Opoww *** Zᴡɪᴇʀᴄɪᴀᴅʟᴀᴋ
[Prolog]
Coś ją zaniepokoiło. Niby nic takiego. Odbłysk światła zaledwie. Gdzieś w oddali, na polance wśród drzew. Pragnie ominąć to miejsce, ale jakaś siła, pcha ciekawość w tamtym kierunku. Każe iść tam, gdzie leży tajemniczy przedmiot. Podchodzi z wahaniem, cofając się i znowu idąc do przodu. Wreszcie znajduje się całkiem blisko. To jest okrągłe. Wygląda jak lustro. Podchodzi jeszcze bliżej. Na ułamek sekundy jej cień zakrywa znalezisko. Dostrzega obraz swojego oka. Krwawi. Nie bardzo rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Pragnie uciec. Nic z tego. Jakby coś ją tu trzymało. Po coś musi tu zostać.
° ° °
Jego ubranie, jest tak samo szare jak kolejne dni, które przeżywa. Przyszłości przed sobą nie widzi, a przeszłość zostawił dawno w tyle. Kostka chodnikowa, łaskawie dźwiga ciężar idącego ciała. Cóż może na to poradzić. Po to ją zbudowano, żeby podtrzymywała innych, a sama była deptaną. Tak bardzo pragnie być kimś ważnym, uwielbianym i kochanym. Póki co, nic na to nie wskazuje, że popieprzone życie ulegnie poprawie. Na lepsze, na gorsze, byle nie wciąż to samo. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, aż w końcu nic za niczym.
– Z tamtym facetem jest coś nie w porządku. Zachowuje się co najmniej dziwnie.
– Może po prostu pijany. Mało takich tu się kręci.
– Na przykład ty ostatnio... nie wygląda na pijanego.
– Daj spokój. No dobra. Pochlałem i co z tego. To, że nie wygląda, nie zmienia faktu, że z nim coś nie tak.
– Faktycznie. Jakby się palił od środka.
Rozległy ogród pachnący jabłkami. Wspomnienie, które najbardziej zapamiętał. Czy w ogóle jabłka mogą pachnąć tak intensywnie. Wtedy jeszcze wszyscy byli. Siedzieli przy stole, takim zwykłym drewnianym. Aż się uginał od owoców. Kromki chleba posmarowane miodem, dopełniały całości. Nigdy nie zapomni tego smaku. A później wszyscy poszli do domu na obiad. Nie zdążyli zjeść. Ogień rozprzestrzenił się bardzo szybko. Nie wiadomo skąd i dlaczego. On jeden zdążył uciec. Wszyscy spłonęli. Dlaczego nie uciekali? Nigdy się tego nie dowiedział.
Przyszedł później na to miejsce. Zniknęły kolory dzieciństwa. Została szarość. Nigdy już się nie pozbierał. Zakładał tylko... szare, aż zwątpił, w jakiekolwiek barwy.
– Mamo, dlaczego ten pan płacze?
– Nie wiem skarbie. Z różnych powodów można płakać.
– Ale chyba widzisz, że on kogoś przytula.
– Nie córeczko. On jest sam.
– Ależ mamo. Przecież wiem, co widzę.
Wtedy, w tym koszmarnym dniu, był święcie przekonany, że za te wszystkie wydarzenia, które tam nastąpiły, winę ponosił – stan jego umysłu. Dołek psychiczny. Oto gdzie był. Otaczającą rzeczywistość postrzegał jako – ser szwajcarski. Tyle miał dziur w pamięci, chociaż dopiero przeżył kilkanaście lat. Ponadto gnębiło go wrażenie, że obraz danego obiektu, dociera do jego oczu, wolniej niż zwykle. Jakby ktoś lub coś, hamowało prędkość światła i zmieniało go w jakiś sposób. A później miał wiele lat spokój. Prawie o tym zapomniał.
Ulica jest prawie pusta. Ludzi widzi niewiele. Patrzą na niego dziwnie. Od czasu do czasu, słychać gruchanie gołębi. Bardzo to go drażni. Jak zresztą wszystko wokół. Dopiero teraz wspomnienia powracają, ze zdwojoną siłą. Nie może na tym zapanować. Widzi przed oczami osoby, których już nie ma. Nawet zaczyna je przytulać. Na środku ulicy. Płytki chodnikowe pokornie przyjmują jego łzy. Aż wreszcie, coś w nim pęka. Niby dlaczego inni mają mieć lepiej od niego? Już tyle wycierpiał i ma cierpieć nadal?
Na dodatek - zupełnie niespodziewanie - zaczyna zbierać obrazy zachowane w lustrach. Trochę ich jest w oknach wystawowych. Tylko on ma taką możliwość. Jakby ktoś kiedyś je tam wrzucił, specjalnie dla niego. Może to całe zawirowanie ze światłem, które kiedyś mu się przytrafiło, było początkiem wspaniałego życia, na które musiał do dzisiaj poczekać. One go wzmacniają. Czuje się o wiele lepiej. Wierzy, że jakaś nieznana siła, pragnie mu pomóc, stać się kimś. Nie myśli jednak o selekcji, chociaż ma taką możliwość. Chłonie wszystkie. I ciągle mu mało.
– No i mamy kolejne morderstwo.
– Szefie, tylko nie mów, że znowu...
– Tak. Musi mieć potworną siłę. Ofiara wygląda jak krwawy worek, z miazgą w środku.
– Biedna kobieta.
– Gdyby tylko biedna, to pół biedy.
– A to prawda, że miała usta nie do końca pomalowane?
– Tak niby stwierdzono. Cholera wie.
– Tak sobie myślę...
– Jestem pod wrażeniem... sorry... to z nerwów.
– Taa... akurat wierzę... no więc, skoro malowała, to raczej musiała użyć lusterka...
– Albo i nie. Miała wprawę.
– Ale lusterka szukano, tak?
– Tak.
– Znaleziono?
– Nie
Czuje się jak nowo narodzony. Zyskał tyle możliwości kamuflaży oraz innych przydatnych cech. Żadna siła go nie zniszczy. Tyle zwierciadeł na świecie i tyle obrazów do wchłonięcia. A każdy dodaje nowych sił i wszechstronnych doznań. Nawet umysły ludzkie się od czasu do czasu trafiają. Te głupie, potencjalne ofiary tyle razy tam spoglądały, aż zostawiły cząstkę siebie. Rozpoczął selekcje. Te mało przydatne odrzuca, bo nie są mu potrzebne. Są zbędnym balastem. Zbiera tylko ciemniejsze, bardziej rozpoznawalne, które jednocześnie łatwiej się wchłaniają. Jakby z własnej woli, pragnęły w nim zamieszkać. Niektóre lustra mają tyle do zaoferowana. Tyle przydatnych cech.
To prawda, rusza go czasami namiastka sumienia. Że przecież mógłby wchłaniać te inne, mniej silne lecz bardziej... miłe. Nie pragnie takich myśli. Słabość nie dla niego. Chce mieć poczucie władzy, bo kiedyś nim poniewierano.
Znowu dostrzega w wyobraźni, drzewo jabłoni. Prawie czuje jej zapach. Otwiera w myślach słoik z miodem. Smaruje chleb... nie, to minęło. Życie mu odebrało. Nie ma sił być innym, nie teraz, kiedy nabiera rozpędu.
Niechętnie mu pomagają. Nie chcą oddawać lusterek. Na ulicy lub ze swoich domów. Wszędzie ma dostęp, pod różnymi postaciami. Nie ma wyboru. Musi je mieć. Żadna przeciwstawna siła nie jest mu w stanie przeszkodzić. A co dopiero zatrzymać.
– Co znowu szefie? To samo?
– O wiele gorzej. Cała rodzina.
– Ilu?
– Matka, ojciec i dwójka dzieci... cholera jasna, miałeś racje.
– To znaczy?
– W dziecinnym pokoju, odłamki lustra tkwiły w szyjach dzieci. Było całkiem spore, sądząc po ramie.
– A rodzice?
– Skręcono im karki.
– A reszta odłamków?
– Zniknęła.
Co za wspaniałe życie. Zyskałem jeszcze jedną cechę. Przenikania przez lustro, do innego lustra, by wyjść w innym miejscu. Na szczęście, wiele różnych kawałków jest porozrzucanych po świecie. Coś w rodzaju teleportacji. Mogę przybierać prawie dowolne kształty. To cholernie zabawne, jak przyszła ofiara, głaska rozkosznego pieska, lub tuli do rąk zagubione dziecko. Muszę jednak uważać. Najlepsze są bardziej odludne miejsca. W przeciwnym razie, tracę niepotrzebnie energię, by zakończyć problem.
Właśnie widzę pokaźny kawałek. Przecież nie będę nosił wszystkich przy sobie. Zabieram, wchłaniam co ważne, a jak jest puste, to wyrzucam.
Ten jest jeszcze pełen. Zostawię go takiego. Lubię się przeciskać. Ciekawi mnie w jakim miejscu wyjdę. Ciężko mi idzie. Za dużo obrazów wewnątrz.
– Chcesz szefie powiedzieć, że ten świr zabija... dla luster?
– Na to wychodzi.
– A jak on w ogóle wygląda.?
– Tego tak naprawdę nikt nie wie. Ludzie wygadują jakieś głupoty.
Staram się wyjść na zewnątrz. Tylko coś jest nie tak. Jakby jakaś siła nie chciała mnie puścić. Czyżbym trafił na jakieś dziwadło, z przeciwnymi obrazami. Żaden mi nie pasuje. Takiego jeszcze nigdy ne trafiłem. Mam wrażenie, że znajduję się w gęstym miodzie. Zapach jabłek jest bardzo intensywny. Wchłaniam go, bo nic innego nie mogę. Muszę się jakoś wydostać. Cholera, ktoś na mnie patrzy. Poznaje to zwierzę. Zwykła sarna. Czuję jej cień na sobie. Wygląda na przestraszoną. Nawet nie wiem, jak w tej chwili wyglądam. Chyba krwawię. Dlaczego? Widzę, że chce uciekać, lecz nie potrafi. Przecież nie ma lustra. Czego się boi? Ten jej wzrok, spycha mnie do przepaści.
Coraz bardziej się zapadam. Nic nie mogę na to poradzić. Dostrzegam ogród i wszystkich co tam siedzą przy stole. Równocześnie odwracają się w moją stronę. Nie mają twarzy, dlatego nie uśmiechają się do mnie. W tle widzę białą sarnę.
Wiem, że już się stąd nie wydostanę. Zabiją mnie własne morderstwa. Utonę w obrazach, które chłonąłem, gdyż nad tymi nie mam już władzy..
Nagle zdaję sobie sprawę, że zmieniłem swój kształt. Nie wiem na jaki, Sarna pochyla się nade mną. Jej głowa jest ogromna. Ma dziwne oczy. Trudne do określenia. Wchłaniam jej cały obraz, a ona wchłania mnie.
*
– No dalej strzelaj, bo ucieknie. Taki piękny okaz.
– Robi się. Ty marudziłeś, a ja trafiłem.
*
– Proszę, częstujcie się. Specjalnie na waszą okazję przygotowałam.
– A co to za mięso?
– Sarnina. Pychota.
– Faktycznie. Bardzo dobra.
Komentarze (10)
Jak na razie, zapowiada się bardzo dobrze :-D.
? ? ? ? ?, pozdrawiam ?
Byłam, przeczytałam... i jak zwykle poległam przy interpretacji/ niezły elaborat wyszedłby mi.
Nieustające
Tekst dedusiowatym jest, co nie znaczy, że od czapy... wiesz, ta szyszynka ??? i moja ułomniść interpretacyjna/chociaż szczątkowa... no poległam z kretesem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania