Opoww *** Wʮspɑ→Oƞɑ i Oƞ
Dawny tekst powtórkowy
------------------------------
Zaistnieli razem. Ona i on. W i własnym świecie, którego wybrali. Obiektywnie rzecz biorąc, szałas przez nich zbudowany, był bardzo brzydki, sklecony z gałęzi oraz z różnych innych osobliwości, będącymi skrawkami wyspy. Mimo tego, był dla nich wspaniałym pałacem. Pięknym w swojej prostocie i urzekającym wyglądzie. Kiedy padał deszcz, szałas przeciekał. Gdy świeciło słońce, było w nim za gorąco. Wychodzili więc na zewnątrz przytuleni do siebie. Zdawali sobie sprawę, że właśnie tutaj są naprawdę szczęśliwi. Spacerowali po żółtej plaży, słuchali plusku fal, podziwiając wszystko co ich otaczało. A kiedy słońce traciło blask, wytwarzając w sercach ciepłą poświatę o zapachu pomarańczy, siadywali na trawę, spoglądali na różnokolorowe iskierki, błąkające się wśród srebrzystej toni i prawie nie rozmawiali. Zdania tyle razy wypowiedziane, zasnęły cichutko w krainie potrzebnego milczenia.
To że byli blisko siebie, w zupełności wystarczało. Słowa mogły by podciąć eteryczne skrzydełka myślowych doznań, fruwających między nimi. Tam gdzieś daleko, ludzie zupełnie powariowali, zmieniając świat na podobno lepszy.
Soczyste owoce uśmiechały się do nich, gdy je spożywali. Ślady zębów, tworzyły specyficzny wzorek, niepodobny do żadnych tworów, będących wokół. Wyspa była ostatnim bąbelkiem czystego powietrza, a oni mieli wielkie szczęście tutaj przebywać, gdzie wszystko takie prawdziwe i takie niezastąpione. Krzywe zwierciadła z fałszywymi odbiciami, zostawili po tamtej stronie. Nie zakłócali jej trwania. Ona im też. Żyli we wzajemnym poszanowaniu.
Prawdziwie się: radowali, kłócili, kochali i smucili, gdyż mimo wszystko, brała ich w posiadanie nostalgia tęsknoty za tamtym światem, którego znienawidzili, a nie mogli zapomnieć. Kiedy słońce chowało swój łagodny blask za niewidoczną linię horyzontu, powracali do szałasu. Do kolebki nowej, jak im się wydawało i w co wierzyli, historii.
Leżała na zielonych liściach, pośród ziarenek piasku oraz nieco większych muszelek. Całował ją delikatnie, muskał lekko – niczym koliber skrzydełkami, słodki od owoców wiatr – żeby za chwilę rękami błądzić po zielonej łące, między wilgotnymi wzniesieniami rozkosznej krainy. Ona czyniła to samo, lecz trochę inaczej. Marzyła o jaskini, do której wchodzi jej ukochany z wielką maczugą. Obija ściany, robi małe dziurki, z którego tryskają rześkie strumyczki. A później jest rzeka, wodospad, morze i grzmiące bałwany, których nie trzeba się bać, tylko sobie odpocząć.
Całowali się naprawdę długo. Jej usta pachnące bananami, a jego świeżo przypaloną dziczyzną, jeszcze długo były zwarte i gotowe do dalszych działań. Nawet języki swoje trzy grosze wrzuciły, do sklepienia skarbonki. Za nic w świecie nie chciały się oderwać, z uroczym cmoknięciem.
I powtórnie kropelki potu, bombardowały chodzące owady, na poszczególnych zaułkach wtopionych w jedno drugie, ciał. Wilgotne pociaki tańcowały na śliskiej, gorącej skórze. Muchy bzykały miłosną uwerturę, a trzmiele: arie. Pasikoniki podskakiwały, dostosowując się do rytmu, takiej czy innej gimnastyki. Namiętnie chłonęła ich wyspa. Był dziewicza, ale tylko ona. Stanowili jedno. A wystającą ziemię otaczało morze.
Pragnęli nie zapomnieć żadnej chwili i żadnego odgłosu, przerywanego świergotem ptaków i małp.
Rozgrzane ciała nadal przytulone do siebie, jak skórka do banana, wyrażały właściwie wszystko. Szczególnie tutaj, na tej wyspie, gdzie odrobinki przemijania snuły się po piaszczystej plaży, udając, że ich nie widzą. A zatem czas nie gonił. Był za leniwy, zauroczony. Nie spełniał wymagań czaso-przestrzeni na własne życzenie. Tak jak: Ona i On. Też byli wygnańcami, samych siebie. Na wyspę spełnionych. Tylko jedno zakłócało im świat.
Wszechobecne i nachalne reklamy na niebie.
I to, co ewentualnie mogło wyjść z morskich głębin.
Komentarze (7)
"Słowa mogły by podciąć eteryczne skrzydełka myślowych doznań, fruwających między nimi". Piękne!
Pozdrawiam
? ? ? ? ?, pozdrawiam ?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania