Opoww *** Pᴏᴍɪᴇsᴢᴀɴᴇ Śᴡɪᴀᴛʏ
Zainspirowały mnie Piotrka teksty.
-----------------------------------------
Pierwszą, trochę dziwną sytuacją w owej krainie, która rzuca mi się w oczy. No właśnie. Misie, a właściwie jeden. Widzę białą chmurkę na zielonym niebie. Zmienia pierzaste kształty, wiercąc się na wszystkie strony, aż nagle słyszę zdecydowany ryk białego niedźwiedzia.
–– Zaraz cię zjem, ludziu –– misiuje paszczą.
–– A takiego –– odczłowieczam swoją, pokazując środkowy ząb.
Pragnie nieznośnie na mnie skoczyć, gdyż zrobił przysiadł startowy na tłustym zadzie, zapewne w celu spożycia mej skromnej osoby. Nie może jednak, gdyż promienie słoneczne, plotą trzy po trzy ogrodzenie, okrążając niedźwiadka, klatką. Zniewala go prętami, a ponadto łańcuszkami przelatujących puszek, z konserwami fok wewnątrz. Szamocze futrem, wygina pręty z apetytem, aż kłaki wychodzą na zewnątrz oraz małe morsy z odstających uszu, z nadgryzionymi ślimakami. Możliwe, że misiu już teraz głuchy, jak lodowy pień.
A wspomniane morsy właśnie wystukują wielkie kropki na nieboskłonie, wiadomym alfabetem. Stukanie płoszy coś, lecz nie wiem, co, a jedna z krop, ćmi krągłością słońce. Wrze całkiem wściekle, wywołując burze oraz wnerwione plamy. Na chwilę mrok ogarnia wszystko lub nawet więcej. Nie wiele myśląc, zwijam ciemnego paskuda w rolkę i wyrzucam do prostopadłego świata, schowanego w strunie gitary z chwytami. Pragną mnie złapać, rozczłonkować gryfem i zaprosić misia na obiad, wreszcie po ludzku przyrządzonego.
Lecz nagle wstęga rzeki, powstaje z koryta, a jej ruchy są bardzo płynne. Po chwili ogromny rozszalały diabeł w kształcie młyńskiego koła, szaleje niczym pijany chomik, co biega w środku. Trzyma w trzeciej łapce parasol, bo pozostałymi przebiera się w białą mysz. Jest ich coraz więcej. Nagle pyk pyk znikają, tylko białe dymki z ogonkami po nich zostają. Wielkie obszary wodne, nadal bulgoczą po łukowatych bokach, a ryby oprócz gadania, zyskują możliwość śpiewania, strasznie fałszując historię, łącznie ze mną. Aż skołowane raki, biegają do przodu.
–– Tra la la –– rybują wesoło.
–– To już lepiej gadajcie –– ludziam ustami.
Wtem zyskuje pewność, że cała planeta się spłaszcza niemiłosiernie, robiąc siebie nie w konia, jeno w dysk. Zatem biegnę z ciekawością podwieszoną do gałek ocznych, na kraniec świata. Siadam na krawędzi. Dostrzegam przede mną bezmiar kosmosu i dwa walczące wspólnie, słoiki truskawkowych konfitur. Wyrzucają ze słodkich wnętrz, różowy gęsty mus, by zakleić przeciwnikowi nalepkę, żeby stracił tożsamość i nie wiedział co jest grane na wszechświatowych harpiach.
Nagle dostaję odłamkiem bitwy. Zawieruszoną szypułką z dyndającym, cukrowym barankiem. Wierzga rogami tak aż mechaci własną wełnę. Widzę też wirującą galaktykę spiralną, opaćkaną słodką mazią. Jest blisko mnie. Czuje podmuch i muskające gwiazdy na twarzy zauważam kometę z reklamą: „Pij piwo, póki ci nie ucieknie, tak jak ja.” Póki co, przywala mi ogonem prosto w dziurkę od nosa, tak figlarnie, że zaczynam chichrać jak głupi do ciała niebieskiego.
–– Cha cha cha –– chacham sobie.
Chachanie przerywa supernowa. Bezczelnym wybuchem taśta śmiech, aż go zmienia w zwykły półgębek.
W tle zwisających stóp, majaczy błękitna planeta. A zatem jestem tu. Daleko od domu. Sytuacja się raptowne zmienia. Czuję za sobą ciężkie stąpanie i łapczywe sapanie. Jestem przekonany, że to biały niedźwiedź. A to tylko pan ze skarbówki. Pragnie podatku od możliwości podziwiania dziwów. Płacę kartą zbliżeniową do białego karła, ale za bardzo, bo ją przegryza zgryzem, wyciosanym z bieguna południowego, aż się biedny konik przewraca. Rozjeżdża go spychacz, a mnie chce zepchnąć z krawędzi świata. Kieruje nim mucha o trzech skrzydłach, a wielooczne oczy niczym kiście winogron, zwisają po bokach, oblane czekoladą, płynnym karmelem i musem jabłkowym, z ledwo zipiącymi robaczkami.
–– E tam… w zwykłym sadzie, było spoko. A tu co? –– marudzi pierwszy.
–– Tu nawet pytanie: co, nie ma sensu –– dodaje drugi.
–– Nie dodaje trzeci, gdyż wpadł pani szofer w oko, by utonąć w źrenicy
Na szczęście atak spychacza uniemożliwia linijka. Przecina jadącego agresora ostrą dziurką, bo pragnie zmierzyć długość moich wspomnień, tęsknot i różnych innych głupot. Jakoś nie może tego zrobić, bo ryby przeraźliwym wrzaskiem, pękły jej słuch na całej długości. Nie zostaje zepchnięty poza krawędź, ale buty mi odpadają i wlatują do czarnej dziury, z której próbuje się wydostać, świetlisty ludzik. Nie może biedny. Nieruchomieje na horyzoncie zdarzeń, z wnerwionym grymasem na twarzy. Uderza go drugi i za chwilę są pogniecioną kulką światła.
–– Pieprzone czarne dziury. By tylko wciągały –– słychać spłaszczone, cienkie głosiki.
–– Z czasem jej minie.
–– Akurat. Nie tu.
–– No tak.
Niespodziewanie planeta wraca do kulistości. Kulam trochę ciało, a gdy wstaje obolały , widzę ogromny, zawzięty spinacz. Lśni srebrzyście, między biurkiem, a moimi chęciami do ucieczki, gdyż coraz bardziej wyprostowany, w krwiożerczy szpikulec. Nagle nieboskłon zniża nieprzyzwoicie pułap. Czuję jak moje włosy, pieszczą frywolnie przelatujące śmieci, meteoryty oraz inne satelity. Aż mi staje widok przed oczami. Lecąca tubka pasty do zębów, z podwieszoną sztuczną szczęką oraz babcią wrzeszczącą niewyraźnie, która chce ją złapać i włożyć, by ugryźć kawałek karmelu z resztek spychacza oraz zlizać cukrowe futerko rybobarankom i pobiegać w pierścionku wody, by schudnąć. Dziadek też szybuje na fajce, a z cybucha wystaje kawałek dymu i dziadkowe, kosmiczne pykanie na strunach. Z wnętrza słychać wnerwione pokrzykiwania, zawiniętych światów.
–– Proszę nam nie stukać w łukowate sufity. Kultury trochę.
–– To o nas? –– pytają kulturalnie, kultury bakterii.
–– A wy tu skąd? –– pytam grzecznie.
–– Z Gminnego Środka Domu Kultury.
–– A nie przypadkiem z innego?
–– Przypadkiem nie.
–– Aha.
Wtem mrok trochę jasny nastaje i sytuacja powraca nie ta sama. Jestem na ogromnej łące. Błękitne łany pyrozbóż, falują dobrodusznie, lecz coś w powietrzu wisi. Widzę zwykłego trupa na kłosie. Taki tyci malutki, obgryzany przez motyle. Czuć zapach inny niż zazwyczaj i słychać przemożny, klekoczący hałas. Na horyzoncie dostrzegam szarą, falującą masę. W miarę jak jest bliżej, już wiem co to. Horda wysokich i przystojnych pod chmury, kroczących szkieletów z dyndającymi resztkami ciał. Mają kolorowe czapeczki na czaszkach i sztywnych włosach i hula hop na miednicy. Przytłaczają swoją wielką postawą.
Zaczynają radośnie, lecz groźnie tańczyć, aż woda chlupocze w miednicach. Biały misiu, cofa się w popłochu na tyły klatki. Jeden ze szkieletów wyciąga zwierzątko kościową dłonią. Wydusza mięso i gnaty, by po chwili ofiarować swojej wybrance, mówkę na twarde dłonie, bo nadchodzi chłód, na mroźnych nogach. Lecz taniec trwa nadal. Niektóre grają na piszczelach, skoczne takty marszu żałobnego. Tak bardzo skoczne, że z wielu spadają mięsiste szczątki, z głośnym plaśnięciem, aż dostaje odłamkiem ślepej kiszki w oko. Jeden pieszczoch przytula, rozkład jazdy pociągów. Widocznie czuje w nim bratnią duszę. Rozkład się wierci niemożliwie i przywala mu spóźnieniem o sto dwadzieścia minut. Inny kościotrup robi przysiad. Może pragnie defekacji. Tylko nie wiem, skąd mu wyleci i co.
Póki co, widzę przede mną ogromną czaszkę. Nagle rosną na niej wskazówki zegara, a z oczodołu wyskakuje kukułka, w połowie rozłożona na sprężynce i kuka przeraźliwie północ. Aż przychodzą, o dziwo, zwykłe bociany, gdyż chcą sobie poklekotać do rytmu, ale klekot luźnych gnatów, je całkowicie zagłusza. Odlatują wnerwione do wrzących krajów. Na szczęście niestosowna sytuacja rozchodzi się po kościach i wszystko znika. Tylko łąka zostaje.
Trochę spokoju, myślę sobie.
Ale gdzie tam. Atakuje mnie wielka księga, nie wiadomo skąd. Otwiera i zamyka swoją paszczę. Wewnątrz widzę jakiś głupawy tekst. Uciekam spłoszony, gdyż chce mnie pożreć, ostrymi jak brzytwa akapitami. Wylatują z niej literki. Okrążają ze wszystkich stron. Nie mogę złapać oddechu. Wiruje wokół mnie i zaczyna dusić gardło. Moje gardło. Kartki też są agresywne. Na szczęście rzeka przypływa i rozmacza wroga, na wilgotną miazgę. Nagle widzę barany. Zaczynam liczyć. Chyba zasypiam na ćwierć gwizdka. One na pół.
Widzę tytuł atakującej książki, lecz niezupełnie wyraźnie. Spływa z lepkiej okładki i strasznie cuchnie. Ktoś mnie szarpie za rękę. To ogromna biała mysz, chomik i spychacz. Biorą ślub na łyżce. Co? Jaki ślub? Na jakiej łyżce? Nadal jestem szarpany. Przestańcie. Nie jestem gitarą. Skąd ta mgła? Biało wokół. Mogę ruszać rękami. Mogę ruszać nogami. Na szczęście inne członki działają. Co ja gadam? Słyszę głosy i ogólne zamieszanie. Widzę białe anioły. Wirują im skrzydła. Czuję podmuch na wszystko. O kuźwa! To tak jest w niebie?
Komentarze (4)
?????, pozdrawiam ??
Gdyby owe zdanie zakończyć→.....się w oczy, jest biała chmurka, na zielonym niebie... ale misiu popsuł zamiar:))
Pozdrawiam:)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania