Poprzednie częściTaniec sokoli część 1
Pokaż listęUkryj listę

Taniec sokoli część 114

Nair, z wiekiem doskonale zrozumiał, że każdy organizm żywy ma w swoim DNA zakodowany przez Matkę Naturę kod przetrwania i rozwoju. Jednak pośród licznych opcji, odkrył wykorzystywane wcześniej nieautoryzowane skróty, które przynosiły w dłuższej perspektywie więcej szkody niż pożytku. Czasami jego wiedza, doświadczenie, zdrowy rozsądek i sama miłość życia z konfrontacją do zrozumienia poczynań wcześniejszych ingerencji nie wystarczała i potrzebny był kaganiec albo bat, by zniwelować skutki dawnych hochsztaplerów i ich szkodliwe działania. Wszelkie pobłażanie i usprawiedliwianie przetasowań w łańcuchu kodu, przynosiło przeważnie jeszcze więcej szkody. Tragedie i konsekwencje dotykały zazwyczaj ofiary, a nie sprawców. Dlatego przedłożył propozycję najwyższym wartością by w pierwszym etapie uzdrawiania planetarnej społeczności, odwrócić te proporcje. Przekonywanie wszechmogących wiecznych stwórców do własnych racji, przebiegło znacznie krócej i bez dodatkowych komplikacji niż w stosunku do śmiertelników. Kiedy opracowane założenia zaczął z mozołem wprowadzać w życie, szybko udowodnił, że aktywował swój plan. Prawie natychmiast ze wsparciem podążył ojciec z matką. Tytaniczny zamysł dostał boskie przyzwolenie na dokonanie transformacji, po której to nie ofiara, lecz sprawca odczuje konsekwencje swoich czynów. Powolne i małoinwazyjne przeobrażanie zamiaru w czyn, w ocenie postronnych nie miało racji bytu i już na samym początku skazane było na niepowodzenie. Wynikało ono z silnego oporu spowodowanego niezaakceptowaniem przemian przez ogół społeczeństwa, nawet pod groźbą całkowitego unicestwienia, ponieważ od setek tysięcy lat stale się łudzono, że to, co złe nie dotyczy to nas. Balast pokoleniowy i obciążenie dziedziczne wszystkiego negowania, stanowiło poważną barierę do pokonania. Jednak nowy człowiek nie zamierzał zaniechać prób pokojowej realizacji i tylko w przypadku całkowitego niepowodzenia, był zdeterminowany, by wprowadzić je z mocą kataklizmu. Tylko nie wiedział i miał wątpliwości, czy zanim rozpocznie dzieło transformacji względnie ustabilizowanego ładu, powinien zadbać o najbliższych oraz przyjaciół i uchronić ich od trybów niszczącej maszyny. Mógł tego dokonać za sprawą wonnego drzewa, jakiego miły zapach jest w stanie oszukać przeznaczenie i system opracowanej przez niego kwalifikacji. Jedynie on przeniknie ciało i kości nawet największego niegodziwca i wybawi go z kłopotów. Dobrze ochroni go od smutku, bólu, znoju, kary i wydłuży znacznie życie w zdrowiu przy dobrej kondycji. Jednak gdy tego dokona, splami swoją czystość, honor i stanie się jednym z wielu niegodziwców, którzy niesłusznie ochronieni, dla dobra przyszłości nie powinni przetrwać. Dlatego postanowił nie afiszować się swoim wkładem, udziałem i nie informować ani wprowadzać w szczegóły. Widocznie to brzemię musiał dzielnie znosić do niewiadomego końca. Jednak nie zamierzał być biernym i zaniechać pomocy czy wsparcia wątpiącym. Zanim poświęcił się życiu rodzinnemu, wszystkim wierzącym w jego słowa wyznaczył cel, którym była święta góra. Tylko na niej rosło opiekuńcze drzewo, jakiego owoce miały moc uzdrawiania nawet obłożnie chorych. Cudowne właściwości można było przenosić na długi dystans w formie wyciśniętego soku z opadniętych owoców. Nikt nie miał prawa zerwać owocu z drzewa ani jego liści. Uszkodzenie gałęzi natychmiast pozbawiało energii życiowej śmiałka. Wielu pomimo ostrzeżeń zawartych w legendach na przestrzeni wieków próbowało przyspieszyć proces pozyskania owoców i ich ciała posłużyły za nawóz, a kości zaległy grubą warstwą pod nim. Kiedy żaden ze śmiałków nie wrócił do swoich rodzin, mityczne drzewo nazwano czarcim i nawet najodważniejsi eksploratorzy powstrzymali swoje eskapady w tamto miejsce. Antyczni wędrowcy nie mieli takiego problemu, lecz było, to zanim ludzie stali się wrogami dla siebie. Śmiałkowie byli w stanie docierać nawet w pobliże szczytu wysokiej góry, na którym znajdował się tron Pana. Północna grań pokryta grubą warstwą lodu i śniegu uniemożliwiała niespostrzegane zbliżenie się do Wiecznego króla. Ktokolwiek po pokonaniu wielu trudności dotarłby w pobliże i padł u jego stóp, doświadczyłby zaszczytu zostania strażnikiem krystalicznego potoku, który zasila wszystkie najbliższe suche doliny, gdzie twarda skała skutecznie odgradza marną zieleń od życiodajnego płynu. Jeżeli sumiennie do ostatniego dnia byty ziemskiego wywiązywałby się ze swoich obowiązków, dostałby zaszczytne miejsce w radzie sprawiedliwych i pokornych. Zasiadając tam, mógłby trwać w wiecznym zdrowiu i mieć możliwość obserwowania powstawania i upadku maluczkich. Gdyby przed Nairem istniał ktoś taki, widziałby jego pochód ze środka pustyni, gdzie panuje samotność i spiekota. Tam nie było zalesionych miejsc i z gór spływającej wody. Zwykłe źródło traktowane było jak obfity potok, który umożliwia przetrwanie, a poranna rosa wartość miała większą od szlachetnych kamieni. Tam zgromadzone klejnoty najszybciej zmieniały właściciela na prawdziwe bogactwo, jakim była możliwość ugaszenia pragnienia i zaspokojenia głodu. Już jako dziecko słyszał o krezusach i bogatych plemionach, które umierały na stercie bogactwa. Dlatego oprócz rzeczy praktycznych i przydatnych do poszerzenia wiedzy, zdobycia pokarmu, zgromadzenia wody, odzienia oraz budowy schronienia nie pożądał i nie gromadził. Wszelkie błyszczące prezenty wymieniał na pokarm dla głodnych i pomoc dla chorych.

Nowy człowiek nigdy nie uważał się za wyjątkowego, jedynie za kogoś, któremu przypadkiem się powiodło. Najbardziej szczęśliwymi latami dla niego były te spędzone z Mino i dziećmi w drewnianym domu. Kiedy nadszedł czas i musiał opuścić rodzinę, nie narzekał, ponieważ wiedział, że wcześniej czy później na nowo się połączą. Przeszkodą w tym nie było jego umierające ciało, od kiedy dostał młodą duszę. Ona tkwiła niezauważalnie w nim i pobierała nauki, by być gotową do wędrówki i połączenia z innymi, gdy dotychczasowe naczynie stanie się nieprzydatne. Były Łuskowiec nie pochwalił się tym osiągnięciem z obcymi, ponieważ najważniejsi byli najbliżsi, a oni wiedzieli. Niekiedy w większych skupiskach istot rozumnych widział dookoła siebie wiele gatunków powstałych w wyniku zmutowania i chowu laboratoryjnego w instytutach naukowych upadłej cywilizacji. Nigdy nie dzielił ich na tych z iskrą bożą mających duszę i bez lepszych i gorszych, tylko na mądrych i głupich. Dlatego jego publiczne wystąpienia przeważnie zaczynały się od słów, jakimi buduje się wartość w słuchaczach. Tym razem też jego dobra strategia przyniosła dobry skutek, a zawiły przekaz zburzył mur wzajemnej nieufności. Kiedy dostrzegł przemieszanie w zwartych grupach i początkowo nieśmiałe rozmowy. Wiedział, że kolejny raz przyczynił się do nawiązania współpracy i międzygatunkowego porozumienia.

Zawsze, gdy skończył mówić do zebranych, przemieszczał się w tłumie bez wyraźnego celu i nawiązywał liczne znajomości. Podczas wymiany zwyczajowych grzeczności i przyjacielskich rozmów dowiadywał się o osiągnięciach czy planach na najbliższą przyszłość istot mu obcych. Czasami przyjmował od nich poczęstunek, lecz wcześniej pytał, z czego pokarm jest wykonany. Mocno się pilnował, a Neczeru, czuwał nad jego menu, szczególnie uważnie po kilku silnych zatruciach. Nowy człowiek tylko ciało miał zmienione, a metabolizm i zdolność przyswajania pewnych składników, pozostała na dotychczasowych poziomach. Szczególnie szkodziły mu potrawy stworzone z produktów powielanych, a powstałych w laboratoriach upadłej cywilizacji. Często potomkowie przy sporządzaniu jadła dokonywali dowolnej mieszaniny związków chemicznych z minerałami wytworzonymi samoistnie w miejscach składowania odpadów. Oni nie wiedzieli, że wcześniej one nie występowały w przyrodzie. Większości uchodziło to bezkarnie, lecz jego organizm nie pozbywał się toksyn, tak jak u innych i nie wydalał ich w naturalny sposób, tylko kumulował, aż doprowadzał do skrajności. Kiedy to następowało, jego układ immunologiczny odmawiał posłuszeństwa i magazynował wodę. Kilkakrotnie jego stan był na tyle poważny, że strażnik był zmuszony dokonać rzutów mieszanek ziołowych i staroegipskich medykamentów, które oczyszczały organizm. Jednak zapasy gwiazdy Porannej nie były odnawialne i znajdowały się na wyczerpaniu. Dlatego wysłannik sztucznej inteligencji najlepiej zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji, więc zwracał szczególną uwagę, co spożywa. Jednocześnie czuł dyskomfort, ponieważ na zdegenerowanej Ziemi istniały istoty odporne na ekspansję szkodliwych pozostałości toksyn. Jeszcze inni szybko doznali niepożądanych skutków czy tragedii, im wystarczało wejść na skażony teren i w iście ekspresowym tempie masowo wymierali.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania