Opoww *** Wᴀʀɪᴀᴛ ɴᴀ Rᴏᴡɪᴇ
Siedzę na nim nieruchomo, bo przez chwilę myślę i nie chcę, żeby mózg był rozproszony logistyką ciała. Przyduszony mną też w bezruchu. Różnica między nami taka, że ja mogę, a on nie może się poruszyć, z racji przynależnej tożsamości. Poza tym, to przerwa w konwersacji. Nie jestem wariatem. Nawet nie mam certyfikatu z tego tytułu. Chociaż niektórzy sądzą, że jednak mam, tylko nie wyjmuję na pokaz, by słoneczny kolor nie zmatowiał lub ktoś nie ukradł z zawiści.
Na przykład tych dwóch, co przystanęło i zapytało: „Dlaczego pan rozmawiasz z samym sobą? ” Odrzekłem nie samotnie, tylko z naglącą irytacją w czeluściach strun głosowych, że nie sam ze sobą, tylko z Rowem Przydrożnym. R i P wypowiedziałem z dużych liter, przez szacunek dla podłużnego rozmówcy. Tylko ten jeden raz. Później będę nawijać z małej, żeby nie popadł w samouwielbienie.
Po tym wspomnianym wyjaśnieniu, nie życzyli sobie lumpy jedne, kontynuacji rozmowy, tylko zabrali dupy w troki, bez pożegnalnych ozdób. Żeby chociaż środkowy palec pokazali w ramach gestu na rozstanie. Tacy niekulturalnie wychowani. Zgroza. Co za czubki czubate. Nawet – że mną – napisałem z kropką nad daszkiem. Tak mi nerwy popuściły. Ale jest edycja, to może poprawię. Żeby tak w życiu była, gdy potrzebna.
–– Popuściły akurat na mnie –– słyszę rozmówcę nawiązującego rozmowę po przerwie. –– Nie dosyć, że mnie przygniatasz śmierdzącą dupą, to jeszcze przerwę robisz, jakbyś nie wiedział na czym siedzisz –– widzę wściekle buzujące kępki trawy. –– A ja tak lubię z tobą gadać. Wstydź się ludziu.
–– Jesteś doprawdy upierdliwym rowem –– mówię filozoficznie, gdyż przed chwilą próbowałem myśleć i cwaniak ze mnie. -– Uważasz, że jak masz długość, to musisz mieć automatycznie: szerokość. Akurat. To nie takie proste w życiu. Postaw się na moim miejscu.
–– Postaw? To już przechodzi wszelkie pojęcie.
–– Gdzie, kochany rowie? Nie widzę.
–– Boś durniejszy ode mnie. Żeby tak do rowu zagadać. Postaw się! –– dostrzegam pulsowanie kamienia na dnie, pełnym reprymendy. –– Dobrze, że dostrzegasz. Zaraz cię walnę, w ten głupi łeb człowieczy –– faktycznie, coraz bardziej wnerwiony. –– No dobra. Przyznaję. Poniosło mnie. Chyba się nie gniewasz, co?
–– Oczywiście, że tak, ale póki co, gniewanie odstawiłem na poczną półkę, podwieszoną pod sklepieniem umysłu i przywiązałem sznurkami podświadomości oraz wstążkami z wyobraźni, żeby nie spadły, bo znowu musiałbym gniewnym być.
–– Co z tobą? –– pyta rów, a ja wyczuwam autentyczną troskę w głosie. –– Aż tak pokrętnie, jeszcze nigdy nie gadałeś. Nawet narracje wtrącasz nie do swoich kwestii. Przecież rozmawiasz ze skromnym, przydrożnym wyżłobieniem. To czemuś taki spięty. Wyluzuj. Nie musisz mieć kompleksów lub się chwalić elokwencją. Nawet nie jestem melioracyjny.
O kuźwa. Nawet nie jest melioracyjny. Tak nisko upadłem, siadając. No nie. Tym razem się wywyższam. W sumie fajny gościu. Taki zarośnięty w stronę horyzontu. Nie to co ja. Tylko pozazdrościć. Jego chyba coś gnębi. O cholera. Zaczyna padać deszcz, chociaż cebra nie widzę. To nic. Może rześka woda, ostudzi myśli, bo za bardzo skwierczą, niczym przypalane na masełku. Nadal leje i leje.
Zacina na prawo
Nadal zacina na prawo
Muszę do niego zagadać, bo mnie okłamał. Swojego najlepszego przyjaciela.
–– Widzę rowie, że teraz jesteś rzeką.
–– Żadną rzeką –– wrzasnął zbulwersowanym nadbrzeżem. –– Nadal rowem, tyle że wilgotnym.
–– Akurat wierzę. A z rzeką to jeszcze nie rozmawiałem. Nie umiem rzecznego. I nie wiem, czy chcę umieć. Ocyganiłeś mnie. Jednak jesteś rowem melioracyjnym.
–– Jakim melioracyjnym. Pogięło cię? Przydrożnym, żeby samochody nie buszowały na polu.
–– Głupiś. Jak się rozpędzi, to przefrunie.
–– A właśnie, że tyś głupi. Mam dużo drzew cieci, na brzegu. Prawdopodobieństwo, że przeleci nad... ale przestańmy gadać o głupstwach. Tęsknię.
–– Ty? A za czym może tęsknić rów?
–– No jak to za czym? Tyle rozmyślałeś, a drzwi mądrości zaryglowane masz. Tęsknię za Rówenią.
–– Aaa… za tą po drugiej strony jezdni. Nie mogłeś od razu przejść do użalania? Przecież ona już dawno leży obok ciebie. Stykacie się. O… tam dalej. Nawet przerwy nie widać. Jesteście jednym rowem.
–– Przeskoczyła? Przypełzła?
–– Czy ja wiem. Może. W naszej sytuacji, wszystko możliwe.
–– Hmm.
–– To rowy umieją hymhać?
Kuźwa. Jest mi jego doprawdy żal. Tyle czasu są razem, a on nawet o tym nie wie. Chyba deszcz wszystko zakrył.
–– Kochany rowie. Poczekajmy, aż wyschniecie. Wtedy zobaczysz jej dno i uwierzysz.
–– Dno? Co mi durniu wmawiasz. Że tak nisko upadła? To z ciebie wariat, bo ze mną rozmawiasz.
–– Spoko. To nic złego. Dno jest tożsamością rowu, a moje dno, to już niekoniecznie… to znaczy… tego tam.
–– Znowu mi tu sraczysz filozofią?
–– Żebyś wiedział. Szkoda, że nie rozmawiam z górą. Wystaje i widzi szerzej.
–– Też jestem górą, tyle że do wewnątrz.
–– Taa.
Wstaję rozżalony i zaczynam odchodzić. Miałem nadzieję na terapeutyczną pogawędkę, a czego się doczekałem. Mam gdzieś, że przestało padać i woda szybko paruje. Zostawiam bezczelnego konwersanta. Niech teraz dogaduje drugiej połowie rowu. Tej swojej tam Przecież nie będę siedział i podsłuchiwał, jak na siebie nacierają. Może i jestem wariatem, ale pełnym kultury i obycia. Chociaż już mi przechodzi. Kiwam na pożegnanie, krzycząc:
–– Tylko nigdzie nie odchodźcie. Jutro przyjdę was zaręczyć.
–– Dręczyć?
–– Z a r ę c z y ć.
–– A, to fajnie. Będziemy czekać. Te okrągłe betonki mogą służyć za obrączki. Dziś prawdziwych wariatów, na kilku źdźbłach trawy, policzyć. Mieliśmy farta.
–– Dzięki, lecz płakać wzruszony nie będę, bo później wyschniecie.
–– Nam już teraz nawet deszcz nie straszny. I burze. I błyskawice. I pioruny.
–– Cieszę się. Do zobaczenia.
**
–– Kochanie. Rzuć okiem przez okno.
–– Rzuciłem, złotko me.
–– To zapewne widzisz naszego synka. Co tam robi taki przykucnięty? Wołałam na obiad, a on ani myśli przyjść. Chyba mnie nie słyszy.
–– Kopie rowek łopatką.
–– Aaa… to nie może na chwilę przestać.
–– Hmm… pójdę z nim pogadać.
Zaistniał jako nieznany. Większość akapitów – byś może z nieokreślonego lęku – dawało mu odczuć dotkliwą pogardę. Owiany niewygodną tajemnicą, chodził pośród innych wyrazów, potykał się o interpunkcje i szukał miejsca, choćby w najmniejszej części tekstu, w której mógłby zamieszkać. Stanowił jedno dobre słowo, mając do powiedzenia wiele, lecz nie mógł liczyć na jakiekolwiek przychylne zdanie, gdyż przeważnie otrzymywał w zamian zło. W końcu niezrozumiane poczynania, przeważyły szalę goryczy. Został rozszarpany na tyle literek z ilu się składał. Wygnano wszystkie na powierzchnię okładki. Tam doznały prawdziwego szoku. Była zupełnie pusta. Jakby na coś czekała. Nagle rozdzielone, zostało powtórnie połączone. Został tytułem.
Komentarze (15)
trochę za dlugi
więc ocenię
jakiś drugi
dodam tylko
jak już jestem
że nie powiem
nic pod tekstem
Wzruszająca opowieść, napisana z humorem, jak to u Ciebie.
Rów Przydrożny, który każdy z nas zaczyna kiedyś wykopywać swoją łopatką, aż nazwie go (albo inni go nazwą): R.I.P.
"R i P wypowiedziałem z dużych liter, przez szacunek dla podłużnego rozmówcy".
Requiescat in pace.
Dorosłe dziecko, oglądane przez rodziców przez okienko za chmurką....
Potrafisz widzieć więcej:)↔Pozdrawiam:)
Trzeba po prostu być Dekosiem!
To jedyny autor, który potrafi zainteresować czytelnika na tyle, żeby ten zechciał przeczytać utwór do końca i jeszcze zechciał nad nim podumać.
Nie każdy ma taki dar...
Przeczytałam z zaciekawieniem :)
Pozdrawiam!
Fajnie, że chociaż zerkłaś na początek:))
Pozdrawiam:)
Bardzo fajne! Uśmiałem się. Dzięki!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania