Poprzednie częściTaniec sokoli część 1
Pokaż listęUkryj listę

Taniec sokoli część 58

Księciu propozycja bycia konsultantem kulinarnym bardzo się spodobała, ponieważ polegała na chwilowym zanurzeniu za pomocą sporej chochli porcji mrożonki warzywnej we wrzątku i po roztopieniu podanie mu do skosztowania. Zanim dokonał wnikliwej oceny, przeważnie zjadał połowę zawartości i w ten zawiły sposób napełnił swój burczący od dłuższego czasu brzuch. Kiedy potrawa powoli dochodziła, Nair wykorzystał czas oczekiwania i przystąpił do podłączenia pojemnika z gazem do ustawionej po lewej stronie kuchenki gazowej. Zamieszczona na obudowie instrukcja obrazkowa nadszarpnięta przez wilgoć, była mało czytelna, lecz konstruktorzy uwzględnili amatorskie przeznaczenie sprzętu, obsługę amatorską i nieumiejętne użytkowanie. Proces skorelowania po dokładnym obejrzeniu dwóch elementów nie był mocno skomplikowany, choć przeprowadzał go po raz pierwszy. Ostatni rysunek okazał się najmniej zrozumiały i musiał poprosić strażnika o wsparcie jego poczynań, ponieważ nigdy nie spotkał się z wykonywaniem próby szczelności. Neczeru, podobnie jak on w swojej bazie danych nie posiadał danych o prawidłowym postępowaniu z tego rodzaju sprzętem. Jednak znał zasady postępowania z gazami, a ten nie był obojętny i należał do palnych, więc wysłannik przy podłączaniu dwóch starych klamotów musiał zachować ostrożność. Zrobił dokładnie tak, jak nakazywała instrukcja powstała z potrzeby chwili i zanim zapalił palnik, przez chwilę posłuchał czy nie dotrze do niego syczenie charakterystyczne przy nieszczelności. Kiedy żaden odgłos do niego nie dotarł, oderwał drzazgę z przyniesionego kawałka podłogi i chwilę musiał go osuszać, by zajął się od płonącego paliwa. Palącym drewienkiem okrążał podłączoną kuchenkę gazową i z każdym kolejnym obrotem zbliżał się do niej. Będąc całkiem blisko, był już pewien, że połączenie jest szczelne i może ją uruchomić. Przekręcił pokrętło od zera do maksimum, pamiętając o trzymaniu przy palniku płonącej szczapy. Płomień z dyszy wyskoczył, podskakując wesoło, jakby w ukryciu tylko na to czekał i zaczął oświetlać, ogrzewać powietrze. Łatwo dawał się regulować, poskramiać i zwiększać jego energie.

Samice Sardów obserwujące z bezpiecznej odległości poczynania obcego w kuchni polowej plotkowały. Początkowo zastanawiały się, co on robi i jaki ma w tym cel. Stale ich zaskakiwał, wcześniej wykorzystał posiadaną energię do gotowania i pozbywania się oblodzenia, a nagle zaczął się posługiwać dziwnymi urządzeniami zabranymi z cmentarzyska dawnych panów Ziemi. Nikt inny tylko on spowodował wielki wybuch i wyrwał w zasłonie dziurę do krainy podziemia. Tam zabrał różne przedmioty dawnym ludziom, danym im do grobów przez najbliższych, którzy przez swe uczynki utknęli w miejscu, w jakim oczekiwali na powrót do świata żywych. Upadek ich rasy, cywilizacji, zniszczył ich wiarę i kapłanów. Utknęli, w oczekiwaniu na nowe ciała, tylko nie wiedzieli, że ich czas minął i już naczynia dla dusz się nie narodziły. Nowych od innych ras nie mogli dostać, ponieważ ich bogowie odeszli, a nowi nie chcieli z nimi mieć nic wspólnego. Woleli wybrać wytrzymały, zawzięty lud Sardów, lecz bijący przed nimi pokłony.

Najprawdopodobniej dyskusja trwałaby znacznie dłużej, jednak przygaszenie pod garem ognia, oznajmiło zgromadzonym, że potrawa jest gotowa. Nair, w pierwszej kolejności planował zadbać o wilczały, które tak jak inni nie dojadały. Pogrzebał w wielkim worze i w jego dłoniach pojawiło się coś długiego, białego, opakowanego w uszkodzony matowy cienki materiał. Nikt nie wiedział skąd to wytrzasnął i do czego mu to jest potrzebne. On odrywał z bloku małe fragmenty i wyczarowywał pojemniki, do jakich wlewał warzywny płyn i wkładał kawałek mięsa. Pierwsze swoje porcję otrzymały karmiące samice wilczałów, lecz przed podaniem im strawy, książę uprzedził je o wysokiej temperaturze posiłku i o zachowaniu ostrożności. Później najstarsze, młodzież i dopiero reszta. Podobnie wędrowiec postąpił z samicami Sardów, kolejność była podobna. Kiedy wszyscy dostali, dopiero wtedy nalał dla siebie. Sporą porcję jaka pozostała, zachował na później. Nikt nie dostał dokładki, pomimo że dalej był głodny, ponieważ wysłannik szanował pokarm i energię potrzebną do jego przyrządzania.

Nair, spędzając drugą noc w wykonanym przez siebie lodowym domu, zastanawiał się wspólnie ze strażnikiem, co powinien dalej robić ze swoim życiem i gdzie się kierować. Pozostanie w lodowej krainie w dalszej perspektywie nie miało sensu. Musiał powrócić do strefy umiarkowanej i iść dalej. Kiedy podjął decyzję, bez problemów zasnął pomimo panującego dookoła zimna.

Rano, gdy wstał odgrzał za pomocą kuchenki gazowej wczorajszy posiłek i po przydzieleniu każdemu jego porcji powiedział do samic Sardów.

- Niedługo udaję się w dalszą drogę i pragnę wam pozostawić wszystko, co razem osiągnęliśmy. Możecie zostać tu, przenieść się do nieczynnych tuneli metra i tam żyć, albo powrócić do swoich domów. Decyzje i wybór dalszej drogi pozostawiam wam. Teraz w przeciągu trzydziestu widnych okresów chcę wam przekazać wszystko.

Niezadowolone z jego rządów nie kryły radości po usłyszeniu nowiny. Natomiast mniej samodzielne i zaradne decyzją nowego człowieka były załamane. Negatywnie oceniające jego odejście, miały mu za złe dezerterowanie i porzucenie ich w sytuacji nie do końca jasnej. Przychylne mu lękały się utraty jego opieki, zdolności pokonywania barier i wyczarowywania rzeczy niemożliwych. Zwolenniczek było najmniej zaledwie dwie, które miały skrajny wiek, lecz dla Naira z wyglądu niewiele się różniły. Jedna była bardzo stara jak na Sardów i w każdej chwili można było spodziewać się jej śmierci.

Sardowie po osiągnięciu pełnoletniości nie zmieniali swojego wyglądu fizycznego aż do śmierci i ktokolwiek na nich patrzył, nie potrafił odróżnić seniora od młodzika. Podobnie było ze zwolenniczkami nowego człowieka, które zaraz po wygłoszeniu przez niego deklaracji, że odchodzi, wyraziły chęć towarzyszenia mu w dalszej wyprawie.

Jeleniowiec i wilczały nie kryły swojego zadowolenia z opuszczenia miejsca najbardziej niegościnnego dla nich. Tęsknili za ciepłem, zieloną trawą, krwistym mięsem i zapachami lata po przejściu ulewy. Nair, tak jak oni potrzebował ciepła i promieni słonecznych na swoim ciele. Doskonale zdawał sobie sprawę, że przy silnych upałach tęsknić będzie za zmrożonym białym puchem.

Grupa wędrowców opuściła samice Sardów trzydziestego pierwszego świtania. Dzień zapowiadał się bezwietrzny, słoneczny i mroźny. Zanim to nastąpiło Nair, odwiedził jeszcze trzy stacje metra, gdzie podobnie jak w pierwszej znalazł stosy trupów. Nieboszczykom upadłej cywilizacji zabrał wszystkie sprawne przedmioty, które mogły być wykorzystane przez żywych. Nauczał, pokazywał, objaśniał młodym Sardom i ich matkom, to co mogło im być przydatne podczas tworzenia społeczeństwa obywatelskiego. Wspomniał też o kurczących się zapasach żywności i wyczerpywaniu paliwa do kuchenek. Jednocześnie poinformował o istnieniu innych stacji metra, które podobnie wyglądają, jak wcześniej odkryte przez niego.

Przemarsz wyglądał podobnie od czasu przyłączenia się do Naira wilczałów, których po wielu perypetiach darzył bezgranicznym zaufaniem. Jeleniowiec po raz pierwszy od dłuższego czasu wyglądał na zadowolonego pomimo niesionego na grzbiecie bagażu i nie wiadomo było, czy wynika to z towarzyszenia mu obładowanych dwóch samic Sardów. Wataha wilczałów przenosiła różnej wielkości pakunki dopasowane do ich kondycji. Nair, nie chciał porzucić zdobyczy zabranej ze stacji metra. Dziecięcy wózek miał wąskie koła, które stale zapadały się w miękkim śniegu i wymagały sporego wysiłku, gdy chciał je uwolnić. Dopiero po skurczeniu się zapasów i zapakowaniu najcięższych rzeczy do torby, jaką ludzie przed upadkiem nosili na plecach, zmniejszył się na tyle ciężar, że wózek toczył się z niewielkimi oporami.

Krainę zimną opuścili w czwartym dniu postu i zagłębili się w obszar wczesnej wiosny. Zieleń dopiero się pojawiała po ustąpieniu lodu. Księciu łaknącemu świeżej trawy to nie przeszkadzało i starał się przy każdym kroku skubnąć jej choć troszkę. Wilczały dość szybko trafiły na pozostawione w rozmokłej ziemi ślady i pognały prawie całą watahą zapolować na zdobycz. Samice Sardów przestraszyły się rozległych widoków łąk, gór, pojedynczych skał i nie odstępowały nowego człowieka nawet na krok. Nair, nie zwracał na nie uwagi, ponieważ zdążył się już przyzwyczaić do ich obecności. Jego bardziej zainteresowała para, która unosiła się nad niewielkim oczkiem wodnym, śmierdzącym zgniłymi jajkami. Od chwili ujrzenia sadzawki zamarzyła mu się kąpiel, lecz z własnego doświadczenia wiedział, że coś takiego może być doskonałym miejscem do założenia pułapki na kogoś mniej ogarniętego. Dlatego poprosił strażnika o dokładne sprawdzenie tego miejsca.

Informację, którą otrzymał od Neczeru tylko częściowo go zadowoliła. Mało pocieszające było, że żaden większy od jego dłoni organizm żywy nie przebywa w wodzie i w najbliższej okolicy. Zachowując czujność podszedł na brzeg, pochylił się i zanurzył rękę w wodzie. Gdy niczego niepokojącego nie poczuł, dłonią zaczął płynnie poruszać palcami wabiąc potencjalnego drapieżnika W każdej chwili spodziewał się jakiegoś ataku i dopiero po dłuższej chwili zmniejszył czujność. Kiedy pozbył się oporów, nie zastanawiał się, czy swoim zachowaniem nie obrazi samic Sardów. Rozebrał się i uzbrojony w nóż wskoczył do wody. Jego towarzyszki pozostały zagubione na brzegu i nie wiedziały, jak mają się zachować i co z sobą mają zrobić w tak niecodziennej sytuacji. Jeleniowiec najmniej przejmował się powstałym zamieszaniem, zamiast przyglądać się przyszłym wydarzeniom, wolał skorzystać z bujnej trawy rosnącej dookoła oczka wodnego.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania