Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 64
Dwa...
– Ruszyły, panie.
– Ile tego jest?
Imael zagłębił się w unitarną sieć ze splecionych istnień. Wszystko, co nieożywione znikało w ciemnościach, a stwory opisane przez Blejzera lśniły w mroku oliwkowym światłem niczym duchy, eteryczne odbicia z realnego świata; wszystkie połączone nieskończonym splotem życia, wszystkie sterowane ze źródła, gdzieś daleko na końcu jarzących się wstęg.
– Czuje około tuzina, ale nie jestem pewien. Może być więcej.
– Burmistrzu. – Wilfred zagadnął do Gilberta, który wzdrygnął ciałem, wyrywając świadomość z głębin zatroskanego umysłu. – Poślij gońców do Pieśniarzy i patroli na ulicach. Mają nie atakować niesprowokowani: tylko w obronie własnej lub cywilów. Przynajmniej dwie solasowe włócznie na patrol.
– Tak, panie – potwierdził burmistrz i przywołał serwich.
Nie odnajdywał się w tym całym chaosie. Wszystko spadło na niego jak górska lawina i wgniotło w ziemię. Czuł się ciężki, stary i otępiały. I jeszcze nie było przy nim Margi… Przy niej problemy wydawały się lekkie jak piórka. Burmistrzowa razem z innymi arystokratami i Holi schronili się w podziemiu, gdzie trudno się dostać, a zamaskowana droga ucieczki zwiększała szanse przetrwania w razie najczarniejszego scenariusza.
– Co teraz, panie? – spytał Wilfreda z realną nadzieją w głosie.
– Teraz czekamy. Ilu gwardzistów jest w ratuszu?
– Cztery tuziny, panie, i dwie dziesiątki Trębaczy z zakonu. Pięśniarze szykują zaklęte groty, a piechota zabezpiecza okna.
– Dobrze. Musi wystarczyć, ale niech kilka patroli nie oddala się od ratusza. W razie…
– Wchodzą na mury – przerwał im Imael.
Siedział na środku podłogi ze skrzyżowanymi nogami i przepaską na oczach. Patrzył w sieć, skupiał umysł na tych charakterystycznych potwornych smugach, które mijały inne źródła zieleni bez większego zainteresowania.
– Gdzie się kierują?
– Słyszę głos. Woła… Patrzy na mnie.
Wilfred złapał braciszka za ramiona.
– Skup się! Gdzie ich kieruje?
– W górę traktu świątynnego. „Nie wchodźcie w światło zdrajczyni” mówi. Chyba chodzi mu o latarnie z solasami.
– Dobrze. Chwycili przynętę.
– Czuję… odrazę. Bije od nich, obrzydzenie światłem, ale… – Braciszek przełknął ślinę. – Głód… Pierwotny, nieposkromiony głód. To coś strasznego. Ktoś, coś cały czas je karmi, poi ze źródła.
– Musimy się bronić, dopóki Atma nie przekona swoich. – Głos Wilfreda nie zawierał krzty wątpliwości, nie załamywał się pod ciężarem strachu, choć Cesarz bał się potwornie. Bał się konsekwencji porażki.
Zacisnął dłonie na lasce. Pomimo słabości ciała kazał założyć na siebie lamelkową zbroję i dać miecz do ręki. Ojciec uczył go, że wojownik powinien być jak szerszeń: żądlić, dopóki żyje. Wilfred miał nadzieję, że lekcje człowieka, który podpalił pogranicze, nigdy mu się nie przydadzą, jednak najwidoczniej bogowie lubią kolor ludzkiej krwi rozlanej po łąkach.
Gilbert otarł czoło – nie mógł liczyć na czułe gesty ze strony baronowej. Musiał wziąć się w garść. Ale mózg atakował go lękiem i wątpliwościami.
– A jeśli Starsi nie przyjdą?
– Wtedy będziemy się bronić, dopóki starczy sił, żeby kupić im czas. Będziemy bronić siebie i ludzi w mieście. Musimy choćby do rana. Nie można dopuścić do masowego mordu takiego jak w Watenfel. – Wilfred wsparł ramiona o ciężki blat masywnej ławy i spojrzał na mapę miasta.
Jeśli będzie trzeba, to się poddam… Oddam w ręce opętańców, pomyślał, ale nie powiedział.
Imael zmarszczył czoło i rozmasował skronie.
– Zatrzymali się.
– Gdzie?
– Plac Poranny. Krążą jak sępy. Sir Hektor też się zatrzymał i jeszcze… Jakieś dziwne istoty, każda jakby dwie, ale zlane w jedną… Tuzin, nie, więcej.
Potężne uderzenie energii szarpnęło ciałem empaty. Wygiął korpus w łuk i zastygł w bolesnej pozie. Po chwili opadł na podłogę. Wezwani strażnicy pomogli mu wstać. Blady jak ściana braciszek spojrzał na Cesarza i burmistrza mętnym wzrokiem.
– Idą tu… Słyszałem, jak im kazał.
***
Noc zapadła już na dobre. Pieśniarze rozstawieni na dachu Ratusza idealnie wtapiali się w gęsty mrok zalewający ciemne gonty. Główny trakt świątynny rozświetlały solasowe latarnie, a ulice pozbawione normalnego ruchu znikały w plątaninie ciasno upakowanych zabudowań. Strażnicy porozwieszali lampy na chałupach. Miały służyć za punkty orientacyjne: bestie ponoć dusiły światło samą obecnością.
Trębaczy, elitę zakonnego łucznictwa, wyposażono w zestaw strzał z odłamkami magicznego minerału, a Hiltzal i gwardziści mocowali solasy do broni najlepiej jak umieli. Ich wróg nie lękał się tradycyjnych ostrzy. Walończyk uprzedził, iż bestie zasklepiają rany w mgnieniu oka i tylko magia sprawia, że regenerują się nieco wolniej. „Nieco” nie dawało gwarancji wygranej, ale nawet wątły blask nadziei jest lepszy niż żaden.
Burmistrz opuścił gabinet, zostawiając Cesarza razem z oddziałem najlepszych przybocznych i braciszka. Wilfred protestował, ale mistrz Pieśniarzy Argil Renfret nalegał. Powiedział, że jego ludzie wiedzą, jaka jest stawka i wiedzą kogo bronią, nawet jeśli nie walczy u ich boku. Poza tym empata wyczuwał bestie, tak jakby stały tuż obok niego. W razie upadku ratusza mogli w porę wymknąć się do podziemi i razem z Margi i resztą rodzin uciec poza miasto.
– Margi, moja ukochana Margi… – westchnął Gilbert i uśmiechnął się do obrazu żony wykreowanego w myślach. – Dobrze, że chociaż ty jesteś bezpieczna… – Skręcił w jedno ze skrzydeł ratusza i ruszył ku wejściu na dach. Nieokratowane okiennice zabito solidnymi deskami i zastawiono, czym się dało. Bitwa miała rozegrać się na dziedzińcu, tam, gdzie łucznicy mogli zalać bestie gradem magicznych strzał.
Gilbert wdrapał się po wąskich schodach i wyszedł przez klapę. Dowódca Pieśniarzy, okutany w czarny skórzany pancerz obserwował okolicę, która wydawała się nader spokojna.
– Mistrzu Argilu, Empata powiedział…
– Proszę spojrzeć, burmistrzu; tam obok głównego traktu. – Renfret wskazał rozświetloną ścieżkę. Błyski latarni co chwila znikały przecinane przez cieniste kształty: poruszały się szybko i były ogromne. – Niedługo tu będą, proszę się schować.
Miękkie stuknięcie za plecami mężczyzn obwieściło przybycie posłańca. Czarny jak noc zwiadowca poruszał na miękkich skórzniach lekko niczym duch.
Argil nawet się nie odwrócił.
– Melduj!
– Kapłani Imaltis zablokowali drogę do tylnej bramy, wywiązała się walka.
Argil wzdrygnął się na samą myśl, że opętańcy działali tuż pod jego nosem. Jego! Człowieka uznanego za filar sungardzkiego wywiadu. Stłamsił gniew i słucha dalej.
– Sir Hektor starł się z jednym z tych stworów. Potwór padł, ale wulfirka odniosła ciężkie obrażenia. Wracają do ratusza. Kilka pobliskich patroli ruszyło pod bramę z pomocą. Poza tym w mieście nie było żadnego incydentu. Zupełnie jakby te bestie… Nie wiem jak to nazwać.
– Polowały, one polują, żołnierzu – stwierdził Renfret.
Na dachu, pięćset jardów od ratusza, zgasła latarnia.
– Szykować się! To ostatni głośny rozkaz przed starciem! Reszta komunikacji błyskami. – Obrócił się do Gilberta. – Proszę się schować burmistrzu; kompletnie nie wiemy, z czym mamy do czynienia.
Rządca przytaknął posłusznie i wrócił do budynku.
Pieśniarze obserwowali horyzont i gasnące lampiony; każdy następny coraz bliżej celu. Gwardziści wraz z rycerzami rozstawieniu na dziedzińcu wewnątrz ratuszowej podkowy przylgnęli do kolumn i zaciskali pięści na rękojeściach i drzewcach. Odłamki solasów osadzone w klingach pulsowały ciepłem. Kamienie obwiązano materiałami, żeby nie zdradzały pozycji w kompletnym mroku.
Dwie latarnie tuż przed wejściem na szeroki plac dziedzińca przygasły i utonęły w ciemności. Ratusza nie otaczała gęsta zabudowa; monstra musiały zejść na ziemię. Upiorną ciszę przerwał zimny jesienny deszcz.
Pierwszy kościany oszczep przeciął przestrzeń z potwornym świstem; wyleciał od strony wejścia niczym fragment zmaterializowanej ciemności. Gwardzistę przyszpiliło do kolumny. Nie zdążył nawet krzyknąć, tylko jęknął i wyzionął inrę.
– Kryć się; ciała nisko przy ziemi. – Argil dał sygnał świetlny. Ledwie nadał rozkaz, a salwa cielistych włóczni uderzyła z mroku pochmurnej nocy. Przebijały nawet kamienne ściany budynku. Nie było schronienia.
Dwóch rycerzy i gwardzista dogorywali za prowizoryczną palisadą.
– Kurwa! Seria z magicznych! – Nie było sensu ukrywać rozkazów.
Strzelcy napięli łuki i wypuścili rozżarzone światłem pociski w zabójczą ciemność. Minerały w grotach wybuchły złotym ogniem. Monstra pierzchały od palącego blasku, niektóre porzucały kolce hodowane na obciągniętych grubą skórą grzbietach. Kilka potworów dostało bezpośrednio, ale w stronę obrońców poleciały wyrwane brzechwy oblepione czarną posoką.
Argil wykrzywił usta w sadystyczny uśmiech.
– Odpalić pochodnie! Odsłonić minerały.
Wojacy na flankach ściągnęli przesłony z przytaszczonych na dziedziniec latarni. Plac rozgorzał od świateł. Ognisty bursztyn pochodni i żółta astra, razem stanęły w szranki przeciw nocnej ciemności. Szare monstra syczały parzone magicznym światłem i ogniem. Argil zmarszczył czoło: były blisko, bliżej niż się spodziewał. Pełzały już po ścianach, jakby drwiły z obrońców.
Kilka potworów skoczyło w ciemność w desperackiej próbie ucieczki, ale jedyny mrok na dziedzińcu skrywał włócznie i naostrzone bale. Pieśniarze jeszcze w powietrzu naszpikowali stwory strzałami jak fasolowe worki na igły. Zwykłe groty nie robiły na monstrach większego wrażenia, tylko spowalniały ruchy, ale i to dawało okazje piechocie do kąsania monstrów naznaczoną magicznie bronią. Miecze, topory i gizarmy szatkowały plugawe ciała, rozchlapując czarną posokę.
Do ataku ruszyły kolejne bestie. Skakały po trupach pobratymców, tylko po to, żeby spocząć na tym samym stosie kilka chwil później.
– Czemu oni to robią? – zastanowił się Renfret. – Dlaczego rzucają się na pewną śmierć?
Mocne uderzenie potrząsnęło całym dachem budynku. Szuranie pazurów za plecami strzelców zlewało się w makabryczny brzęk pękających dachówek.
– Tuzin, nie… Przynajmniej dwa, grali na zwłokę.
Argil zrozumiał, że przegrali dziedziniec.
– Wycofać! Wycofać si… – Mocne uderzenie w plecy odebrało mu dech. Spojrzał w dół. Trzy ogromne pazury wystawały mu z trzewi, a gęsta krew skapywała ze szponów.
– Ale jak…? – wyszeptał i runął na kamienną posadzkę. Gwardziści w pobliżu popatrzyli na ciało mistrza. Strzały przestały sypać się z dachu. Trębacze musieli bronić własnej skóry. Bestie na dziedzińcu śmiało ruszyły naprzód. Śmierć… Wszechobecna śmierć wypełniła obejście ratusza. Wrzaski i bezsensowne błagania o litość.
Główne podwoje budynku rozwarły się gwałtownie.
– Do środka! Kto żyw, do środka! Już!! – Wilfred krzyczał co sił w płucach. Kilku tarczowników osłaniało go przed atakiem. Ocaleli Pieśniarze zeskakiwali z dachu, szyjąc z łuków jak wściekli. Gwardziści cofali się powoli, żgając grotami w czarne mięso. Nie dawali za wygraną. Niejeden, który wychylił się zza żywej palisady, przepłacił to życiem rozszarpany na oczach reszty, albo zmieniony w gęstą breję.
Bestie na dachu hodowały kolejną serię kościstych oszczepów. Grube włócznie poleciały niczym seria na defiladzie. Tarcze nie mogły zatrzymać czegoś, co wbijało się w marmur na głębokość łokcia.
Uderzenie mocy wstrząsnęło dziedzińcem i przetoczyło się po murach. Lodowa ściana wyrosła z podłogi, oddzielając obrońców od bestii grubym kryształowym murem. Wilfred widział, jak pociski wroga klinują się w lodzie o kilka stóp od zaskoczonych obrońców.
Moc biła z wnętrza ratusza. Sączyła się gęstym i wartkim potokiem.
– Panie! – zawołał Gilbert – Panie, uciekajcie!
Burmistrz wszedł w szeregi obrońców. Jego oczy płonęły błękitem. Dłonie dzierżyły kłębiącą się astrę: dwa ogromne turkusy wrzały wyrzucanym ładem. Cesarz nakazał odwrót. Wojskowi wycofywali się nieufnie, nie chcieli odwracać się plecami do oblepionej maszkaronami zapory.
Po drugiej stronie ściany rozszalała się furia uderzeń. Bestie wyrywały płaty zespolonej mieszaniny wody i powietrza, smagały zaporę bez chwili wytchnienia. Burmistrz uwalniał ład z magicznych minerałów, wolna astra wysycała przestrzeń pętana przez wolę maga; wolę, która nakazywała materii stawać w ciasnym twardym szyku, formować kryształy.
– Panie, najwyższa pora stąd uciekać. Właz do podziemi…
– Nie mam zamiaru już uciekać!
Uderzenie błękitu smagnęło władcę i wyrzuciło w głąb komnaty audiencyjnej. Nim się pozbierał, kolejny lodowy mur wyrósł tuż przed nim i zasklepił wejście. Osuszone z astry turkusy upadły na posadzkę, a ich czarne kryształowe szkielety jaśniały resztkowym magicznym poblaskiem.
– Szlag! – Wilfred dopadł i przylgnął do bariery. – Stary głupiec! – Walił pięściami w zmrożoną powierzchnię zapory.
W przesłonie pojawił się niewielki otwór.
– Panie, nie możesz tu zginąć… Walończyk opowiadał, co stało się w Watenfel, nie możesz dopuścić do tego samego tu, w sercu ludzkości.
Wilfred milczał. Chciał rozkazać… ale nie mógł, wiedział, że nie może.
– Proszę zabrać stąd Margi i powiedzieć, że ją kocham, zawsze ją kochałem i… Proszę jej nie mówić. Chcę, żeby mnie zapamiętała jako zwykłego człowieka.
Otwór zasklepił się twardym lodem. Gilbert słyszał, że Cesarz jeszcze kilka razy uderzył pięściami w zaporę. Ale burmistrz zignorował te desperackie próby. Teraz czekała na niego ostatnia powinność wobec miasta.
– Zobaczymy czy moja aura nie zardzewiała. – Zdjął pas tłumiący aurę, który chronił go przed niepożądanym wykryciem i omiótł wzrokiem resztę okaleczonych obrońców. Nawet nie zareagowali na jego pokaz. Patrzyli na kruszejącą ścianę rozciągniętą pomiędzy nimi a bestiami jak na odwleczony wyrok śmierci. Nie widać było w nich strachu; raczej akceptację. – Panowie!… – Pierwsze szpony przebiły się na druga stronę. – Musimy kupić nadziei trochę czasu na ucieczkę.
Potwory wyrwały niewielkie przejście.
– Ognia!
Pieśniarze posłali serię pocisków w wyrwę. Dwa Monstra wpadły do środka naszpikowane brzechwami. Burmistrz złamał symetrię; fala czerwieni rozpierzchła się po dziedzińcu, a ład pozostał, żeby mu służyć. Dwa potężne sople wyrosły z zapory i przyszpiliły osłabione pociskami monstra do ziemi. Gilbert uwolnił całą aurę, zapłakał i uśmiechnął się jednocześnie. Czuł się, jakby rozpostarł skrzydła po latach spędzonych w klatce.
– To będzie piękna śmierć.
Z poszerzającej się wyrwy wypełzały kolejne monstra jak robactwo z plugawego łona. Gwardziści dźgali jak wściekli. Miecze, włócznie, gizarmy wszystko ociekało czarną juchą, wszystko na darmo… Nie mieli szans na wygraną. Umierali jeden po drugim w desperackich krzykach, które może wydawać jedynie człowiek rozrywany na strzępy.
– Margi… Wybacz, że zostaniesz sama…
Gilbert ciskał zmrożonymi kolcami, zbierał magię, łamał symetrię, odpierał ataki bestii i wściekłej astry jednocześnie. Magia nie chciała istnieć, im więcej jej było, tym trudniej przychodziła kontrola. Moc miażdżyła zarówno potwory, jak i burmistrza.
Uderzenie masywnym łapskiem skończyło ten tragiczny pokaz wierności. Gilbert upadł na ziemię. Zaszumiało mu w uszach. Parsknął krwią. Szponiasta stopa przycisnęła go do posadzki.
Spojrzał w bok.
Dwie bestie wydrapywały sobie korytarz do wnętrza budynku. Burmistrz posłał resztkę magii. Lodowe kolce wybiły ze ściany i przebiły jednego ze stworów; drugi ledwie uskoczył. Monstrum, które powaliło Gilberta, zmiażdżyło mu ramię.
Wrzasnął.
Potwór nachylił nad nim pysk bez oblicza. Struga życia zaczęła opuszczać ciało mężczyzny. Zrobiło się zimno i spokojnie.
Gwałtowne uderzenie mocy przetoczyło się po astrze. Gniewna aura zatętniła w pobliżu. Potwór obrócił się i spiął ciało do ataku. Za późno. Szkarłatna błyskawica uderzyła bez ostrzeżenia. Grzmot przyszedł później. Ciało zaskwierczało. Gilbert wyczuł ból roznoszący się po wstęgach magii. Palone żywcem monstrum zaczęło biegać w szale i rzucać cielskiem o lód.
Burmistrz otworzył oczy. Widział wszystko jak przez mgłę. Błyski czerwieni oraz błękitu, uderzania szarości i blask pięknych tatuaży zdobiących znajomą twarz.
– Chyba nie sądziłeś, staruszku, że zostawimy cię na pastwę losu? – wypowiedział szorstki głos.
– Wiedziałem… Wiedziałem, że przyjdziecie.
– My nie zostawiamy swoich – oświadczyła twardo Greplinka.
– Musicie… – Gilbert wskazał wyrwę w drugim murze. – Jeden się przedostał… Margi…
Stracił przytomność.
***
Wiflred biegł przez pusty korytarz, nie chciał uciekać, ale człowiek odpowiedzialny za państwo nie może myśleć o swoim życiu jak o własności; on należał do Cesarstwa, a istoty zrodzone z cienia, które udają jego i jego rodzinę w stolicy, nie mogą zostać bezkarne. Dlatego ratował życie: jedyny dowód zamachu na kraj. Biegł pomimo bólu; magiczna terapia rękami jasnowłosego chłopca zdziałała cuda, ale i tak czuł kłujące rwanie w boku i w nodze.
Wszedł w korytarz prowadzący do komnat Gilberta, gdzie miał czekać na niego brat Imael. Odruchowo ściskał rękojeść krótkiego miecza. Towarzyszący mu gwardziści i Pieśniarze pozostali w głównym holu. Odgłosy bitwy ucichły i zlały się w głuche dudnienie. Otworzył drzwi do gabinetu.
Szczęk dobywanej broni zadźwięczał ostrzegawczo, gdy tylko Wilfred popchnął skrzydło.
– To ja! – Dał znać dwóm Girzelskim strażnikom, żeby schowali broń. Braciszek powstał z podłogi.
– Panie? – Spojrzał na Wilfreda pytająco.
– Musimy uciekać do podziemi. Ratusz został… Niedługo tu będą.
– A potem?
Imael zadał potwornie trafne pytanie: co potem?
– Szybko, nie ma czasu.
Ruszyli wąskim korytarzem dla służby, ale musieli w końcu przeciąć otwartą przestrzeń szerokiego holu. Nie było innej drogi. Przepastne atrium w prawym ramieniu budynku w kształcie podkowy zdawało się ciche i spokojne.
Rozpaczliwy krzyk wybuchł gdzieś za zakrętem. Wilfred zatrzymał się odruchowo, a miecznicy zasłonili go, dobywając broni.
Upiorny stukot czegoś twardego o kamienną posadzkę dziurawił ciszę i rozchodził się echem, odbijając od ścian.
– Przedarli się – wyczuł Empata.
– Biegiem! – rozkazał Wilfred.
Ruszyli pędem. Stukatto pazurów wygrywało upiorną melodię. Wpadli do środka izby, gdzie mieścił się kamienny właz skryty pod wielką niedźwiedzią skórą. Strażnicy zasadzili się przy drzwiach. Wilfred zdarł wulfirskie trofeum i razem z Imaelem dopadli do włazu.
Bestia wparowała, wywarzając drzwi z impetem oblężniczego tarana i runęła na zaskoczonych wojaków. Jeden został rozszarpany, nim wyprowadził cios, a drugi, zbryzgany krwią i strzępami towarzysza, zastygł w przerażeniu.
Bestia zmieniła truchło zabitego obrońcy w błoto, wysysając z niego zieloną smugę życiowej energii. Karmiła się nią. Imael skrył się w kącie, jakby kilka beczek miało go osłonić.
Wilfred dobył miecza i zaatakował, ale monstrum rzuciło nim o ścianę, jakby odganiało natrętną muchę. Uderzenie wypchnęło Cesarzowi powietrze z płuc i otumaniło. Drugi gwardzista ocknął się z szoku i dźgnął potwora w bok. Monstrum obróciło się gwałtownie, wyłamując grot z włóczni i rozorało pazurami ciało napastnika. Okute nagolennikami kolana uderzyły o kamienną posadzkę, a za nimi, z obrzydliwym mlaśnięciem, spadły wnętrzności. Potwór nie pozwolił wojskowemu skonać na podłodze. Chwycił go za głowę, uniósł wraz z girlandą jelit i wychłeptał tlące się życie.
Obrócił się w stronę Wilfreda.
Chuda blada dłoń dotknęła grubej skóry monstrum. Imael czuł wściekłą chęć życia; czuł, jak istota pragnie egzystować; słyszał głos, który nakazuje, sączy wolę i przekuwa ją w rozkaz, straszy nieistnieniem. Sięgnął głębiej. Potworny ból przeszył mu ciało. Bestia przebiła mnicha pazurami; powoli, jakby się wahała. Wilfred spróbował wstać, ale szarpnięcie bólu z pękniętych żeber usadziło go na miejscu. Empata patrzył w dwa skórzaste oczodoły bestii. Wysysała z niego życie – a on z niej. Jedno z nich musiało w końcu przegrać i był to mnich. Jego ciało, poczynając od stóp, robiło się zimne i drętwe. Zaczynało się zmieniać w maź bez życia.
Imael wiedział, że nie wygra, jednak walczył. Zajrzał jeszcze głębiej w unitarną sieć, w zieloną marę bestii. W plątaninie życia, głodu i gniewnej woli pełgała iskra. Zduszona i skarłowaciała egzystencja potwora – ta pierwotna, jego własna. Zajrzał w nią, uśmiechnął się i wepchnął resztę własnej unitry w zielony płomień. Jaźń wybuchła, dominując złowrogą obecność.
Wilfred patrzył, jak ze znoszonego habitu wylewa się błoto. Puste odzienie zawisło bezwiednie na zakrwawionych pazurach. Monstrum stało nieruchomo. Jego ciało zaczęło się zmieniać, sylwetka prostować. Gadzi ogon wyrósł z miednicy a ramiona i szpony skróciły. Szara postać obróciła głowę w stronę Cesarza. Twarz bez oblicza wyglądała inaczej, spokojniej. Na skórze obciągniętej na kościstym licu zajaśniała runa.
Istota przeniosła uwagę na siebie, na zakrwawione wielkie dłonie, i zawyła rozpaczliwie. Zawyła astrą, magią słyszalną całym ciałem, po czym chwyciła broń martwego strażnika i rozpruła sobie trzewia.
Cesarz patrzył na ten makabryczny pokaz jak osłupiały. Nie rozumiał.
Poczuł chwyt pod ramionami. Obejrzał się.
– Proszę nic nie mówić, panie – powiedział Hektor – Idziemy.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania