Opoww *** Gᴅʏ Zɢᴀsɴą Płᴏɴąᴄᴇ Dᴢᴡᴏɴʏ
Trochę inna wersja dawnego tekstu.
Oraz bez: się:)
----------------
Dudniące dźwięki dzwonów słychać z wierzchołka wysokiej góry. Po zboczu zjeżdżają tętniące zjawy karawanów, zaprzężone do tysiąca galopujących nut. Ogromny, bogato zdobiony w czarno srebrne wstęgi klucz wiolinowy, szybuje przed nimi, otwierając niewidzialne drzwi do rozwścieczonych w swym pędzie, fałszywych dźwięków.
Spod kopyt w kształcie odwróconych krzyży, wylatują błyszczące skrawki złotej rzeźby, będące zwiastunem tego, co ma niebawem nastąpić. Niektóre przeobrażają zieloną trawę, w połyskującą ciemność innej prawdy. Donośnie echo krąży po okolicznych wzniesieniach, a nieboskłon drga nieustannie, pulsując nerwami przeznaczenia. Błękitno krwawa skóra bestii, przyczajona do ataku.
A słońce krwisto czerwone. Średnio wypieczony befsztyk o kształcie gorącego serca, wiruje nieustannie, przepompowując wszystkie ludzkie poczynania. Zarówno te dobre jak i złe. Wrzące krople kapią na ziemie. Palą, niszczą, burzą i dzielą cokolwiek połączone. Zwęglone, parujące ciała ptaków leżą na umęczonej ziemi. Nie zawiniły czemukolwiek, lecz ich lot został niespodziewanie przerwany, by zostać wmanewrowanym w cudze winy drapieżników.
Skrzydła zawładnęły cząsteczkami powietrza w ostatnim pożegnaniu, by już nigdy nie powrócić. Wiele otwartych okopconych dziobków, zastygło w niemym ćwierknięciu, a setki martwych oczu, z zachowanym obrazem nieba, wypływa wrzącym strumyczkiem. Zwęglone pierzaste ciała, przypominają rozłożysto-cuchnący kubeł na biologiczne odpadki. A ludzie muszą patrzeć w wielkie lustra, które nagle przed sobą zobaczyli i każdy bez wyjątku jest zdziwiony.
Zakrwawione dzwony płoną na szczycie góry, a dźwięki rozcinają przestrzeń ostrymi nożami zwątpienia i bezsilności. Zalatują spalenizną przypalonych bemoli, na ruszcie zwęglonej pięciolinii. Ludzie stoją póki co nienaruszeni, lecz sytuacja ulega radykalnej zmianie.
Część nieba zasłania w zastraszającym tempie, ogromna podwieszona pajęczyna. Po chwili ruch ustaje. Zwisa ciężko w kierunku ziemi, przygnieciona ciężarem much. Niektóre jeszcze żywe, lecz z większości pozostały puste parodie ciał lub nawet tego nie ma. Złowieszcze chwaszczenie, spotęgowane echem w pustej skorupie przestrzeni, przygnębia beznadzieją. Właśnie jeden owad pragnie uciec. Nic z tego. Oderwane ciężkie skrzydło koloru ołowiu, przygniata płaczącą dziewczynkę. Słychać urwany jęk i donośny trzask miażdżonych kości. Poprzez chmury prześwituje cień nieruchomego pająka. Póki co jest najedzony. Żadna i tak nie ucieknie. Może spokojnie odpoczywać i czekać aż zgłodnieje.
Nisko nad ziemią szybują bardzo wytrzymałe pajęcze sieci. Migoczą połyskiem srebra w złudnych promieniach brudnego światła. Wielu ludzi przeciętych na pół, zwiększa liczebność wilgotnych kawałków. Nie zdążyli zajrzeć na stronę szaleństwa. Wiedzą, co by tam zobaczyli. Swoją przyszłość. Bardzo bliską i niekoniecznie miłą. Jest na wyciągnięcie ręki, lecz te pozostają puste. Szczególnie samotne, odcięte z krwawych korpusów.
Wtem ziemia drży w posadach, aż jedni na drugich wpadają i już nie wiadomo, kto pod kim dołki kopał lub pod nim kopano. Góra unosi ociężałe cielsko. Między podłożem a dnem widać kleiste kolumny. Nie chce je wypuścić ze swoich szponów. W końcu pękają, a z wnętrza wylatują: obleśne owłosione robaki: białe, czarne i szare. A pod teraz lżejszym kopcem wielka kałuża wrzącej krwi, tworzy rozlaną czerwień, jakby olbrzymowi z palca popuściło, powiedzmy na oko: bulgocząca zerówa.
Na płynnym szkarłacie w cieniu spodu góry, wyjące parodie bałwanów ze wściekłej piany, szarpią małe statki wystrugane z białych zgrzytających zębów, obleczone w udrękę niedowierzania. Niewielkie łódki utkane z ludzkich łez, wpływają do oczodołów czaszek, zanurzonych w lepkiej, falującej kipieli. Malutkie martwe źrenice zasłaniają powiekami rozkład.
A ludzie stoją i nie mają gdzie uciec, albowiem na złudzeniu horyzontu czeluść nagle wytworzona, gdzie dno można dostrzec jedynie wtedy, gdy człowiek w skafandrze pełniejszej świadomości spada w otchłań, lecz możliwość odbicia minęła raz na zawsze.
Ni stąd ni zowąd, szalejąca wichura roznosi porywy na prawo i lewo. Tudzież grzmoty słychać zewsząd, a i deszcz rzęsisty z gorejących popiołów pokrapia zamaszyście, robiąc ludzi ostatecznie na szaro. Błyskawice na wierzchołku góry przepalają zygzakami ziemię, z której zielona posoka spływa po zboczu. Szare, postrzępione kości, płaty skóry i mlaskające części trupów, tworzą pełzające ciało węża, doświetlone falującym blaskiem doskonałej czerni.
U podnóża wyrastają ciernie. Rosną bardzo szybko w stronę płonących dzwonów. Oplatają pnączami, niczym czułe ramiona matki, czyniąc na drżącym żelazie, głębokie niewygodne bruzdy. Te jęcząc i zawodząc zakłócają jakość dźwięków. Fałszują tak bardzo, że niektóre uszy od głów odpadają, a biedne ślimaki, złorzeczą, zawodzą i marudzą, wnerwione w wnętrzu głowy. Niewinne ofiary winnych.
Z nieba zwisają strzępy błękitu. Farba niespełnionych marzeń i ukrytych pragnień. Parodia białych płatków śniegu, brudzi kolor nienawistnym roztopieniem. Po zboczu suną ogniste kamienie. Smażą boleśnie ciała na patelni przeznaczenia. Wyganiają na poniewierkę skwierczące ścierwa uszkodzonych jaźni. One zaś, szybują w kierunku dzwonów i płoną we wrzącym pulsującym dudnieniu. Ludzie mogą tylko patrzeć. Nic poza tym. To zostało bezpowrotnie zaprzepaszczone, kiedy jeszcze można było coś; zmienić, naprawić, wybaczyć.
Na tle czerwonego słońca powstaje symbol rozwidlenia dróg, bez żadnych drogowskazów. Przeminął czas dokonywania wyborów. Z ciemnych rosochatych pni, niczym mokre jelita z rozciętego brzucha lasu, wypływa wrząca lawa. Płynie wolno, niespieszno, bulgocząc i mlaskając. Gorące bąble pykają fajkę śmierci.
A z ciemnych zakamarkach konarów, wypełzają zawsze nienasycone: stada duszojadów.
Czekają na sygnał, by zaatakować. Wypełnić misję. Nie wszystkie dusze poszybowały w zbawcze płomienie, by pocierpieć i zacząć na nowo. Te spotka gorszy los. Gdy znikną w czeluściach owych bestii, to już nigdy stamtąd nie powrócą. Chociaż tutaj nic nie jest pewne, lecz wszystko nastąpi.
Wtem nieboskłon z lekka jaśnieje i dostrzec można, wielką świetlistą dłoń. Wyłapuje niektórych ludzi, wznosząc wysoko, poza granicę cierpienia i pojmowania. Każdy chce tam być, ale chcenie nie ma tu nic do rzeczy. Trzeba było pomyśleć o windzie wcześniej. W obecnej sytuacji można tylko czekać.
Wielu szybuje w kierunku: białych pierzastych baranków. Na śnieżnobiałych ciałach, widoczne ślady krwi i drewniane drzazgi. A tam w dole: pożoga, zniszczenie i wiecznie głodne: duszojady. Coraz większe i większe. Dokładnie wiedzą co czynią. Z góry mają wygląd, czarnych, niekształtnych plam. Tylko gdy zerkają szyderczo w kierunku nieba, można dostrzec dwa punkty, koloru brudnej żółci.
Małe dziecko rozpaczliwie płacząc, jest samotnie unoszone w bezkres nieba. Rodzice zdecydowali kiedyś o jego śmierci. Nie zna wszystkich docelowych planów oraz prawdziwych motywacji, jakie nimi kierowały. Nie osądza. Tutaj nie ma kamieni. Zadaje jedynie pytanie: czy mamusia i tatuś zostali na zawsze wyskrobani ze zbawienia?
Nie słyszy odpowiedzi, lecz wierzy, że będąc tu, w białej dłoni, jest gotowe na ponowne spotkanie i przebaczenie.
***
Nagle wszelkie dźwięki milkną. Cisza jak śpiącym makiem zasiał. Jasno, miło i przyjemnie. Z wielkiego megafonu na szczycie góry słychać głos:
–– Bardzo dziękujemy za udział w ćwiczeniach na wypadek: końca świata. Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby halucynacje: wzrokowo - czuciowe, były jak najlepszej jakości i sprostały państwa oczekiwaniom. Pragniemy też nadmienić, że wszystko co państwo przeżyli, to jedynie nasza wersja wydarzeń, opracowana i przygotowana przez najlepszych specjalistów w tej niezbadanej do końca dziedzinie.
Jeżeli ktoś mimo wszystko miał za mało wrażeń, a pragnął mieć więcej lub jego światopogląd został niezgodnie z wolą naruszony, to z góry najmocniej przepraszamy. Także za ewentualne: prawdziwe, aczkolwiek niegroźne rany, które niestety miały miejsce. Bardzo nad tym ubolewamy i jest nam z tego powodu, niezmiernie przykro. Do karetek z łatwością można dojść, zgodnie ze wskazaniami drogowskazów. Hologramy ze stosownymi strzałkami, właśnie wyrastają jak grzyby po burzy. Opatrunki są gratis.
Być może niektórzy z państwa, po tego typu przeżyciach, nie pamiętają, że podpisali stosowne umowy i każdy miał czas, by spokojnie wszystko poczytać i podjąć decyzję. Opiewają one na określone kwoty do zapłacenia: gotówką, przelewem lub obojętnie jak.
Ale spoko luz! Proszę nie szarpać nerwów. Każdy otrzyma fakturę z terminem płatności: czternastu dni. Za przekroczenie wspomnianego czasu, zostaną naliczone odsetki lub inne doznania, a za wcześniejszą wpłatę, zostanie wręczony upominek. Do wyboru w zależności od upodobań, każdy otrzyma: lizaka w kształcie płonącego dzwonu lub maskotkę: pluszowego duszojada przytulankę.
No cóż. Wierzymy, że wielu te ćwiczenia czegoś nauczyły, lecz żałujemy, że zapewne nie wszystkich. Tak czy inaczej, było nam niezmiernie miło, gościć państwa na naszym skromnym pokazie. Dziękujemy za uwagę i życzymy miłego dnia.
Kolekcja niepowtarzalnej biżuterii: „Apokalipsa”, dostępna u podnóża góry po cenach promocyjnych.
***
–– Zadzwoń, że byliśmy na imprezie i możemy wrócić później.
–– Jest pewien problem. Nie ma zasięgu.
Komentarze (3)
Pozdr. 5
ale ma to zaiste cenną zaletę. Nie musisz szorować podłogi:)↔Pozdrawiam:)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania