Pięć Domen: Opowiadania - Przyjaciel: cz. 1
Od Autora
Choć akcja opowiadanie toczy się w świecie Pięciu Domen, nie jest ściśle powiązana z fabułą pierwszego tomu - można swobodnie czytać jako osobną, pełną historię.
Pozdrawiam Maciek
**** Z atlasu podróżnika ****
Srebrzyste Piaski lub Żyjące Piaski, jak je zwano na południu, pochodziły ze skruszonych owoców kwiatu Róży Pustyni, która rodziła okrągłe owoce twarde niczym perły i wysycone magią z domeny zmiany.
Przez wieki erozja wiatrowa wytworzyła ze skruszonych pereł grubą warstwę piasku, nasyconego magią, która była cennym alchemicznym kruszcem.
*****************
Jesienny poranek przywitał zziębnięte mury Zakonu Miłosierdzia wyczekiwanym ciepłem wschodzącego słońca. Niestety bezchmurne niebo z czasem ustąpiło nielicznym, bielusieńkim cumulusom, które stłoczyły się w zwarte szare sklepienie.
Wszystko zapowiadało ulewę i nie trzeba było długo czekać na spełnienie tej wizji. Zimna ściana wielkich kropel runęła na klasztor, płosząc zakonnice, krzątające się po dziedzińcu.
Padało nieprzerwanie przez kilka godzin i wszystkie znaki na niebie świadczyły, że prędko nie przestanie. Atmosferę w klasztornych celach przepełniała melancholia, skłaniająca do zadumy, modlitwy, czytania, bądź zwyczajnie – spania. Jednak unoszący się w jednym z korytarzy zapach cytryn, migdałów i wanilii, wywoływał uczucie wewnętrznego ciepła, zupełnie jakby wspomnienie minionego lata przemykało pośród surowych, kamiennych murów.
Matka Karevis, podśpiewując radośnie, niosła przed sobą półmisek przykryty lnianą chustą. Pokonała zakręt, obchodząc ogromną ikonę Bogini Imaltis i wsadziła mosiężny klucz do zamka, otwierając drzwi do prywatnej komnaty. Spojrzała na stolik przyszykowany na jakąś okazję i nie odstawiając tacy, przeszła obok nakrycia, kierując się wprost do biblioteczki. Wolną ręką wystukała kod, uderzając o drewnianą powierzchnię smukłego regału. Celowała w miejsce, gdzie nie był on zdobiony drogimi intarsjami. Kamienna ściana obok półek z książkami zmieniła fakturę, zafalowała i rozsypała się, zostawiając wyrwę w kształcie portalu. Matka uśmiechnęła się i przekroczyła próg dziwacznych wrót, które tuż za jej plecami zasklepiły się w iluzję muru.
Kaplicę Arkturosa wypełniał półmrok. przełamywany bladymi płomykami magicznych latarenek, migoczących równomiernie w takt drgającej symetrii magicznego pola.
Milena pewnie zeszła po stromych stopniach i ułożyła tacę na balustradzie wokół obszernego okrągłego ołtarza, nad którym górował posąg masywnej postaci pozbawionej twarzy. Rzeźba pomimo braku oczu zdawała się obserwować otoczenie, a jej trójpalczaste dłonie zakończone szponami i gruby, gadzi ogon, wywoływały dreszcze niepokoju.
Matka jednym pewnym ruchem odgarnęła materiał z półmiska, uwalniając woń świeżo upieczonego ciasta w jego pełnej mocy.
– Wyjdź, Sebil! – zawołała w półmrok, omiatając wzrokiem obszerne pomieszczenie: nie wiedziała, gdzie mistyczka zaszyła się tym razem.
Ze srebrzystych piasków za jej plecami wyłoniły się szpiczaste krótkie uszy, potem oczy, a następnie reszta skradającej się Brukijki, która z uśmiechem satysfakcji planowała przyprawić Milenę o atak serca.
– Nie wygłupiaj się Sebil; stara torba a dziecinne żarty jej w głowie – oznajmiła Matka, odwracając się z wolna. Jej twarz przyozdobił serdeczny uśmiech.
– No tak… – westchnęła Brukijka i wstała, ukazując ciało pokryte ciemnogranatowym futrem poprzecinanym czarnymi pasami, jak u tygrysa. Opadający srebrzysty pył opływał jej zmysłową, zgrabną figurę, a ogon żył własnym dystyngowanym życiem. – Zapominałam, że twój przyjaciel wyczuwa magię – odrzekła zawiedziona i strzepała piaski z aksamitnej sierści.
– Tak jak każdy głodny wyczuwa jadło – dopowiedziała Matka Karevis. – Florencja upiekła ciasto. Jej domowy przepis. Smakuje jeszcze lepiej, niż pachnie. Pomyślałam, że może zjemy razem. – Milena wyciągnęła rękę po kawałek puszystego, poprzetykanego bakaliami złota.
– Poczekaj chwilę – upominała ją Sebil. – Nie będziemy kruszyć na ołtarz – orzekła i rozciągnęła astralną aurę. Okalająca ją magiczna poświata weszła w rezonans z piaskami w ołtarzu, burząc ich spokojną powierzchnię. Niedbałym machnięciem ręki, Sebil nakazała ruchomym wydmom uformować dwa krzesła i stolik, które następnie spłynęły na podłogę, dryfując na jęzorze ze skruszonych pereł pustyni.
Ustawiwszy tacę na ławie, przysiadły naprzeciw siebie. Bruka zmierzyła Milenę wiercącym spojrzeniem.
– A teraz powiedz, co się dzieje?
– Słucham? – Zdziwiła się Karevis
– Przecież znam cię jak własne wąsy: widzę, że coś cię gniecie.
– No tak… Przed tobą nic się nie da ukryć. – Milena pochwyciła ciepły kawałek ciasta i westchnęła nad nim ciężko, jakby to on był przyczyną jej trosk. – Martwię się, Sebil… – wyksztusiła z wysiłkiem. – Martwię się o naszą przyszłość… O los tych dziewczyn, których jedynym zmartwieniem są nuda i klasztorne obowiązki. One nie znają znaczenia słowa: „Wojna” – poprzecinany bruzdami podbródek Mileny zaczął lekko dygotać.
– Za to ty wiesz aż nazbyt dobrze, co? – skomentowała Bruka.
– To prawda.
– Wiesz też, że gdybym wtedy była z wami, losy potoczyłyby się inaczej i być może… – Sebil zawiesiła głos.
– Ona by przeżyła? – dokończyła Milena. – Tak, być może. – Ale to nie twoja wina. Ja tam byłam i nie zrobiłam wiele, żeby temu zapobiec.
– Może w końcu opowiesz, co tak naprawdę się wtedy stało?
– Myślisz, że to mi pomoże? Wątpię. Chcę o tym zapomnieć.
– To kiepsko ci idzie, skoro trochę zamieszek na północy sprawiło, że wszystko uderzyło w ciebie jak szarżujący bawół. – Sebil nigdy nie siliła się na delikatność: była bezpośrednia i szczera, aż do bólu.
– He! – zaśmiała się Matka i skończyła swój kawałek wypieku. – Wiesz, ja chyba po to przyszłam: chcę to z siebie wyrzucić; pozbyć się ciężaru tajemnicy.
– Zamieniam się w słuch – oznajmiła Bruka i nastroszyła rysie uszy.
**************************************************************************
– Uspokój się Elie; na pewno zaraz wróci.
– Nie wiem co robić, Melinde; odchodzę od zmysłów – żona myśliwego przetarła podkrążone oczy. – Nigdy nie znikał na tak długo.
– Może tropi jakąś płochliwą zwierzynę i nie chce wracać z pustymi rękami… – Wojewodzina wyruszyła ramionami. – No już… Nie przejmuj się; zaparzę ci ziółek – podniosła się z fotela, poklepała zatroskaną przyjaciółkę i przeszła do kuchni przygotować specjalną mieszankę melisy, nindry i posiekanej kandyzowanej cytryny. Zwykła szykować ten napój dość często: głównie dla męża, który wracał wściekły z wiejskiej narady.
I tym razem miała już wszystko w pogotowiu.
Gęsta para wodna zaczęła uchodzić z imbryka. Melinde, zgodnie ze zwyczajem, pozwoliła wrzątkowi nieco ochłonąć i odstawiła czajniczek przy uchylonym oknie.
Na zewnątrz już zmierzchało; czerwonawe snopy światła desperacko przeciskały się między belami palisady, uciekając przed goniącym je mrokiem zbliżającej się nocy. Powietrze pachniało wilgotną słomą: chwilę wcześniej ostry deszcz lał przez kilka minut, po czym przeszedł w mżawkę i zniknął.
– Otworzyć bramę! – głośny ryk łucznika pełniącego wartę przerwał nostalgiczny nastrój Melinde. Rozsunęła szerzej okienne skrzydła i wiedziona ciekawością wychyliła się bardziej niż to było konieczne. Zauważyła Elie, wybiegającą na zewnątrz. Wrota osady przekroczył mężczyzna; ledwie powłóczył nogami i w końcu, pokonawszy kilka metrów, upadł na klepisko. Z łopatki sterczał mu kikut po złamanym bełcie otoczony rosnącą plamą krwistego szkarłatu.
– Ira!! – wrzasnęła Elie i rzuciła się w stronę wyczekiwanego męża. Wojewodzina odskoczyła od okna i popędziła z pomocą.
– Ira, kochany... Mów do mnie! Co się stało!?
Mężczyzna odkaszlnął krwią i spojrzał na drugą ranę w brzuchu, do której kurczowo przyciskał kłąb materiału. Plama juchy była ogromna i świeża, a posoka ściekała na spodnie.
– El… Zabierz dzieci i… Uciekaj… – wykrztusił z trudem.
– Dlaczego? Co się stało? – spróbowała go unieść, ale myśliwy zajęczał boleśnie i upadł, ciągnąc ją za sobą. Ciekawscy ludzie gromadzili się tłumnie na placyku przed bramą.
– Nie ma czasu… Uciekaj Elie… na wschód, do Telmonton. Już idą…
– Co tu się dzieje? – spytał przysadzisty mężczyzna, wyciągnięty przez wojewodzinę prosto z narady. – Na litość Arkturosa… Medyka! – zawołał donośnie. – Me… – nie dokończył. Strzała przeszyła mu krtań, wychodząc karkiem. Chwila ciszy poprzedziła wrzask paniki, strachu i rozpaczy; rozpaczy Melinde patrzącej na ostatni przebłysk życia w oczach upadającego męża.
Kolejne pociski spadły gradem. Nie szczędziły nikogo. Nie dzieliły na winnych i niewinnych: strażnicy, kobiety i dzieci… wszyscy pokrywali okrągły plac, niczym makabryczny dywan, zapleciony z dygocących zwłok.
W ślad za błyskającymi grotami, niebo rozświetliły ogniki.
Wpierw zapłonęła palisada, a potem wysuszone strzechy. Zwierzęta i ludzie biegali w bolesnym, panicznym szale. Krzyki niosły się daleko, odbijając echem od zwartego skraju lasu Sunden.
– Myślisz, że to było konieczne?
– Nie kwestionuje rozkazów generała – odpowiedział kawalerzysta w skrzydlatym hełmie, po czym dał znak stojącym na wzniesieniu łucznikom, aby wystrzelili kolejną salwę. Deszcz ognistych strzał po raz wtóry zawył w powietrzu.
– Teraz wasza kolej – oznajmił Sungardzki kapitan do opancerzonego piechura wspartego o potężny miecz. – Nikt nie może ujść z życiem. Nikt, zrozumiano!? ¬
– Tak jest kapitanie! – wojskowy zasalutował i zagwizdał. Wielki pysk wyłonił się z mroku za jego plecami. Z nozdrzy bestii ulatywały kłęby pary. Pasiasty, opancerzony niedźwiedź przypominał demona przywołanego z najgłębszych czeluści Ilteris. Wulkir dosiadł bestii i popędził na czele kawalkady jeźdźców Wulfirów, by dokończyć masakry. Nikt nie mógł przeżyć. Nie mogło być świadków.
**************
Jeśli ktoś ma chęć zobaczyć okładkę, to zapraszam:)
https://www.wattpad.com/myworks/338333264-pi%C4%99%C4%87-domen-opowiadania-przyjaciel
Komentarze (11)
Tego typu komentarze nie wnoszą nie mówią zbyt wiele: są niejasne, tandetne.
Myśli należy rozbudować - w szczególności na tym portalu.
"kto z kim przystaje...a po drugie" - już poznaje:)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania