Pokaż listęUkryj listę

Opoww *** Ɓҽzíʍíҽղղყ Ƙաíɑե

Wchodzę na wysoką górę. Nie wiem, czy słońce za chmurami, czy po prostu zwyczajny zachód. Dla mnie to nie istotne. Wiem, że muszę wejść na sam wierzchołek. Zmęczenie daje znać o sobie. Ile drogi za mną, a ile przed? Nie mam bladego pojęcia. Spoglądam do tyłu. Wszystko spowite dziwnym rodzajem mgły. Droga przede mną, wygląda podobnie. Nie potrafię określić, na czym ta inność polega. Tak samo jak mój umysł. Póki co, zapakowanym prezentem. Staram odpakować. Zawartość. Przecinam sznurki. Szarpię. Słyszę darcie papieru. To dobry znak. Dociera do mnie, po co tu jestem. Nie mam pewności, czy ma to jakiś sens.

 

Na dodatek zaczyna padać. Woda spływa z góry, po ostrych kamieniach. Idę boso. Dlaczego? Chyba stopy krwawią. lecz nie czuję bólu. Jeszcze nie teraz. Za bardzo jestem skołowany. Droga cholernie wąska. Po obu stronach rosną krzaki. Ciemność coraz szczelniejszym całunem, spowija drogę. Mokre, błyszczące gałęzie, kaleczą kurtkę, niczym pokrzywione ręce śmierci. Czuję wilgotny szelest, gdy przesuwają wstrętne łapska, po materiale. Muszę pokonać drogę, bo nie wiem, ile mam przed sobą.

 

*

– Kochanie. No coś ty. Na pewno wyzdrowiejesz.

– Chcę w to wierzyć, ale sam widzisz jak jest.

– Cholera! Muszę iść. Nie wiem dlaczego.

– Niby gdzie? Nie wiadomo, ile mi czasu zostało, a ty chcesz mnie zostawić? Tak nagle? Zaniemogłeś na umyśle?

– Może… i nie wiem gdzie, ale wiem, że dla twojego dobra, byś powróciła do zdrowia. Coś czuję, że istnieje szansa.

– Nic z tego nie rozumiem. Nie zostawiaj mnie dupku.

– Słyszę, że idzie tobie ku lepszemu... moja kochana żono.

– Przestań. Nie odchodź. Proszę.

– Zaraz wrócę. Tak trzeba.

 

*

Stoję na ulicy, patrzę w niebo i wrzeszczę jak opętany: czy istnieje szansa na ratunek?

Doznaje szoku, bo prawie natychmiast, krople deszczu wystukują słowa:

 

Musisz wejść na wysoką górę. Znajdziesz tam Bezimienny Kwiat. On zmieni waszą sytuację.

 

– Jak to zmieni sytuację? Na jaką? Moja ukochana wyzdrowieje? Powiedz coś więcej, głupi przemoknięty palancie. Wystukaj durnymi kroplami, coś bardziej sensownego. Konkrety proszę! Tylko tyle masz do powiedzenia? W porządku… przepraszam... to z nerwów. Dopowiedz coś więcej. Gdzie mam go szukać i gdzie ta góra? Chcesz, żebym zostawił ją samą, a ja w tym czasie, będę błądzić po omacku.

  

Niestety. Bez żadnej reakcji, ale i tak jestem uradowany. Jakaś szansa istnieje. Co z tego, że zwariowana. Nie przypominam sobie, żeby w okolicach, było jakiekolwiek wzniesienie, lecz mimo wszystko nie tracę nadziei. Wracam uradowany do żony, by jej oznajmić dobrą nowiną. Powiem, że nie wszystko jeszcze stracone. Wchodzę do naszego domu i prawie biegnę po schodach. Nagle doznaje kolejnego szoku. Stopnie pomału zanikają. Odczuwam dotkliwy chłód. Czyżby ktoś narzucał drobnych kamieni na nasze schody. Zgrzytają pod nogami.

 

Biegnę dalej. Zdają się nie mieć końca. Tak je w myślach nadal nazywam. Nie chcę uwierzyć, że już ich nie ma. Przecież na górze, w pokoju, leży moja żona. To mnie dopinguje do tego, żeby nie tracić sił na myślenie, tylko zwyczajnie zaufać usłyszanym słowom. Może rzeczywiście, ma to jakiś sens, którego nie pojmuję. Robi się cholernie ślisko. Mam wrażenie, że upadam do tyłu. W ostatniej chwili, chwytam poręcz...

  

...trzymam w ręce gałąź. Nie upadłem. Czyżby mnie na chwilę zamroczyło? Nagle doznaje olśnienia. Wiem już, jaki jest ostateczny cel wędrówki. Czeka tam na wierzchołku, u celu podróży. Droga ciągle taka sama. Jedyną zmianą jest coraz silniejszy wiatr. Czuję wyraźne, pokraczne szpony krzaków. Chcą mnie zatrzymać. Idę cały czas przed siebie. Choć nie mam już tyle sił, co przed początkiem wędrówki. Podpieram się laską, wyciosaną z nadziei. Wierzę, że to wszystko ma jakiś sens. Wiem... zostawiłem ją samą. Gnębi cholernie ta świadomość. Sumienie szarpie myśli, jak drapieżnik wnętrzności. Każe zawrócić. Nie ustaje jednak w drodze. Mimo wszystko uważam, że postępuje słusznie, chociaż nie wiem, w imię czego.

 

Nagle ni stąd ni zowąd, zdaję sobie sprawę, że coś jest: nie tak. Nie z drogą, tylko ze mną. Nie chodzi o to, że wspinam się jak jakiś wariat, na jeszcze bardziej zwariowaną górę, tylko o poczucie mojego... ciała. W pierwszej chwili nie chcę wierzyć, w to co widzę. Wszakże nie dokładnie, bo ciemność nie ustępuje, ale jednocześnie nie jest tak gęsta, żeby nic nie dostrzec.

  

Moje ręce są... starsze. Z lekka pomarszczone. Przecież mam dwadzieścia dwa lata. Coś mi tu nie pasuje. I to bardzo. Dotykam rękami twarzy. Tu także czuję zmarszczki. Jak długo już idę? - pytam samego siebie. Czyżby czas płynął tu inaczej? A może po prostu, starszy jestem, z każdym następnym krokiem. Nie chcę o tym za bardzo rozmyślać, bo zupełnie sfiksuję. A mam przecież zadanie do wykonania. Tylko sił zaczyna brakować. Już nie te lata, co kiedyś. Ile ich mam w tej chwili? Szkoda, że nie zabrałem lusterka. A może dobrze, że go nie mam.

  

Wtem, kilkanaście metrów przede mną, widzę jakąś niewielką postać, ubraną na biało. Już naprawdę ledwo maszeruję. Odczuwam skutki starości. Ona czeka na mnie. To mała dziewczynka. Trzyma na rękach misia. Podchodzę bliżej. Zadaje mi pytanie zupełnie nagle:

 

– Naprawisz mojego misia?

– Czy naprawię... kim ty jesteś i co tutaj robisz?

  

Sytuacja jest... jakby nie z tej ziemi.

  

– Napraw. Proszę. Łapka mu za chwilę odpadnie.

 

Biorę pluszaka do ręki. Rzeczywiście. Misiowa ręka, wisi ledwo ledwo. Gdybym miał buty, to też sznurowadła. Wtedy mógłbym przywiązać jak trzeba.

 

– No co, da się?

– Nie wiem jak. A poza tym, spieszę się na górę. Nie mogę tracić czasu, na naprawianie głupich misiów. Po co mi w ogóle głowę zawracasz. Przepraszam, ale sama widzisz, jak wyglądam.

– Jak fajny stary dziadek.

– No cóż... właśnie... przynajmniej mam pewność.

– Naprawisz?

 

Męczę się z naprawą paskudnie. Aż w końcu, za pomocą cienkich gałązek, osiągam cel. Pluszak kompletny.

 

– Ojej! Dziękuję.

– Daleko jeszcze do wierzchołka? Może wiesz dziewczynko.

– Niedaleko. No to cześć.

  

Popatruje na boki, lecz nikogo nie ma. Myślę sobie, że halucynacje w takiej sytuacji, chyba nie mogą być złudzeniem. Wtem, zupełnie niespodzianie, dostrzegam wierzchołek. Po jakimś nieokreślonym czasie, wlekąc starcze ciało, docieram do niewielkiego płaskowyżu. Szczytu góry. Jest jako tako oświetlony... tylko nie wiem czym... i pełno na nim kwiatów. To muszą być te. Tylko który jest: Ten?

Słyszę z tyłu znany głosik:

 

– Pokażę który.

– Skąd się tu wzięłaś? Co tutaj robisz? Dlaczego nagle zniknęłaś?

– Nie jestem z... tutaj.

– A skąd?

– Dziadki nie powinny być takie ciekawe.

– No tak… nie pomyślałem.

 

Niby mi wesoło, ale nagle przypominam sobie, po co tu przyszedłem. Może potwornie źle zrobiłem. Zamiast zostać z żoną, to poszedłem jak czubek na pieprzoną górę, tracąc czas, który powinienem jej poświęcić. Stopy okrwawiłem, naprawiłem głupiego misia, a na dodatek, stałem się starym dziadem. Nawet jak wyzdrowieje, czy będzie takiego chciała? Wątpię.

 

– Nie możesz wątpić. Twój wiek nie upoważnia ciebie, do gadania takich bzdur.

– Wiek? Raczej wieko. Jak masz na imię?

– Jestem Bezimienna. To ten Kwiat.

– A niby skąd wiesz?

– Bo go Misiu wskazuje łapką. Tą naprawioną. Pamiętasz?

–Jak bym mógł nie pamiętać. Staruszek na górskim zboczu, przywiązujący pluszakowi rączkę, trudno określić czym.

– Przestań zrzędzić, tylko bierz Kwiatka i zmykaj stąd. Tak musi być!

– Łatwo powiedzieć. A z tobą co będzie?

– Nie twój interes.

– Rezolutna jesteś. Krzyż mi dokucza, sflaczałe policzki, a w zmarszczkach chodzi mucha.

– Weź się w garść.

– Raczej w skórę i kości.

– Podołasz. Nie biadol!

– Ale...

– Chcesz mnie naprawdę wkurzyć? Poczuć na pomarszczonej skórce, jak to jest?

– Ależ nie.

– To bierz z łaski swojej, dupę w troki i złaź z tej góry, do jasnej cholery. Czy nie rozumiesz, durniu, że chwilę, może być za późno.

– W ustach dziecka takie słowa... nie mam sił. O kant dupy to wszystko.

– Spadaj i nie klnij, bo tupnę nóżką!

  

Zaczynam schodzić. Tą samą trasą, którą przyszedłem. Przestało padać jakiś czas temu. Kamienie już nie takie śliskie. Nadal nie wiem, ile mam lat. Na pewno nie mało, biorąc pod uwagę samopoczucie. Trzymam w ręce kwiat. Wierzę, że to ten właściwy. Jedyny w swoim rodzaju. Tam, na szczycie, trochę w pewnym sensie odreagowałem. Pyskata to sprawiła. Kim ona jest? Wątpię, żebym się kiedykolwiek dowiedział.

  

Idę już jakiś czas i tak samo jak przy wchodzeniu, z moim ciałem, coś nie tak. Jednym słowem: młodnieje. Za każdym krokiem, lat mi ubywa. Ręce robią się gładkie. Na twarzy nie czuję zmarszczek. Tylko Kwiat, który niosę, pomału więdnie. A byłem przekonany, że taki niezwykły. Że nigdy nie straci swojego blasku. Będzie wciąż taki sam. Życia nie straci. Nie wiem, czy go zdążę zanieść żonie. Na dodatek, kapie z niego krew. A ja jestem młodszy z każdą sekundą. Nie widzę siebie, ale wiem to na pewno. Kawałek przede mną, dostrzegam charakterystyczną gałąź. Miejsce z którego wyszedłem. A poza tym, jest prawie jasno. Ścieżka nadal wąska, lecz krzewy po bokach, zakwitły.

   

Widzę przed sobą jakby jasność. To znacznych rozmiarów polana. A właściwie pusta łąka.

Nagle, dostrzegam moją żonę. To musi być ona. Nie mam wątpliwości. Kiwa do mnie ręką. Podchodzę bliżej. To nie może być żadna halucynacja. Na pewno ona. Z dłoni mojej lecą zwiędnięte strzępki. Widocznie spełniły zadanie. Oddały swoją żywotność.

Stoję blisko niej. Mówi do mnie:

  

– Na drugi raz bądź bardziej odpowiedzialny. W końcu jestem twoją narzeczoną. Mamy się pobrać. Chyba nie zapomniałeś? Masz zamiar całe życie być takim spóźnialskim?

– Narzeczoną? Co ty chrzanisz? Przecież jesteśmy małżeństwem od kilku lat!

– Doprawdy kochanie? Traktuj mnie poważnie.

– Ale przecież...

– Mniemam najdroższy, że z tobą wszystko w porządku. Bardzo cię kocham... ale doprawdy nie rozumiem, o czym bredziszj.

  

Ta sytuacja mnie przerasta. To wszystko, co było, jest... i co będzie... o to jest pytanie. Chyba nie powiem, jak od niej uciekłem, co przeżyłem, że byłem starym dziadem, a teraz jestem powtórnie młodym... a może jednak, nie? To by nie miało żadnego sensu. I tak nie uwierzy. Słyszę jej głos:

 

– Chyba widzisz tamten domek?

– Widzę kochanie.

– Tam jest przystanek autobusowy. Podejdziemy, poczekamy trochę i pojedziemy.

– Oczywiście. Jak sobie życzysz.

 

Przestaje mnie cokolwiek dziwić. Nawet przystanek autobusowy, na środku łąki. Stoimy i czekamy. Sceneria wokół normalna, lecz zarazem... nie. A poza tym, gdzie się podziała góra?

 

– Kochanie. Widzisz? Autobus jedzie.

– Widzę.

– Jak przystanie, to do tego wsiadamy.

– Trudno do innego, skoro nie mamy wyboru.

– Nie bądź taki pewien.

  

Wiem, że nie powinienem być taki dowcipny, zważywszy na sytuacje, ale chcę zachować resztki zdrowego rozsądku i świata, którego znam. Ona jest niewątpliwie moją żoną. Wiem, że ją kocham, ale...

 

– Przygotuj się. Za chwilę wsiadamy.

– Kochanie! Coś mi tu nie gra. Jest coraz bliżej, a większy wcale. A zatem coraz mniejszy. Czy aby się zmieścimy?

  

*

Podjeżdża autobus. Rzeczywiście jest mały, ale na tyle duży, że można wejść. Nachodzi mnie niepokojąca myśl, że inni nie mieli takiego szczęścia. A może czegoś wręcz przeciwnego? O co w tym wszystkim chodzi? Nagle słyszę zamykanie drzwi i pojazd rusza. Czyżby to wszystko było jeszcze bardziej pogmatwane, niż by się mogło wydawać?

 

*  

Czas upływa na podróży. Świat wokół, wygląda zupełnie normalnie. Zwyczajny autobus i zwyczajna łąka na zewnątrz. Niby wszystko pasuje. Oprócz ciszy. Coś powinienem słyszeć. Chociażby szum silnika. Cokolwiek. Nagle na przednim siedzeniu, coś zauważam. Siedzę trochę z tyłu, dlatego widzę jedynie część. Dopiero po jakimś czasie, dociera do mnie, na co patrzę. To widoczny fragment pluszowego misia. Ma łapkę przywiązaną sznurowadłem. Ktoś go trzyma na przednim siedzeniu. Odruchowo spoglądam na swoje nogi. Jeden but ma puste dziurki.

 

Co tu jest grane, do diabła? Przecież byłem bosy... i o co chodzi z tym pluszakiem? Czyżbym nie pamiętał wszystkiego? Albo inaczej, niż być powinno.

Postanawiam zrobić coś, co w takiej sytuacji jest w moim mniemaniu, bardzo zasadne.

Idę do przodu, nie oglądając się za siebie i grzecznie pytam;

  

– Przepraszam... ale dokąd my właściwie jedziemy?

– A skąd mam wiedzieć. Jestem tylko kierowcą.

  

 

***

–Kochanie. Widziałam przez okno, że wysiadłeś z autobusu.

– Z autobusu? Tak bardzo się cieszę, że wyzdrowiałaś.

– Wyzdrowiałam? Przecież od dawna na nic nie choruję.

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Trzy Cztery 30.08.2021
    "Nachodzi mnie niepokojąca myśl, że inni nie mieli takiego szczęścia. A może czegoś wręcz przeciwnego? O co w tym wszystkim chodzi?"

    Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o... Bezimienny Kwiat. Czarowna opowieść o wysiłku, który jest nadaremny. A może o czymś innym? Coraz częściej pod tekstami muszę pisać: "nie wiadomo".
  • Dekaos Dondi 10.09.2021
    Trzy Cztery↔Dzięki:)↔No może faktycznie o czymś innym, lub nie.
    Gdy zakwitnie Bezimienny Kwiat, to go zapytam, czy odegrał jakąś rolę, czy był jeno zmyłką:)↔Pozdrawiam:)
  • Vincent Vega 31.08.2021
    "Trzyma na w rękach misia" -- chyba powinno być tylko "w" lub "na"
    "To bierz z łaski swojej, dupę w troki i złaź z tej góry, do jasnej cholery." -- tu chyba pojawiła się mała literówka w słowie "kroki".

    Intrygująca historia, która skojarzyła mi się z mitem o Syzyfie, gdyż całe życie toczymy kamień, aż do późnej starości zwieńczonej śmiercią.
    Być może moja interpretacja jest na wyrost, ale bohater trafił wycieńczony wędrówka do raju przypominającego czasy, kiedy jego ukochana żona była pełna sił.
    5 i tradycyjnie pozdrowionka :)
  • Dekaos Dondi 10.09.2021
    Vincent Vega↔Dzięki:)↔Coś w tym jest, co napisałeś.
    Jakby trochę moich myśli, aczkolwiek trochę innych:)↔Pozdrawiam:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania