Opoww *** Zᴀᴄʜłanna Sᴛᴀʀᴜszka
To jeno wiosenna powtórka.
---------------------------------
Siedzę na ławce w parku. Jest dość długa. Kupa miejsca po obu stronach. Wiem o tym, gdyż tkwię na środku. Ciepły wiaterek omiata moje skołowane myślątka. Hasają w umyślę jak skoczne koźlątka. Niestety, czasami zrobią kupę nie w tym miejscu co trzeba i wtedy jest problem. Lecz dzisiaj za bardzo nie mogę narzekać. Rozwolnienia nie mają.
Ptaszęta wesoło świergolą wśród liści oraz w okolicznych krzakach. Że też im…tak się chce. Ja bym dostał od razu w dziób, gdybym spróbował tak ćwierkać. Stado słoni nadepnęło mi na wszystkie uszy. A mam ich sporo. Dwie sztuki. To zawsze nie jedna.Co ja wyprawiam? O czym myślę? Słoneczko co prawda praży, ale żeby aż tak przywalić mi promieniami. Oj nie ładnie. Podnoszę paluszek grożąc niebu. Pukam dłonią w czoło. Koźlątka robią koziołka. Będzie chwila spokoju. Może biedne usnęły. Mają ze mną sto pociech.
Akurat spokoju. Gołąb mi splunął zadem na but.
Ścieram rękawem. Owinąłem go folią, z uwagi na możliwość zaistnienia, takich właśnie sytuacji. Wyjmuję bułkę z kieszeni szeleszcząc papierem, aż ptaszki na chwilę zaniemówiły i patrzą z byka. Robię pierwszy nacisk sztucznej szczęki, na chrupiąca skórkę, gdy nagle widzę przed sobą… inną skórkę: uśmiechniętą staruszkę. Nic nie było i nagle ona. Stuka mnie laską w ramię, jakby pasowała na rycerza i grzecznie pyta?
– Pozwoli pan że zapytam…
– Nie pozwolę. Przerwa śniadaniowa. A sio!
– A może jednak. Być niegrzecznym wobec starszej niewiasty, nie przystoi takiemu uroczemu młodzieńcowi. Nieprawdaż?
– Nieprawdaż – zagłębiam zęby w bułce, lecz wolałbym w niej.
– Chcę się tylko przysiąść. Stare kości rozprostować.
– Przysiąsiszademmm? - dziwuję niewyraźnie, gdyż mam jadło na języku.
– Usiądę i wyciągnę nogi…
– Tylko nie przy mnie, proszę! Z rozkładem, to proszę na dworzec – wyplułem, nie chcąc się udławić.
– … żywe nogi na ścieżkę. Odpoczną strudzone życiem.
– No to już, siadaj pani. Miejsca dosyć. I proszę nie gadać – rzekłem, bez szacunku do starszego człowieka.
Co ona ode mnie chce. Chyba nie… no nie. Gdzie tam. Taka kruszynka. Ale trochę wnerwiająca. Może pragnie powspominać stare czasy. Jak była piękna i młoda. Nie musiała siadać na ławki. Nagle słyszę:
– Ja bym nie chciała obok.
– No nie. Chyba nie chce usiąść kolanach... w nadziei, że mi…
– Chciałabym usiąść na pana miejscu. Mogę?
– Dlaczego na moim? Dobrze mi tu. Już wygrzane – jestem niespokojny, jak tygrys pilnujący zdobyczy. Gdybym miał ogon z tyłu, to by drgał nerwowo.
– Grzecznie proszę. Przesuń pan ciało. Co panu szkodzi.
– E… tam. Właściwie co? Nic. Klapnij se pani.
Przesuwam siebie pół metra w bok. Ławka długa. Do przepaści daleko. Nie spadam.
Babcia siada obok i dłubie w nosie.
– Dlaczego pani dłubie w nosie. To obrzydliwe.
– A co? Mam dłubać w pańskim?
– W moim, to sobie ja podłubie. Najlepiej znam wszystkie zakamarki. Czasami takiego dużego tłuściocha wyciągnę i go kulam między paluchami. Bywa, że mi się spryciarz wymsknie. Ale na szczęście nie wszystkie są śliskie.
– No widzi pan. To w czym problem? Niech każdy wierci w swoim.
– O co pani właściwie chodzi? – groźnie łypię jednym okiem, bo drugie pocieram wnerwiony.
– Pragnę odzyskać młodość. Tu i teraz.
O kurczę. Z psychiatryka zwiała, jak babcię kocham. Tylko swoją, a nie tą. Nie chcę jednak odchodzić, bo ciekawość już mnie zdżarła do połowy. Pytam grzecznie?
– Kiedy wypuścili?
– Kogo?
– Panią.
– A niby skąd?
– No jak to skąd?
– Sama się wypuściłam na miasto. Jak już powiedziałam, pragnę odzyskać…
– … wiem, wiem, młodość.
– Właśnie pobieram pana siły witalne i takie inne... młodziaki.
– Ojejku. Zgroza. Jestem cały w strachu. Mam drgawki. Ludzie pomóżcie – wrzeszczę na cały park, aż się dziecko w wózku rozpłakało, a matka mi przywaliła torebką mówiąc epitety.
– Proszę nie stronić od powagi, nieroztropny młodzieńcze. Zostawił je pan na miejscu, na którym teraz siedzę.
– Naprawdę? Zapomniałem zabrać? Zostawiłem biedne same? O cholera. Masz ci los. Niedobry ze mnie człowiek. Co teraz ze mną będzie? A co z nimi? Zostały same bidulki. Wstawaj babo! Rusz tyłek. Wezmę je z powrotem. Przytulę do piersi. To moje! Tylko moje! Ja nie mogę. Co z pani za świruska?! W pani wieku? Nie lepiej dziobać sweterki dla wnucząt.
– Za późno. Za chwilę zasłabniesz dobry człowieku. Wtedy zadzwonię po karetkę. Może przyjadą na czas.
Co z tym babskiem. Wariatka na sto dwa. Taka nie powinna luzem chodzić, bo ludzi straszy. Albo raczej rozśmiesza do łez. A niech to… słabo mi. Co się dzieje. Jestem chyba chudszy, bo widzę przerwę, między nią a mną. Ciało mam wiotkie, jak źdźbło na diecie. A ona? O kuźwa! Odmłodniała. Nawet całkiem ładna sztuka. Zmarszczki pogubiła. Żwawiej dupką rusza. Podskakuje i śpiewa miłosne pieśni, w duecie z kosem. Dobrze, że nie z kosą i jej właścicielką. Miałbym przerąbane. Laskę trzyma w zębach, dla równowagi.
Ale byłem nie kumaty. Nie wierzyłem jej. Myślałem, że czubata jakaś, albo chociaż ma luzy na piątej klepce. A tu masz chłopie placek. Naprawdę odebrała moją młodość. I to za darmo/ Nawet nie mam siły walnąć ją zemstą. Czuję, że mi się psychika marszczy. Wiotka jakaś.
Widzę mroczki przed oczami. Różne gwiazdki. Nawet koźlątka z umysłu uciekają. Dostrzegam je na łące w polnych kwiatach. Zwiewają jak cholera. Machają do mnie na pożegnanie. Śmieją się głośno i radośnie, wesoło brykając wśród fruwających motyli. Zaczekajcie, wracajcie!!! Czym ja teraz będę myślał!? Nie zrobiłem wam nic złego! A jeżeli... to przepraszam! Wracajcie, do diabła! Przytulę was i pogłaskam! Kołysankę zaśpiewam! Wnet zaśniecie, żeby nie słyszeć!
Dostrzegam śnieg, biały, rozłożysty i puszysto mokry. Mam szaro przed oczami. Wpadam w zaspę. Coraz niżej i niżej. Chcę się wydostać, ale śnieg na to nie pozwala. Trzyma mnie śnieżnymi, zimnymi łapami jak u trupa. Odczuwam klaustrofobię. Otacza mnie ze wszystkich stron. Dusi i odbiera oddech.
Nagle widzę prześwitujące światło. Koniec ze mną – myślę sobie. Blask jest dziwny. Dziwaczny. To świecąca lampa. Nie jestem w śniegu, tylko w białej pościeli. Dlaczego tak trzeźwo myślę? Co ze mną? Czy to na pewno: ja? Gdzie się podział śnieg, do jasnej cholery? To mój śnieg i proszę mi go oddać. Ale już! Bo sądem postraszę z zamrożoną ławą przysięgłych!
Budzę się. Biały bałwan przy mnie stoi. Nie! Sopelek lodu mam w kojarzeniu. To chyba lekarz topnieje.
Na szczęście pamiętam wszystko. Zadaje rozsądne pytanie:
– Co z tym pieprzonym babskiem? Chcę ją tu. Natychmiast! Niech odda, co zabrała.
– Proszę się uspokoić. Jak jeszcze raz pan ucieknie, to zamkniemy pana w celi bez klamek. Nastraszył pan starszą kobietę. Nie mogła dojść do siebie, biedaczka. Błądziła po całym parku.
– Ona ukradła moją młodość. Nie rozumie pan?
– Nie pierwsza i nie ostatnia, lecz pierwsza poza szpitalem. Pan to sobie wszystko wyobraził. Ona panu życie uratowała. Leżał pan zemdlony i wierzył, że umiera. Jeszcze pan kazał koźlątka odnaleźć.
– No właśnie. Co z nimi? I co z panem? Cztery razy pan powtórzył: pan
– Wróciły do pana umysłu. Niech się pan nie martwi. Dobrze im tam.
– Razem sześć.
Nagle słyszę jakieś głosy. Lekarz też, bo uszy nadstawił jak zając. Dobiegają do nas słowa:
– Chciałabym podziękować temu panu. Gdzie on jest?
– Za co, droga pani – pyta zając.
– Wychodzę za mąż. Zakochałam się w młodym i przystojnym. Będziemy do siebie pasować. Jak dwa młode koźlątka.
Komentarze (14)
Pozdrawiam, piąteczka leci :3
"Gołąb mi splunął zadem na but."
"a matka mi przywaliła torebką mówiąc epitety."
:):):):)
Słusznie prawisz. Tzw: "normalność", to rzecz względna. Bardzo:))↔Pozdrawiam:)
Pozdrawiam!
Jednakowoż, miło mi, że do gustu przypadł:)↔Pozdrawiam
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania