Opoww *** O Człowieƙʋ Świętopɾɑwʯɱ
Mówiono o nim, że to chodzący wór cnót wszelakich. Faktycznie. Ciężko stąpał zawsze prawą stroną ulicy. Co prawda, gdy wracał to miał problem, lecz echa kroków jego – pomimo przeciwności losu – koiły zbłąkane dusze. Przytulały wielokrotnością balsamicznych odbić. Szczególnie ściany inaczej odrapane oraz olane ciepłym moczem. Niektórzy nawet widzieli nad bezbarwną czapką, jaśniejącą aureolę.
W jej lśniącym prześwitywaniu połyskiwała szubienica z powieszoną pogardą. Wystawały z niej wyciśnięte przez pętlę – tudzież rozszarpane szponami miłości do bliźniego – strzępki sinego języczka. Gdzieniegdzie ozdobiony podeptaną pychą – w której jęczały pogniecione, jedynie słuszne prawdy – był wisienką na dodającym otuchy torcie, gdzie każdy skonsumowany kawałek, stanowił nieskazitelny przykład do naśladowania.
Zatem nie można się dziwić, iż jego utonięcie w pobliskim jeziorze, wywołało zdziwiony szok oraz niedowierzanie. Tym bardziej, że zgodnie z informacją zawartą w plotce, chciał go ktoś uratować, bo w porę zauważył i popłynął z wyciągniętymi ku pomocy, rękami. Niestety. Tonący odpychał wybawiciela, ze słabnącym – z każdym zachłyśnięciem – obrzydzeniem, gdyż podobno ów, był nieczysty. A przecież woda przezroczysta jak kryształ, nie skłaniała ku temu. Niby gdzie się miał ów ratownik z dobrego serca, pobrudzić.
Niestety. Pomimo wzmożonych chęci, nie dał rady. Tonący pogulgotał jeszcze deczko, pomachał rękami, pokazał środkowy palec swojej tożsamości i zaczął spływać w kierunku dna. Ciężka aureola, kilka sekund pobujała się na falach, a zaś przydusiła go jeszcze bardziej, co by mu łatwiej było utonąć.
------------------------------------------------
Na cmentarzu o zmierzchu, panuje zazwyczaj grobowa cisza. Ma to zapewne związek z faktem, iż z krtani nieboszczyków, plecionek kości lub kupek prochu, raczej żadne dźwięki między grobami, rozkładać się nie mogą. A jednak dzisiaj, w ten ciepły, przytulny podwieczorek, jest deczko inaczej. Może nie tyle dotyczy to dźwięków, lecz dziwnej, błękitnej poświaty, prześwitującej od jakiegoś czasu, przez niewielkie okna kostnicy, oraz trzepotu czarnych skrzydeł, dźwigających ciała kruków. Nadlatują ze wszystkich stron, siadają w ciężkiej ciszy, na zarośniętym mchem dachu, oraz okolicznych drzewach i żaden nawet dzioba nie otworzy, by zakrakać. Jakby zlęknione na coś czekały, przyklejone póki co, musowym zaproszeniem na tajemne spotkanie, przez biesiadników wpół drogi, pomiędzy światami.
Którzy będą się przeciskać, na drugą stronę cmentarnej rzeki, gdzie czas już nie płynie, chociaż piranie owszem. Niektórych nie przepuszczą, by rozszarpać szczęśliwe zmartwychwstanie. Nagle okna kaplicy, samoczynnie otwierają szklane okowy. Czarne smugi w poświacie księżyca, obleczone w skrzydła, noszone podmuchem wiatru, zaczynają wlatywać do środka. Tłoczą się niemiłosiernie, czarnym kłębowiskiem, ocierając ściany. Ranią siebie nawzajem, lecz i tak nie wszystkim jest dane wlecieć. Wiele ciał, jako kupka pierzastego pyłu, jest rozwiewana przez wiatr. Spoczywa na gałęziach, tworząc ciemne, podłużne całuny, przyozdobione strzępkami skrzepłej krwi, przez które gdzieniegdzie prześwituje zieloność.
Niewielka dziewczynka w białej sukience, pojawia się jak spod ziemi. Każdy mijany przez nią grób, zmienia swoją strukturę. Niektóre migoczą ciepłym blaskiem, inne płoną jak pochodnie lub pozostają bez zmian.
Z kostnicy wychodzi inna postać, w czerwono zielonej szacie. Jako że błękitne światło pada od tyłu, widać jej wielki cień, na kurtynie z mgły, która sama siebie zaistniała. Lecz postać nie idzie w tym kierunku, tylko w odwrotnym. Patrzy w stronę Księżyca. Z żółtej pełni zwisa kropla krwi. Zaczyna spadać w kierunku ziemi.
W tym samym czasie, dziewczynka wchodzi do kostnicy. Zamyka za sobą drzwi. Z okien wylatują biało szare motyle. Szybują nad cmentarzem. Siadają na grobach. Wiele na tych co płoną. Jakby musiały. Ogień ich jednak nie spala, tylko zwęgla skrzydła.
Spadająca kropla jest coraz większa. Tworzy okrągły cień. W końcu pochłania cały cmentarz, gęstą czerwienią, niczym rozłożysty kwiat.
O brzasku, na oszronionej łące, spowitej migoczącą mgłą, dziecko przytula pąk róży.
Ów rozkwita w trzymających dłoniach, nieskończonością płatków.
Gdy pierwszy promień słońca, opromienia jej twarz, rzuca go w kierunku nieba.
Komentarze (24)
Pozdrawia?:)
Pozdrawiam
Pozdrawiam ?
5, pozdrawiam ☺️
Przeczytałam później tak, jak powinnam. Obie wersje dobre.
Czytanie od końca czasem do niczego się nie przydaje, ale tu - sam zobacz, jak intrygujący byłby wtedy wstęp:
"Niestety. Pomimo wzmożonych chęci, nie dał rady. Tonący pogulgotał jeszcze deczko, pomachał rękami, pokazał środkowy palec swojej tożsamości i zaczął spływać w kierunku dna".
Wierszyk na cześć tego opka:
Opowiadanie uniwersalne
Można czytać od końca
i od początku,
I wszystko w porządku.
Jedynie aureolę, można utożsamić z kryształową wodą, co symbolicznie podobne.
A zatem początek →jako prolog i zaś, jak do tego doszło↔Pozdrawiam?:)
na ten łysy łeb zakuty,
Bóg zawoła - zaraz, hola!
Znów do nieba chcesz na skróty?
Dekaos, bardzo celne i dobrze napisane ??
"wywołało zdziwiony szok" - tu słowo "zdziwiony" chyba nie jest wymagane ;)
Co mogę powiedzieć? I dobrze mu tak. ;)
Pozdrawiam↔?:)
Cymesiki:
"rozszarpane szponami miłości do bliźniego"
"chodzący wór cnót wszelakich"
Pozdr.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania