Poprzednie częściTaniec sokoli część 1
Pokaż listęUkryj listę

Taniec sokoli część 71

Droga do wioski pełnej walących się lepianek, po rozstąpieniu się wojowników, została otwarta, lecz nie do serc i umysłów mieszkańców. Nair, na własnej skórze doświadczył wielu przykładów wewnętrznych oporów i przyzwyczajeń ludzi, jakim proponuje się jakiekolwiek zmiany. Gdzieś w gęstniejącym tłumie natychmiast rodzą się malkontenci, głoszący własne idee, będące zazwyczaj zlepkiem archaizmów, przyzwyczajeń i zwykłego lenistwa. Przeważnie nie rozumiał, nieuzasadnionych obaw odnoszących się do nieznanej przyszłości i skutków, jakie sobą przyniesie. W ocenie tradycjonalistów tylko dobrze znane nie zaskakiwało i nie zmuszało do bycia elastycznym, wiec uciekali do spuścizn niczym ostoi.

Mijając pierwsze nędzne chatki, sklecone z giętkich gałęzi krzewów oraz różności wyrzucanych podczas sztormu przez morze i uszczelnione gliną, Nair obserwował zaciemnione zaułki. Panująca bieda kuła w oczy i była powszechna, a zwłaszcza niesamowita ilość osób kalekich i z przeróżnymi zwyrodnieniami. Patrząc na nich i oceniając ich zachowanie, wysłannik ze strażnikiem doszli do podobnego wniosku, że wszelkie deformacje dla autochtonów nie są tak dokuczliwe, jak nękający ich głód. Tylko pozornie mogło wydawać się to dziwne, ponieważ w pobliskim oceanie ryb, saków morskich była niesamowita ilość i to na przysłowiowe wyciągniecie ręki. Jednak praktykowane prymitywne techniki połowów i polowania skazywały lokalną społeczność na niepowodzenie, a gospodarka rolna praktycznie nie istniała.

Widok wszędobylskiej nędzy był dla Naira i Neczeru nie do zaakceptowania, dlatego wspólnie postanowili, jak najszybciej to zmienić, zaczynając od przywracania godności upodlonemu lokalnemu społeczeństwu. Jednak żeby tego dokonać w sposób najmniej szokujący, wysłannik był zmuszony dać prawdziwy spektakl pełen tajemniczości i niezwykle nadprzyrodzony. Dlatego już w połowie wioski w sposób teatralny pełny zamaszystych gestów, przybysz zapraszał wszystkich głodnych na skraj klifu, gdzie w głębi przebywały wielkie okazy drapieżnych ryb, które dla ludzi pływających w dłubankach, były prawdziwym zagrożeniem. Nadchodzący przypływ był najlepszą okazją na dokonanie cudu i zademonstrowania jego boskich mocy. Chcąc tego dokonać, były Łuskowiec stanął na centralnym dziedzińcu i wygłosił.

- Bóg, czując wasz głód i widząc niedostatek, pomimo niechęci do ludzi za jej niegodziwe postępowanie w przeszłości z jego darem, postanowił zrobić wyjątek i was nakarmić. Dlatego wspólnie z jego wysłannikiem Aniołem, który jest w niebie i rejestruje wasze poczynania, zapraszam wszystkich głodnych na suty posiłek.

Kiedy to powiedział, odwrócił się, by nie patrzeć w oczy kpiarzom, prześmiewcom i powolnym krokiem zmierzał w okolice miejsca, gdzie zacumował statek zbudowany z trzciny. Tak jak się spodziewał, niewielka część mieszkańców uwierzyła w jego słowa i najprawdopodobniej byli to najubożsi, którzy na hasło jedzenie byli gotowi wskoczyć nawet w ogień.

Mino, od czasu zejścia na ląd była na początku mocno przestraszona wrogą postawą obcych, później zaciekawiły ja rewelacje głoszone przez partnera, a podczas powrotu do statku zirytowała się na jego dokazywanie. Dlatego nie wytrzymała i spod swojego przykrycia, które było najlepszą ochroną przed palącym słońcem, powiedziała.

- Czy możesz mi w końcu wyjaśnić, co zamierzasz i jak chcesz nakarmić tylu nędzników?

Odpowiedz, jaką usłyszała, zamiast rozwiać jej wszelkie obawy, jeszcze bardziej ją wkurzyła i gdyby nie dochodzili do skraju klifu, najprawdopodobniej powiedziałaby Nairowi, nie przebierając w słowa, co o tym wszystkim myśli. Nadmiar tajemnic niszczył ją niczym najbardziej rozpowszechniona choroba w świecie, jaką był rak. Pewnego dnia jeszcze przed rejsem morskim, nie wytrzymała ogromu wiedzy, w jaką wprowadzał ją każdego dnia dziwoląg i nieopatrznie zapytała. Zamiast krótkiej odpowiedzi usłyszała. Jak to w dziewiętnastym wieku, na niespełna dwieście lat przed upadkiem, cukrzyca była marginalną dolegliwością, a rak występował w śladowych ilościach i potrafili go leczyć Tybetańscy Mnichowie, pierwotni mieszkańcy obu Ameryk, a nawet znachorki i babki zielarki. Gdyby nie zagłębiał się w szczegóły, najprawdopodobniej przyjęłaby te rewelacje na chłodno, lecz on rzucał szczegółami, jakby tam był i widział wszystko własnymi oczami, co było niedorzeczne, ponieważ nikt nie mógł wiedzieć, co działo się w tamtych czasach.

Nair, zachęcając wszystkich ciekawych i głodnych do podążania za nim, doszedł do skraju klifu i powiedział.

- Załogi łodzi niech zajmą swoje miejsca i czekają na brzegu na wypływające na powierzchnie mikowy. Wepchają je do wody na mój znak i dopiero wtedy wypłyną, wtedy zbliżą się do nich, by wyciągnąć je na ląd.

Część wilków morskich słysząc takie słowa, natychmiast opuściło niewielkie statki i wyciągnęło je z dala od fali przypływu, by dać upust swojej pogardzie. Mniej doświadczeni, zaradni, naiwni, desperaci z uporem maniaka trwali przy pływających łupinach i niecierpliwie czekała na zapowiedzianą zdobycz.

Kiedy przybysz stanął na skraju klifu, wyciągnął do góry ręce i coś głośno intonował w niezrozumiałym języku. Jego przekaz do niebios musiał być mocny i skuteczny, ponieważ w kilku miejscach pojawiły się kręgi na falach i trwały nieruchomo w jednym miejscu pomimo przewalających się grzywaczy. Zjawisko było wbrew naturze, niesamowite, doskonale widoczne i okazało się skuteczne, gdy z głębi wypłynęły brzuchami do góry mikowy. Ich ostre długie zęby przekraczały wzrost dorosłego człowieka, a wąskie kształty umożliwiały im przebywanie na sporych głębokościach, z których błyskawicznie się wynurzały i atakowały ofiary. Siłę w szczekach miały ogromną i bez problemu potrafiły rozłupać nawet nową dłubankę. Przekupić je można było tylko w jeden sposób, składając ofiarę z ludzi i hałasując w tamtym miejscu. Kiedy poczuły krew albo martwe mięso, gromadziły się w stado i walczyły o najmniejszy skrawek. Często dochodziło do bratobójczych walk i resztki okrwawionych strzępów fale wyrzucały na brzeg. Wtedy ludność zbierała się tam i urządzała ucztę.

Mikowy dochodząc do siebie, miotały się w niewidzialnych sieciach i nie mogły zanurkować, ponieważ unoszone przez fale zbliżały się nie ubłagalnie do brzegu. Część wygłodniałych nie czekała na wciągnięcie ich na plażę, tylko uzbrojona w zardzewiałe rodowe ostrza, kły saków morskich rzucała się w fale i wpław brnęła do zdobyczy. Motywacja głodnych desperatów była tak silna, że dodawała im sił i wpływała na determinację. Pierwsi ludzie niczym legendarna szarańcza dopadła najbliższej zdobyczy i zaatakowała wolne od łusek podbrzusze.

Dopiero gdy dryfująca drapieżna ryba z rozprutym brzuchem została ostatecznie wyrzucone przez przypływ na brzeg i przestała dawać odznaki życia. Najbardziej lękliwi pozbyli się strachu i zaatakowali górę smacznego białego delikatnego mięsa. Każdy gryzł, szarpał, kroił mniejszy lub większy kawałek i pięściami walczył o niego, jakby nic nie było poza nim. Pozostałe porażone silną wiązką energii wypłynęły, lecz w ferworze walki nikt oprócz obserwatorów nie zauważył tego i zaległy na piasku po cofnięciu się wody.

Niedosyt podobnie jak nadmiar nie prowadzi do niczego pozytywnego, ponieważ wygłodniali rzucili się na żarcie i pochłaniali je w ogromnych ilościach. Nawet długo nie trzeba było czekać, by pierwszych łakomczuchów dosięgły torsje i zaczęli wymiotować, wszystko to, co wcześniej w ekspresowym tempie pochłonęli.

Wysłannik z kobietą z Sardów postąpili inaczej, kiedy podeszli do odległej sztuki, dającej jeszcze oznaki życia. Zachowując ostrożność, zbliżyli się do wielkich nadnaturalnych zębów, które stale rosnąc u najstarszych osobników, uniemożliwiały polowanie. Leżąca przed nimi ryba zbliżała się do kresu swoich dni i z pewnością w niedługim czasie padłaby z głodu, sadząc po wielkich siekaczach. Neczeru, najbardziej zainteresowany był jej pochodzeniem i poprosił nowego człowieka o pobranie próbek śliny, do zbadania DNA unieruchomionego osobnika. Wynik zaszokowałby nawet dawnych znawców, ponieważ ogromny osobnik powstał na bazie dawnych piranii, które nawet małe siały postrach, a co dopiero gdy zmodyfikowano je do gigantycznych rozmiarów. Gdyby przy laboratoryjnym tworzeniu zachowano w pełni proporcje, prawdopodobnie po długim okresie od upadku wysoko rozwiniętej cywilizacji w oceanach nie zachowałoby się żadne inne stworzenia oprócz demonicznych dennych drapieżników. Zbyt małe płetwy i ogon pozwalały jej osiągać niewielką prędkość i zwrotność. Umożliwiały jedynie zachować odpowiednią głębokości i atak na powolne morskie stworzenia i dłubanki wypełnione prymitywnymi ludźmi.

Rybie mięso podobnie jak całość poddano transformacji i zapachem oraz smakiem bardziej zbliżone zostało do dawnego wieprzowego, połączonego z wołowiną. Jedynie delikatność i jasny kolor zachowało z pierwowzoru.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania