Opoww *** Rozedrgane Wnętrze U my słu
Prolog
Karetka wyje przeraźliwie jak opętana przez dławiącą wnętrze prędkość. Koła wspomagane rozwścieczoną bestią upływającego czasu, rozbryzgują bezpowrotnie upływające chwile. Pojazdy zjeżdżają na boki, nie bardzo wiedząc gdzie się podziać. Człowiek na białym pasie jest nagle na czarnym. Opiekuńcze ramiona refleksu, popchnęły go kawałek w przód. Poczuł jedynie biały podmuch i ułamek sekundy powłóczystego otarcia gładkiej blachy, na swoich plecach. Pędzący pojazd transportuje bardzo ważnych pacjentów. Leżą na wąskim łóżku podłączeni do odpowiedniej aparatury. Gdyby byli przytomni, to by im było całkiem wygodnie.
Karetka dojeżdża do celu. Jedynym poszkodowanym jest rozjechany kot.
Nie miał szczęścia. Mysz zdążyła uciec. Zjadł ją inny, czekający po drugiej stronie ulicy.
#~#~#
Dziecko metodycznie rysuje na chodniku. Kiepsko mu to idzie, gdyż kreda strasznie się kruszy. Przeciwność losu nie zraża je za bardzo. Jest cierpliwe i wytrwałe. Właśnie domalowuje ostatni promień uśmiechniętego słoneczka, gdy nagle na mgnienie wpatrzonego oka, zauważa ciemność. Przytłacza obrazek, zmieniając jego wygląd. Obiekt znika tak samo gwałtownie szybko, jak się znienacka pojawił. Rozmazuje doszczętnie świeży rysunek. Jest teraz brudny i nieładny, poplamiony błotem. Dziecko myśli przez chwilę i zaczyna rysować od nowa.
Biegnę przed siebie wbrew logice, mając nadzieję, że jest to możliwe. Pragnę uciec od czegoś, od czego uciec się nie da. Jednak próbuję. Może będę szybszy. Bardziej cwany. A jeżeli umysł jest nieszczelny i wycieknie z niego to, czego pragnę się pozbyć, na zasadzie odrzutu. Jak dym z odrzutowca. To w cholerę będę w szóstym niebie. Siódme jest nieosiągalne. Nie te anioły.
Widzę dziecko. Coś tam maluje. Nie wiem jeszcze co. Jestem za daleko. Całe życie jestem za daleko. Nigdy blisko. Pot zalewa twarz, cząsteczkami wściekłego potu. Dobra strona tego całego nieszczęścia polega na tym, że póki co mam święty spokój. Albo chociaż, poświęcony.
Rysunek jest coraz bliżej. Biegnę ostatkiem sił. Twarde, zabłocone podeszwy, budzą zaspane echa. Chcąc nie chcąc, muszą ruszyć tyłki i odbijać się od ścian. Cały czas żywię nadzieję jakimś możliwym cudem, który umożliwi pozbycie się piekącego wrzodu.
Co ono tam maluje. Słońce? Paskudne, świecące słońce? Właśnie je mijam. Jestem taki szczęśliwy, że mogę rozdeptać to cholerne żółtko. Wydusić z niego ten cały śmierdzący blask. Zmęczenie daje znać o sobie. Nie tylko to. Coś poza. Przed czym uciekam. Zniszczyłem i zniszczenie mnie ucieszyło. Poprawiło podły nastrój. Dodało soli do smaku. To zły znak. Bardzo zły. Rzygam na niego, a jednocześnie pragnąłbym z powrotem kluseczki wciągnąć.
A zatem uciekam na próżno. Teraz wiem na pewno. Czuję w mózgu jakby wibracje. Pędzę jak oszalały, wywracając kosze od śmieci. Jakbym sam siebie wywracał. Bo kim ja jestem i czym staje? Biegnącym śmieciem z azymutem na szaleństwo, którego nawet śmieciarka omija szerokim łukiem.
Ale za fajne ciało. Przytulnie i przyjemnie jest w nim biec. Kolorowe kwiatki wokół, a przede mną, mały rozkoszny chłopczyk. Maluje coś na chodniku. Co za uroczy obrazek. Taki wesoły, bo żółty. To przecież śliczne słoneczko. Nie widzę zbyt dokładnie, bo jestem jeszcze za daleko. Żadne malować księżyc. Nie chcę widzieć durnego zaćmienia. Żeby tylko ten stary maruda, tak ode mnie nie uciekał. Nie ma za grosz poczucia humoru. Muszę mu zrobić psikusa. Powinien się trochę rozluźnić i rozweselić. Głupi wariat. Myśli, że przede mną ucieknie. Niedoczekanie. No dalej. Nadepnijmy słoneczko. Gdy się wnerwisz i uradujesz, to może przez to ochłoniesz. Dziecko wygląda na rozgarnięte. Nie zasmucisz go. Zacznie rysować następne.
Tylko sobie nie myśl, że jestem jakimś potworem. Obcym z decydującym starciem. Wesoło mi po prostu, a z ciebie śmigający ponurak, grający na dyszlu karawana, marsz żałobny. Byś się wstydził. I po diabła wywracasz kosze na śmieci? Tylko się pobrudzimy. Nie lepiej wybić szybę w oknie. Czysta robota. A i lepką krwią, ochlapać się można. Smakowity przecier pomidorowy w tym zobaczyć. I takie rozkoszne dźwięki usłyszeć. Brzdęk, brzdęk. Do prawdy. Same kłopoty z tobą. Pojebus z ciebie poważny i tyle.
Dobiegliśmy do lasu. Odpocznijmy wreszcie wśród pachnących konwalii i dyndających żołędzi pod wiewiórkami. A może chcesz mi przywalić? Nie krępuj się. Uderz. Będzie weselej, gdy radośnie na czerwono siknie!
Opieram ręce o kolana i dyszę z całych sił. Zaprzestałem biegu. To przecież bezsensowne i głupie. Wszystko zaczęło się dopiero dzisiaj. Tak ja to pamiętam. Nie byłem na to przygotowany, że nie jestem sam. Ale przywalić mogę. Gdybym tak mógł z nim pogadać. Czy jest to możliwe?
Pewnie, że jest. Palancie.
Tylko nie palancie. A niech to! Możemy konwersować.
– Popatrz kochanie. Tam przy drzewie siedzi jakiś facet. Dziwny taki.
– No fakt. Tłucze samego siebie. Krew mu z nosa leci w dół.
– W dół czego?
– Trudno rzec... sprawia wrażenie, jakby chciał z siebie coś wygonić. Nie uważasz?
– Uważam, że masz wybujałą wyobraźnię.
– Może... podejdziemy do niego?
– Jeszcze nam przywali po nosach.
– Ale coś ty. Zmęczył się. Teraz tylko jest.
Zakochani idą w jego kierunku. Im są bliżej, ogarnia ich coraz większy niepokój. Facet nie wydaje się groźny, lecz mimo to, czują się nieswojo. Niby czemu? Siedzi tylko i dyszy. Chociaż nie tylko. Gada ze samym sobą. Myślą sobie: zapewne biegł i się zmęczył. Na tyle bardzo, że zaczyna odstawać od ogólnie przyjętej normy. Zresztą nie nam sądzić.
Widzą, że na jego ramieniu siada wiewiórka.
Łapie ją i ściska z całych sił w dłoni. Słychać dziwne, wilgotne mlasknięcie. Małe flaczki i kości, wychodzą na wierzch, rozrywając futerko.
– Co się dzieje? Słyszysz mnie? Dlaczego zabiliśmy to niewinne zwierzątko?
– To ty zabiłeś. Jesteś przybitym, zapalonym ponurakiem
– Nie truj mi dupy. Równie dobrze mogłeś ty zabić.
– Ja na to za wesoły.
– A ja za bardzo zmęczony.
– My jesteśmy zmęczeni.
– I nie wiemy, co jest nie tak.
– Przeczuwam, że nasze zachowanie, to mały pikuś, w porównaniu...
– Właśnie.
Tyle czasu sobie grzecznie spało, aż przyszło przebudzenie. Musiało to kiedyś nastąpić. Oni o tym nie wiedzieli. Te głupki z przegrzanymi synapsami. Poczeka tu na nich. Pod sklepieniem umysłu. Chociaż już i tak się trochę zabawił. Takie mięciutkie, puszyste ciałko. A te oczęta, wybałuszone ponad miarę. Wychodzące na przeciw swojemu przerażeniu.
– Kochanie. Idźmy stąd. Tu się robi niebezpiecznie.
– Nie przesadzaj. Tyś nie ogrodniczka. Ciekawy facet.
– Pamiętaj, że zamordował wiewiórkę.
– Może go ugryzła. Nie byliśmy blisko.
– Teraz już nikogo nie ugryzie.
– Co za dowcip. Robi wrażenie.
Wchodzą przez sklepienie umysłu. Muszą się dowiedzieć, w co on gra. Prawie natychmiast zauważają czyjąś obecność. Myśli nie ich. Zupełnie im obce. Niezdolne do przekomarzania. Skąd to się wzięło? Nie potrafią odpowiedzieć. Nadają na zupełnie innych falach. Wokół nich krążą nośniki myśli. Pełno ich tutaj. W tej krainie tylko im znanej, będącej centrum człowieka. Może nie zupełnie, ale bardzo ważnej. Żeby tylko nie zabić żywiciela.
Dochodzą do logicznego wniosku, że może jedno z nich, ma podwójną osobowość.
– Proszę cię, błagam. Nie zostawajmy tu. Kochasz mnie? Powiedz, że tak.
– A masz wątpliwości? Bo ja nie. Oczywiście, że cię kocham.
– Chyba nie chcesz mnie stracić?
– Taką śliczną dziewczynę? Żeby jeszcze jakąś pokrakę... to pół biedy.
– Przestań się wygłupiać. Jeszcze raz cię proszę. Wracajmy.
– Taa... dobrze kombinujecie. Nie jesteście aż tacy tępi.
– Daj nam spokój. Wynoś się stąd.
– A cóż to? Wyganiacie samych siebie? Wszak jesteśmy jednym umysłem.
– Ale nie jednym myśleniem. Po cholerę zabiłeś wiewiórkę. Co ci złego zrobiła?
– O to właśnie chodzi, że nic. To mnie bardzo podnieciło. Zło w czystej postaci. Nawet nie zemsta. A w ogóle przestańcie nawijać o paskudnej wiewiórce. Mało to ich w lesie biega. Jednej mniej lub więcej. Co za różnica, a ile radochy z gniecenia. A tak a propos... trochę krwi się przyda. Błagania o litość. Jęków bólu. Zawodzenia nad swoim losem. Co wy na to?
A zresztą nie... bo jeszcze się rozpłaczę...
– Co chcesz zrobić, cholerny potworze?
– Potworze? A skąd się niby wziąłem? Z waszych myśli w myślach. A były bardzo różne. Trzeba przyznać. A kto rozdeptał słoneczko? Symbol światła. Daliście początek, a marudzicie i narzekacie. Jesteście po jednych myślach.
A teraz pozwólcie, że na chwilę się oddalę. Muszę zabić tę kobietę, żeby jej kochaś cierpiał. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Rozkosz zabijania i radość z patrzenia na czyjeś cierpienie. Nie sądzicie, że to fajne?
– ...
– No co? Zatkało was? Co z wami?
Nagle sytuacja zmienia się diametralnie. Przynajmniej dla niej. To ostatnie chwile jej życia. Rusza do ataku, tak jak zapowiedział. Nie mogą temu przeciwdziałać. Są za słabi. Jedno trzeba mu przyznać: jest słowny.
Jednak pojawia się wątła nitka nadziei. Jego mordercze pragnienia płyną wartkim strumieniem. Pełne zachłannego oczekiwania, na możliwość zadania bólu, a później śmierci, rękami swego żywiciela. Postanawiają połączyć swoje siły. Wtłaczają swoje przeciwstawne myśli, w jego wartki, zabójczy strumień. Tworzy się swego rodzaju: tama.
– Zobacz jakie ma dziwne oczy. To już nie są źrenice, tylko okrągłe kawałki śmierci.
– Obawiam się, że naszej. Idźmy stąd.
– Nie uciekniemy. Jest za blisko. Co za tupet!
– Gdyby był mały, to miałby tupecik.
– Co?
– To taka rozśmieszka w stanie zagrożenia życia. Minimalistyczna sesja terapeutyczna.
– Co?... nie możemy się ruszyć. Jakby coś nas wmurowało w ziemię.
– Może właśnie przez tę bliskość. Fizyczna projekcja: ego.
– Niego?
– Ego.
– Dlaczego z nim nie pogadamy?
– Z którym?
– Co?
– Nic. Błądzę myślami.
Cholera. Coś nie tak. Aż tak bardzo mnie to nie bawi. Co się ze mną dzieje? Tracę chęci, na nęcące doznania natury ostatecznej.
Niestety. Nurt jest za silny. Tama pęka. Myśli zabójczego zła płyną znowu. Próbowali zahamować, ale nic z tego. Następna próba i tak się nie powiedzie. Szkoda tylko dziewczyny. Za chwilę umrze w męczarniach.
Jego siła jest ogromna. Tyle czasu uśpiony. Nagłabał ile trzeba. Ona nie ma żadnych szans. Ten jej fircyk, niech się cieszy, że przeżyje dla mojej radości. Jego cierpienie będzie dla mnie balsamem. Miodem, słodką rozkoszą i pszczółką bzykającą.
Najpierw łamie jej ręce. Kładzie gałęzie w różne czułe miejsca. Szyszkę do ust, żeby się dławiła. Rozdziera skórę brzucha ostrym kawałkiem drewna. Jej potworne jęki jeszcze bardziej napędzają jego sadystyczno - egoistyczne myśli. Wyciąga śliskie flaki z rozczochranego z brzucha.
Uderza mlaskająco otwartą dłonią, po zakrwawionych wnętrznościach.
W końcu wydłubuje gałki oczne, gałązką z małym listkiem. Wiszą jak brylanty na łańcuszkach nerwów. Albo raczej: gwoździe do trumny. Bimba nimi trochę i po chwili zastanowienia, wspaniałomyślnie łamie jej kark.
Specyficzny trzask płoszy małą wiewiórkę.
A on... jej kochaś... no cóż... nic nie może zrobić. Ma połamane nogi i zmiażdżone jądra. Może jedynie patrzeć, podwójnie cierpieć, dając radość bliźniemu swemu. I oto chodziło. Jest: git!
Epilog
Karetka stoi tam gdzie trzeba. Mają nadzieję, że uda się wszystko utrzymać w tajemnicy.
Chociaż dwa trupy, pokrzyżowały trochę plany. Ale coś wymyślą. Mają większy problem.
Nadajnik wskazał miejsce pobytu. Unieszkodliwili go tylko. Zabić nie mogli. To najbardziej cenny eksperyment. Stracili czujność. Udało mu się wtedy uciec.
No cóż. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nabyli nowe doświadczenia. Teraz czas na badanie jego umysłu. Dobrze, że technika poszła na tyle do przodu, że można to wszystko, w pewnym sensie: odtworzyć, obejrzeć. Oczywiście nie dosłownie. A jak? To tajemnica. Być może każda osobowość, z biegiem czasu, będzie miała... kolejną podwójną osobowość... a te z kolei...znowu następne.
Aż w końcu powstanie w umyśle: prawdziwy chaos... ale ile możliwości... gdyby móc to w jakiś sposób kontrolować i dokładnie badać. Wykorzeniać rzecz jasna te złe nawyki. Oddzielać plewy od gleby. Tyle różnych umysłów, w jednym osobniku... prawdziwa paleta barwi... oczywiście w żywym. Bo w przeciwnym wypadku, to już lepiej w każdym z osobna. Zawsze coś zostanie, gdyby co.
Jedna z nich zamyka wieloświat osobowości w szufladach.
Przekręca klucze. Chowa je dokładnie.
Nie będą przeszkadzać.
Komentarze (4)
Gdybym nie czytał przedtem nic Twojego napisałbym: porąbane, ale już to pisałem, więc nie będę się powtarzać.
Tekst mistrzowsko napisany, bez jednego potknięcia, co tam potknięcia: bez jednej zmarszczki, a mimo to nie czyta się lekko, sam nie wiem czemu. Może dlatego, że wszystko niby się dzieje gdzieś dookoła nas, a tak naprawdę wewnątrz nas, a najtrudniej jest czytać skłębione, nieuczesane myśli człowieka.
Nieszczęsny kot, fartowna mysz, ale nie na długo — pochwała przypadku?
Czasem śnią mi się podobne sceny kiedy jestem chory, w kółko widzę to samo, myślę o tym samym, zadaję te same pytania, a to jest męczące. Mój umysł staje się moją więzienną celą.
Po kilku trudnych scenach dialogi przynoszą ulgę. Bo rzeczy mówione łatwiej sobie wyobrazić, niż rzeczy pomyślane. Ale wkrótce znowu myśli, z nich budzi się demon, mieszkający w każdym z nas, którego pora nakarmić. Dalsza część zawiera tyle okrucieństwa, że ledwie skanowałem jednym okiem, aż do epilogu, który przywrócił całemu opowiadaniu należyty balans.
Ale nie jest to lektura na leniwe letnie popołudnie, raczej dzień kiedy uwierzysz, że Twoje życie nie ma sensu i zgubisz klucz do mieszkania :)
No fakt. Trochę pokręcony tekst, jak ludzki umysł, niekiedy bywa. Przypadek dla mnie, to raczej splot wydarzeń poprzedzających, który prowadzi do określonego finału. Czy gdyby nie było tego splotu, to i tak, było by to, co miało być?
Czy można udowodnić, że coś stało się przypadkowo? Że jedni przypadkiem, a drudzy, z jakiejś tam "woli"
Jak odróżnić, jedno od drugiego? Itd.... by można:))↔Pozdrawiam:)
Świetnie napisana i trzymająca w napięciu historia ??
? ? ? ? ?, pozdrawiam ?✌️
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania