzystwie zjaw swoich przodków i tuliła do siebie zawiniątko otulone gałgankami. Zanim się odezwał, wiedział, że doszło do tragedii, ich mały synek urodził się martwy z wieloma deformacjami. Pchany jakąś nieznaną siłą albo obecnością śmierci, podszedł do zrozpaczonej matki i wyjął martwego noworodka z jej drżących dłoni. Gdy spojrzał na malutką twarzyczkę z zastygłym uśmiechem na ustach na zdeformowanej twarzy, jego serce zamarło i pękło. W jednej chwili cały znany mu świat zawalił się i spopielił. Niesamowity ból, jaki odczuł, wycisnął krwawe łzy z jego oczu, które trysnęły niczym fontanna i obficie zrosiły dziecię. Odruchowo, nie wiedząc dlaczego, chciał powstrzymać to, co się z nim działo, by nie pobrudzić malca, lecz zanim się opanował, dokonała się zmiana. Szara pomarszczona skóra małego berbecia zroszona krwią ojca zaczęła intensywnie ślinić, jakby ją od środka rozświetlało jakieś światło. Mocno zdeformowane ciałko traciło oznaki połączenia międzygatunkowego i stawało się ludzkie. Osesek po chwili uniósł powieki i spojrzał mądrymi oczami na ojca.

Nair czuł, że wzrok jego syna szuka jego duszy, lecz on w sobie nic takiego nie miał. Jego cała rasa, tak jak i on sam, była tylko uwieńczeniem udanych eksperymentów dawnych naukowców, dla których nie istniały żadne granice przyzwoitości i poszanowania uczuć produkowanych masowo hybryd. Dlatego chcąc zaspokoić ciekawość malca, przekazał go w ręce matki. Ona w przeciwieństwie do niego, wywodziła się z dawnych ludzi, miała pierwiastek boski, duszę i towarzyszyli jej zjawy przyjaznych przodków. Lepszej opieki dla nowo narodzonego syna żaden ojciec nie mógł sobie wymarzyć.

Maleństwo przyciśnięte do piersi patrzyło na matkę i zjawy przodków, już od pierwszych chwil życia wiedziało, że nie przypominają oni ludzi przed upadkiem, choć są ich spadkobiercami. Malec dostrzegł to, rozpoznał, gdy poczuł jej ciepło i uśmiechnął się szczęśliwy. Jego radość przełożyła się na intensywność światła, które pośród mroku wyszukało ojca i wlało się w jego ciało niczym płyn do pustego dzbana.

Wysłannik Aniołów doświadczył uczucia szczęścia, spełnienia, wewnętrznego uspokojenia i zakodowanego w jego jaźni poczucia obowiązku. Jako świeżo obarczony ojciec musiał zapewnić przyszłość i byt dla własnego potomka, który w jego mniemaniu mógł przeprowadzić resztki ludzkość i to, co z niej zostało przez mroki.

Matka płakała ze szczęścia, jej mały synek ożył i nie zastanawiała się nad niewytłumaczalnością zjawiska, którego była świadkiem. Gorączkowo myślała nad jego imieniem, ponieważ wcześniej wybrane zdawało się mało odpowiednie dla tak doskonałej istoty. Dokonało się coś, niewytłumaczalne i przez tysiąclecia uznawane za cud, lecz serce matki odmawiało, uznania tego wydarzenia za nadzwyczajne. Uszczęśliwiona przelotnie słyszała słowa partnera, że on musi ją i syna opuścić i udać się jako jedyny przedstawiciel istot zamieszkujących Ziemię na rozprawę w międzygalaktycznym sądzie. Pomimo że starał się wprowadzić ją w szczegóły i wspominał o wywieranych na nim presjach, nie poświeciła mu odrobiny czasu, ponieważ jej synek pochłonął całą jej uwagę. Dlatego nie słyszała, co mówił do niej, a później do zjaw jej przodków, Nair jak wychodził.

Nowy człowiek, pod wpływem zmartwychwstania i przemiany, jaka się na jego rekach dokonała, postanowił ją zaakceptować i zawalczyć o przyszłość dla własnego syna i wnuków o ile kiedyś dane im przyjdzie przyjść na świat. Kiedy wyruszał w podróż, przewartościował własne wartości, marzenia, sprawianie radości i przestało się liczyć własne bezpieczeństwo, lecz przebieg procesu i wyrok, jaki na końcu zapadnie.

Ponaglany przymusem po opuszczeniu statku i zejściu z trapu, skierował się na skraj siedliska w głąb lądu. Mijając ostatnie domostwa, mógł dostrzec zmiany na nieurodzajnym wcześniej kawałku pola, gdzie tylko leżały wyrwane duże kawałki zbrojonego betonu. Stal użyta do zbrojenia mocno skorodowała i tylko rude plamy świadczyły, że była do zniesienia budowli zastosowana. Ktoś bardzo się napracował i pozbierał wszystkie większe bryły i zruszył ziemię. Zbrązowiały ugór pokrył się zielenią z nasion dostarczonych przez strażnika i powoli zacierał blizny wyciśnięte w krajobrazie.

W miejscu wyznaczonym w wizji czekali na Naira stwory, przypominające swoim wyglądem bardziej wodne stworzenie niż ludzi. Zdecydowanym gestem zatrzymali go i kazali usiąść na wyłonionym znikąd jednym z trzech płaskim czerwonym głazie. Zgodnie z poleceniem nowy człowiek usiadł na kamieniu, który okazał się niezwykle ciepły, jakby specjalnie na tą okoliczność był podgrzewany. Obcy zajęli z jego dwóch stron własne podobne miejsca i pokazali mu, jak powinien ułożyć własne ciało.

Kiedy wygodnie usiadł, głaz po przybraniu formy wygodnego siedziska niespodziewanie uniósł się i to z taką prędkością, że Nair, odruchowo ujął dłońmi wystające fragmenty i przywarł całym ciałem do powierzchni. Kamienne fotele jego i opiekunów musiały być zsynchronizowane, ponieważ unosiły się jednocześnie, bezszelestnie niczym piórko. Krajobraz pod nim oddalał się błyskawicznie i zaledwie po chwili znajdował się wyżej od szczytów wysokiego pasma gór. Szybko dotarli do miejsca, gdzie istoty wyglądały jak płomienie ognia. Gdy im się z zaciekawieniem przyglądał, jak podpływają, a zwłaszcza w jaki sposób udaje im się utrzymać w poziomie i nie spaść, zmienili wygląd jak najbardziej na ludzki przed upadkiem i upodabniali się do jego najnowszej powierzchowności. Każdy płomień przyjmował inną osobowość, intensywność spojrzenia i sposobu poruczania się oraz gestów. Jedni byli wysocy i szczupli, inni woleli bardziej okrągłe kształty i mniejszą wysokość. Nikt nie zbliżył się, na wyciągniecie reki, jak na komendę zatrzymywali się w sporej odległości ściśnięci w grupę. Jakby się bali jego reakcji i czuli zagrożenie z jego strony.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Bettina rok temu
    Bardzo plastyczne.
  • NataliaO rok temu
    Odpływam jak czytam. Super.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania