Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz 34

ROZDZIAŁ II: Trochę wcześniej, ale nadal trochę później

 

Hektor pogonił klacz i odjechał wraz z sierżantem. Zmierzchało, co działało na jego korzyść, ale z półtrupem na kulbace nie ujechałby daleko, nie wspominając o przekroczeniu Tamy czy nawet Sznura. Musiał go zostawić i przynajmniej spróbować wykupić bezpieczeństwo.

Selekta wzięła kilka głębokich wdechów i ruszyła w stronę wewnętrznego muru. W ostatnich dniach liczba straży przy bramach praktycznie się podwoiła. Nieco za duża zbroja zdarta ze strażnika przy celi przykryła jej niezbyt pokaźne kobiece kształty, a dziobiasty hełm zamaskował twarz. Bez trudu minęła kilku wartowników, których dostrzegła zbyt późno, żeby zmiana kierunku wyglądała na naturalną: dzięki temu odkryła, że salutowanie i sztywny wojskowy marsz wychodzą jej całkiem sprawnie.

Kilka jardów przed bramą Trybada wskoczyła za wóz z beczkami i omiotła wzrokiem przeprawę. Ponad broną wznosiła się wieża obserwacyjna, a przy samym przejściu stało czterech halabardników.

Odczekała aż cień rzucany przez machikułę, wystarczająco wydłuży swój jęzor i umożliwi skrycie się w bezpiecznej ciemności. Szła powoli, ostrożnie stawiając kroki. Cel, niewielkie drzwi u podnóża wieży, wyglądały na niestrzeżone. Oderwała plecy od zimnego, omszałego muru, odchyliła skrzydło i zajrzała do środka. Ciasny korytarz oświetlały nieliczne pełgające pochodnie. Zawahała się; na wypadek zdemaskowania nie było drogi ucieczki, a wymachiwanie mieczem w takiej ciasnocie na niewiele by się zdało. Wystarczył jeden bełt i przegra przynajmniej dwa życia.

Podjęła ryzyko: nie miała wyboru, jeśli chciała odzyskać zakonny skarb, a bez niego szanse przetrwania przytulały się do nicości. Szczęście jednak nadal szczerzyło się do safonki szerokim uśmiechem. Po krętych schodach nie biegały nawet szczury. Wyszła na wieżę i skryła za węgłem tuż przed wyjściem na platformę.

Wyjrzała zza ścianki. Dwóch kuszników i jeden piechur. Ci pierwsi obserwowali teren pomiędzy Tamą a Sznurem upstrzony świetlikami niezliczonych latarni, a trzeci usadowił pokaźną rzyć przy okrąglaku za ich plecami i pochłaniał solidną pajdę chleba ze smalcem. To jak oblizywał paluchy z tłuszczu i ocierał nalaną gębę, wywołało u Selekty dreszcz obrzydzenia. Musiała wyjść wprost na niego. Nie było mowy o cichej akcji.

Tuż za plecami Kruka, na wąskim arsenale ze skonfiskowanym orężem wisiała przyczyna ryzykownej przeprawy. Długi szarszun z szerokim jelcem nie wyróżniał się niczym spośród innych mieczy. Tylko Selekta wiedziała, ile jest wart. Tuż obok zakonnego oręża oparto również kostur Lejli. Przez chwilę obserwowała strażników z ukrycia jak puma czyhająca na dogodny moment do ataku. Grubas przy stole wyglądał na powolnego.

Nawet nie zdąży przełknąć żarcia, za to kusznicy…

Spojrzała na dwóch mężczyzn w kapalinach. Trzymali broń w pogotowiu i wnioskując po korbach, nie byli nowicjuszami. Takiego sprzętu nie daję się pierwszym lepszym chłystkom.

Zacisnęła pięść na rękojeści miecza i zrobiła krok w stronę jedzącego Walończyka.

Cofnęła się…

Głośne bulgotanie w brzuchu przerwało natarcie. Magia jadeitu promieniowała ciepłem: Lejla chciała porozmawiać. Akurat teraz! Musiała nawiązać więź, inaczej czarodziejka gotowa była wrócić, żeby ją ratować.

Selekta wyciągnęła kryształ i przystawiła bardzo blisko ust, jakby bliskość kamienia względem źródła dźwięku miała jakiekolwiek znaczenie. Zaczęła szeptać.

– Mała wiem, że mnie słyszysz… – ujrzała obraz czarodziejki. – Znalazłam Weismana, wszystko gra. Jutro do ciebie dołączę. Nie martw się o mnie. Kurwa… – Kamień wypadł jej z ręki i uderzył o podłogę. Dwóch kuszników odwróciło się w stronę grubasa.

Ostentacyjnie zasłonili twarze rękawicami.

– Człowieku, co ty żresz?! Czuć tu padliną tak, że oczy łzawią!

– To nie ode mnie tak cuchnie! – bronił się. – Od schodów zalatuje!

– Wyłaź z wieży i żryj przy zębach!

– Dobra, nie drzyj mordy. Zawsze to gruby jest winny… – pogderał, zebrał resztę jedzenia i wyszedł.

Uśmiechnęła się.

Głupi to ma szczęście.

Odczekała aż dwaj pozostali obrócą się do niej plecami, po czym chyżo podbiegła do tego stojącego bliżej i przebiła go mieczem, jednocześnie zatykając usta, żeby nie krzyczał.

Walończyk tylko zajęczał, a klinga zaskrzypiała, trąc o lamele wszyte w kubrak. Drugi Kruk zorientował się w sytuacji. Złapał za broń. Trybada wystrzeliła pierwsza. Pocisk przebił szyję i zmiażdżył krtań drugiego wartownika. Mlasnął krwawo, a Safonka doskoczyła do niego i dobiła mocnym pchnięciem. Bez chwili zastanowienia chwyciła za swój zakonny oręż i laskę Lejli. Nie mogła zabrać obu. Spojrzała na kryształ osadzony w kosturze. Mienił się ciężkim światłem stworzenia. Wydłubała solas puginałem, jak świeżą ostrygę i schowała minerał do kiesy. Szarszun w skórzanej pochwie włożyła za plecy.

– Co teraz? – myślała na głos.

Rozejrzała się po platformie, poszukując sama nie wiedziała czego. Przejście przez główną bramę wiązało się z pewną śmiercią, a na blankach widziała ruchome światła, no i jeszcze Grubas, który niebawem wróci. Kopnęła coś obok ciała jednego z Walończyków i spojrzała pod nogi. Koniec prymitywnej sznurowanej drabiny wydawał się wręcz boską interwencją, a pomysł narzucał się sam.

– Głupi to ma szczęście. – Wyszczerzyła się szeroko i spuściła linowe stopnie po kamiennej ścianie; zawisły jakieś osiem stóp na brukiem po drugiej stronie Tamy.

Noc na dobre zagościła już w mieście, więc nikt z sąsiednich patroli nie dostrzegł małej plamy pełznącej w dół fortyfikacji. Najtrudniejsze miała za sobą. Zewnętrzny mur był o wiele dłuższy i słabiej strzeżony. Bez zwłoki rzuciła się w plątaninę śmierdzących ciemnych uliczek i zniknęła pod sklepieniem ze stłoczonych gontów. Po długim kluczeniu szemranymi zaułkami przepłynęła na drugą stronę Sznura jednym z kanałów ściekowych. Pozostało tylko znaleźć konia i opuścić ten skrytobójczy padół.

W oddali dostrzegła oświetloną chatę.

Krótki świst przeciął powietrze. Wrzasnęła z bólu i padła na glebę zmiażdżona bólem jak młotem. W łydce utkwił bełt.

– Szlag! – Spojrzała na szaft z białymi lotkami, a potem za siebie.

Z krzaków wychynęło sześciu piechurów.

– Myślałaś suko, że uciekniesz, co? Po tym, co zrobiłaś naszym – przemówił myszaty dziesiętnik, który wysunął się naprzód. – Ty i cesarska dziwka pożałujecie, że przekroczyłyście bramy tego miasta.

Selekta podniosła się na klęczki, podpierając ciało szarszunem. Paskudny grymas i perlący się na twarzy pot świadczyły o szarpiącym bólu, ale twarz zakryła maska głupawego uśmiechu i pogardliwego spojrzenia.

– Nie sądzę, żeby taki niedorobiony… – warknęła i zaciskając zęby, złamała promień – cham jak ty, poradził sobie z którakolwiek z nas.

– Zaraz zamkniemy ci tę parchatą buźkę.

– To prawda – przerwała mu. – Ktoś zaraz przestanie gadać. – Stanęła na nogi. – Zabawimy się, ptaszku. – Wyprostowała plecy, klnąc wszystkie możliwe bóstwa. – Macie ostatnią szansę… żeby się poddać…

Eksplodowali salwą śmiechu.

– No cóż… – szepnęła do siebie. – Miałam nadzieję, że jednak posłuchacie.

Dziesiętnik znudzonym gestem dał swoim znak, żeby ją ubili.

Ruszyli.

Kusznik szykował kolejny pocisk.

Safonka wyciągnęła ostrze z pochwy, chwyciła za rękojeść oburącz i skręciła trzon. Kliknięcia podważanych zapadek zwolniły mechanizm. Astra tąpnęła szarością zmiany. Klinga zmatowiała i rozpadła w proch, tworząc kopczyk pod nogami Trybady.

Strażnicy zatrzymali się zaskoczeni szarlatańską sztuczką.

Safonka spoważniała; współczuła nawet im.

– Żegnajcie… – Poderwała rękojeść do góry.

Drobiny metalicznego żwiru wzbiły się w powietrze w rozszalałym wirze z ostrych brzytew.

Kusznik wycelował – za późno.

Cięła powoli, zamaszyście, jakby potężne ostrze nadal wystawało z jelca. Srebrzysta chmura runęła na napastników niczym rój wygłodniałych szarańczy. Opiłki atakowały miriadami dotkliwych cięć. Wycinały sobie drogę przez usta, nos i uszy. Walończycy tryskali juchą z każdego otworu, kiedy ostrza szatkowały skórę i bebechy.

Padli na glebę jak łany ścięte ogromną kosą.

Selekta wykreśliła runę zmiany w powietrzu i nastawiła rękojeść. Chmura opiłków zespoliła się w pierwotną całość: zwykłe ostrze bez jednego pęknięcia czy nawet rysy. Schowała Raf Arkturo do pochwy i dokuśtykała do duszących się kruków. Kilku zastygło już pośmiertnym przerażeniu, jeden przepraszał rodzicielkę w majakach, a dziesiętnik pluł gęstą, mazistą wydzieliną.

– Co… coś ty zro…biła, ekh… – Ledwo wykrztusił, dławiąc się krwią z poszatkowanych płuc.

Selekta przykucnęła nad nim.

– Sebil przesyła pozdrowienia gnoju. – Przyszpiliła go mieczem do gruntu.

Walończyk wybałuszył oczy, zarzęził i wyzionął ducha.

Noc wokół ucichła, ale z oddali dochodziły krzyki. Selekta musiała uciekać, szybko. Zrobiła kilka niezdarnych kroków i runęła twarzą w błoto.

– Szlag by to! – Walnęła pięścią w grunt.

Zawiodłam ją…

Rana na łydce mocno krwawiła, nie miała konia, żeby uciec. Pośpiesznie włożyła rękę do kieszeni w poszukiwaniu Jadeitu.

– Kurwa mać!!! Głupia! Głupia! Głupia! – powtarzała, waląc się w czoło. Przypomniała sobie, że zostawiła kryształ na w wieży.

– Ja pomogę – zza młodych brzóz dobiegł delikatny głos, a z mroku wyłoniła się dojrzała kobieta ubrana w prostą mieszczańską suknię i białą podwikę.

Zdawała się błyszczeć płonną poświatą.

Safonka przetarła oczy. Głupi majak wykrwawiającej się baby, zganiła się w myślach i wstała na obie nogi – rolę jednej przejął szarszun.

– A ty to, kto? – spytała, ukradkiem sięgając po sztylet.

– Nie czas na wyjaśnienia. Twoja towarzyszka jest w niebezpieczeństwie tak jak i mój Sehel. – Nieznajoma pewnie ruszyła w stronę Safonki.

– Ani kroku! – Selekta wymierzyła w nią krótką klingę.

– Nie bój się. Daj mi solas twojej przyjaciółki, żebym mogła uzdrowić tę paskudną ranę. Nie patrz się tak. Czuję go całym swoim istnieniem.

Trybadę ogarnęło uczucie spokoju. Spojrzała w skrzące się złotem oczy nieznajomej.

Być może to upływ krwi, ale…

Uśmiechnęła się, w duchu.

Czy to ważne dla martwego, jak zginie?

Opuściła ostrze i przekazała nieznajomej magiczny kamień, sama zaś usiadła na pobliskim głazie.

Kobieta przyłożyła solas do zakrwawionej łydki, a wojowniczka poczuła przyjemne ciepło rozlewające się po nodze. Rana z wolna wypełniła się ciałem i wypchnąwszy paskudny grot, zasklepiła się w zaróżowioną bliznę.

– Kim jesteś? I nie wciskaj mi gadki, o miejscowej zielarce.

– Atma – sapnęła lakonicznie nieznajoma.

Safonka ostrożnie stanęła na zranioną nogę i zrobiła kilka kroków bez większego wysiłku.

– Zatem, Atmo, nie masz przypadkiem konia?

– Mam coś o wiele lepszego, córo Arkturosa. – Przyłożyła do piersi solas z resztką blasku stworzenia. Słoneczny rozbłysk wypełnił przestrzeń, a ogromne skrzydła zatrzepotały uwolnione z magicznych arkan.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Vespera 15.07.2022
    Że się tak czepnę - czy ona przebiła się mieczem przez kolczugę strażnika? To jest tak jakby generalnie niemożliwe, po to kolczuga była, żeby jej się przebić nie dało, na pewno nie zwykłym mieczem. Może włócznią jadąc konno, albo strzałem z kuszy...
  • MKP 15.07.2022
    Nie nazwałbym tego czepianiem się a przydatnym spostrzeżeniem.
    Myślałem, że się da przebić jak się dźgnie z dużą siłą.

    Zmodyfikowane, dzięki za czujność:)
  • Vespera 15.07.2022
    MKP Gdzieś się dogrzebałam, że niby można kolczugę przebić, ale oburącz, i siłę trzeba mieć nieprzeciętną... To żeby nie tworzyć dyskusyjnych sytuacji, to prościej już tego strażnika w twarz dźgnąć.
  • MKP 15.07.2022
    Napisałem bardziej niejednoznacznie.
    Safonka krzepkie dziewczę, ale nie aż tak?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania