Poprzednie częściTaniec sokoli część 1
Pokaż listęUkryj listę

Taniec sokoli część 106

Mino, nie jak poprzednio, tylko tym razem uważnie obserwowała partnera, gdy umieszczał na głowie dar Arian. Kiedy tego dokonał, zaledwie w mgnieniu oka znikł, jakby rozpłynął się w powietrzu. Jednak nie wrócił po chwilowej nieobecności jak poprzednio, nawet po zmierzchu. Nieobecność jego niebezpiecznie przedłużała się i rodziła w jej sercu niepokój. Dopiero po dwóch dniach zdała sobie sprawę, że stało się coś złego. Zamiast poddawać się rozpaczy i wypatrywać ukochanego, z pomocą córek, na grzbiecie Yai, szykowała się do ratunkowej ekspedycji syna. Przynajmniej w jej przekonaniu było to dla niej osiągalne, w porównaniu do niedostępnej drogi, którą podążył Nair. Nikt jej nie był w stanie tłumaczyć, dlaczego ojciec jej dzieci zaginął w imponderabili czasu, gdzie wszystko jest możliwe. Podświadomie czuła, choć nie mała na to wpływu, więc zrobiła szaloną rzecz, by zająć ręce, umysł i przynieść coś dobrego.

Przynajmniej dziewczynkom nie trzeba było wyjaśniać konieczności ratunkowych wypraw rodziców, one dobrze wiedziały, że wydarzenia obrały negatywny kierunek i być może po latach, albo nigdy nie spotkają ojca. Matka w ich ocenie, podobnie jak podstarzały ojciec, skakała w przepaść i dla dobra wszystkich powinna sobie odpuścić. Starszy brat znacznie lepiej od niej był w stanie sprostać nękającym go przeciwnościom niż niemłoda kobieta. Nastolatki znacznie lepiej wiedziały, niż matula, na co ją stać i jak bardzo jest na straconej pozycji.

Jednak w drugim roku nieobecności rodziców, gdy najstarsza osiągnęła pełnoletniość, zdały sobie sprawę, jak bardzo ważna jest rodzinna więź. Wcześniej nie musiały się o siebie troszczyć, ponieważ wszystkie potrzeby miały zaspakajane, a pomimo tego stale narzekały. Paradoksalnie w takiej sytuacji czuły się jak w klatce, lecz gdy kochających rodziców zabrakło, zaczęło doskwierać im uczucie pustki i osamotnienia.

Nair, bez problemów dotarł do początków Ziemi i bezpieczny w czasoprzestrzennym bąblu śledził jej rozwój. Dość szybko odkrył powstające światy równoległe, lecz żaden z nich nie posiadał w sobie znanych mu cech. Odległość od jego czasów była zbyt odległa, by cokolwiek istniało, choć coś podobnego. Burzliwe zmiany, jakie przez miliardy lat nastąpiły, nic nie zachowały w pierwotnym stanie. Kiedy sprawdził kilka najbardziej obiecujących dróg, zdał sobie sprawę, jak bardzo się przeliczył. Swoją ignorancją naraził nie tylko siebie, lecz i Arengę, który czeka na ratunek, jaki prawdopodobnie z jego strony nigdy nie nadejdzie. Widocznie ostatnie lata zaniedbywania intelektu, uśpiły jego zdrowy rozsądek i ściągnęły na wszystkich nieszczęście. Jedynie co pozostało mu to udać się w przestrzeń kosmiczną jak najbliżej jego czasów i tam przeszukiwać miejsce, w jakim ma powstać stacja przesiadkowa. Takie rozwiązanie wydawało się najbardziej logicznym i oszczędzającym upływający nie ubłagalnie jego czas. Jeżeli i tam mu się nie powiedzie, to straci wszystko i nic nie uzyska. Wznosząc się w przestrzeń, miał znacznie więcej niepewności, niż gdy trzymał się powierzchni. Najbardziej niepokoiła go możliwość utraty powietrza, o ile bąbel czasoprzestrzenny ma jakiekolwiek powiązanie z materią, w której się zanurza, zanim zlokalizuje miejsce w przestrzeni, w jakim przebywał. Kiedy się wzbił do gwiazd, ujrzał je w innym położeniu, niż zapamiętał, wyraźnie były bliżej siebie. Dlatego gorączkowo tropił wcześniej poznane miejsce i ułożenie konstelacji w stosunku do niego oraz planet. Kiedy był niemal pewny zgrania z czasem, rozpoczął drogę powrotną do miejsca, jakie opisał Yai. Jednak srogo się zmartwił, gdy nikogo tam nie zastał. Czas w jego przypadku miał pierwszorzędne znaczenie i nękająca świadomość, że się kończy. Niewiele brakowało, by przeoczył i nie dostrzegł niewielkiego samotnego płomienia. Jaki mógł powstać w sposób odmienny i nie musiał być przedstawicielem bytu, jakiego szukał. Równie dobrze mógł oznaczać zwykły ogień trawiący gaz wydobywający się z podziemi. Jednak w przypływie desperacji uczepił się z rozpaczy i zaczął jego tropem cofać się w czasie. Jego przemieszczenie, choć niezwykle utrudnione, w pewnym momencie dało iskierkę nadziei, że postępuje słusznie. Niczym tonący chwytający suche gałęzie, w nadziei, że któraś wytrzyma, on mozolnie przemierzał zawiły szlak jego wędrówki. Dopiero udział jego w zgromadzeniu podobnych mu istot dało mu pewność co do słusznie wybranej drogi. Burzliwa dyskusja, jakiej był świadkiem, dołożyła kolejny kamyczek do zrozumienia ich intencji. Desperackie kroki i działania, na jakie najsilniejsi nakłaniali, a najsłabsi się zdecydowali, gdyż nie pozostawiono im wyboru, przeczyły nowym prawom zawartym w ostatnim pakcie. Jednak nie można było mieć o to do nich pretensję, ponieważ nikt o ich bycie nie wiedział i mogli funkcjonować jedynie w roli zwierząt, o jakie należy dbać, lecz prawa głosu nie mają. Gdyby ich pozostawić w sytuacji, w jakiej są i nie dojrzeć w nich inteligencji, w krótkim czasie zostaliby zakwalifikowani jako zagrożenie dla ogółu i unicestwieni.

Nowy człowiek postanowił, tak jak powinien od samego początku pozostawić w miejscu niedostępnym swój znacznik i udać się drzewami genealogicznymi ogników do ich początków. Podobnie jak wcześniej priorytetem był pospiech, lecz tym razem niechaotyczny tylko kontrolowany. Wraz z powrotem do praprzodka błędne ogniki zdawały się być sympatyczniejsze i pożyteczne. Kiedy widział, jak wyprowadzają z rozległych lasów zagubionych, czy ratują nieostrożnych przed utopieniem w bagnie. Sądził, że zrozumiał intencje ich stwórcy, gdy ten powołał do życia pierwszego. Wtedy cofnął się jeszcze bardziej i zapoznał się z jego licznymi osiągnięciami istoty ulepionej z żywej gliny, kształtem przypominającym częściowo człowieka. Podobnie jak ludzie poruszał się na dwóch nogach i najchętniej korzystał z jednej pary rąk zakończonymi sześciopalcowymi chwytnymi palcami. Jednak w przeciwieństwie do postaci z krwi i kości, w mgnieniu oka wytwarzał równie sprawne dodatkowe kończyny. Potrafił też zmienić kształt na dowolny, lecz o podobnej masie i objętości. Najciekawsze w nim były oczy, które bardziej przypominały wyszlifowane kulki czarnego kryształu, niż wszelkie Nairowi znane. Potrafił też wydawać dźwięki i w tym celu w dolnej części głowy pojawiał się otwór i z niego płynęły słowa mające moc tworzenia. Nieznany język w niczym nie przypominał mowy inteligentnych istot, którym służył do wyrażania własnych emocji i przekazywania wiedzy podobnym do siebie. Ten dziwny stwór był jedyny i niepodobny do niczego żyjącego na Ziemi w tym czasie, więc nie istniał nikt, z kim mógł zamienić choćby jedno zdanie. Zmiennokształtny miał swoje mocne oraz słabe strony i to z nich zamierzał skorzystać były Łuskowiec, by uratować syna. Kiedy się upewnił, co do szans swojego powodzenia, opuścił bąbel i wyszedł do pierwszego świata.

Mag, gdy ujrzał nieznana sobie postać, poczuł się zagrożony i tak jak się spodziewał Nair, chciał zaatakować go swoją mocą. Zanim uwolnił energię, został przez byłego Łuskowca silnym ciosem znokautowany. Napadnięty wszystkiego innego się spodziewał, tylko nieużycia w stosunku do niego siły fizycznej, ponieważ w tym czasie nie istniało nic do tego zdolne, oprócz miotu, z jakiego pochodził. Jednak istniało uwarunkowanie, w którym bezpośredni kontakt powiązany był z pozbyciem się własnej energii. Dlatego nikt w stosunku do innych nie porywał się na agresję, ponieważ taki czyn wiązał się z pozbawieniem się własnych sił witalnych.

Gliniany, człowieczek padł nieprzytomny, stracił kształt i upodobnił się do niewielkiego wzgórka błota. Obserwacja nawyków i odruchów błotniaka bardzo się przydała Nairowi. Podobnie jak podpatrzony sposób unieszkodliwiania osób obdarzonych darem, jaki obserwował podczas każdego łączenia się z siłami witalnymi Ziemi.

Kiedy stworka pozbawił podręcznych magazynów energii wyglądających dla niewtajemniczonych jak zwykłe tandetne ozdoby, zrobione z patyków i muszelek. Następnie uniósł niekształtną masę i obwiązał własną kurtką, by odizolować go od ziemi, w jakiej miał zgromadzonej sporo mocy. Kapturem zasłonił oczy, gdy jeszcze niewidzące pojawiły się na szczycie wzniesienia. Kiedy tego dokonał, wtedy dopiero mógł poczuć się bezpieczny i spokojnie czekać na rozwój wydarzeń, o ile jakieś nastąpią.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania