Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 63
Raz...
Hektor jechał na przedzie orszaku złożonego z wozu, kaleszy oraz kilkunastu konnych Pieśniarzy z oddziału Hiltzal. Małe krzepkie kelce wyglądały jak młode ogromnej Mirandy, podczas gdy wulfirska samica kroczyła dumnie, nieustanie węsząc coś w powietrzu. Jej skórzany kropierz obszyty płytami dudnił metalicznie, kiedy ponad tuzin cetnarów mięśni i sadła stawiało ciężkie kroki, drapiąc szponami o kamienną posadzkę. Niedźwiedzica czuła, że zbliża się walka; co rusz warczała groźnie w stronę pogrążonej w mroku alejki, ale Hektor głaskał ją delikatnie i szeptał komendy, które uspokajały to ogromne zwierzę. Musiał trzymać swoją przybraną córkę w ryzach, inaczej przepłoszyłaby konie, albo zaatakowała cywila łamiącego zakaz opuszczania domostw.
Ulice opustoszały wraz z zachodem słońca. Jechali spokojnie głównym traktem w górę miasta, ku dzielnicy świątynnej. Ogromny portal osadzony w murze stanowił symboliczny początek pielgrzymek; stamtąd do Białej Bramy wiodła już tylko kręta droga meandrująca w stromym wąwozie. Jedyny znany szlak lądowy do doliny Artem i miasta Starszych, Sefalos.
Wątłe światła przebłyskujące zza poszczerbionych okiennic sygnalizowały obecność zlęknionych mieszkańców. Powietrze pachniało strachem i kadzidłem wypalanym w niezliczonej ilości domowych kapliczek. Oficjalnie w mieście doszło do serii zabójstw, ale ulica wiedziała swoje. Pogłoski o zaginionych karawanach, atakowanych pielgrzymach i bestiach grasujących nocą po okolicznych lasach roznosiły się jak inkubująca choroba, zaczątek epidemii, której wybuch był kwestią czasu, nie prawdopodobieństwa.
Burmistrz wprowadził godzinę nocną: zabieg bolesny dla miasta, które żyje z radujących się pielgrzymów, ale konieczny i uzasadniony w sposób zrozumiały dla każdego. Pieśniarze i gwardziści rozpuszczali wieści, iż po ulicach Girzel grasuje morderca o bliżej nieokreślonych zdolnościach magicznych. Wzmianka o magii stanowiła konieczność, podsycanie niechęci w imię większego dobra. Ludzie musieli się bać i to bać się o własne życie, żeby nie wyściubiać nosów z chałup.
Eskorta minęła dzielnice mieszkalne i wkroczyła na rozległy plac świątynny. Słońce zaszło całkowicie już jakiś czas temu, więc rytuał żegnania Matki dawno już dobiegł końca i mnisi powinni siedzieć w seminariach. Świątynia przyjęła godzinę nocną z oschłą obojętnością, ci wyżej w hierarchii nawet zacierali ręce na samą myśl, że magiczny morderca będzie kolejną okazją do szczucia ludzi na Zaułek.
Hektor cały czas przebierał wzrokiem po granicy światła rzucanego przez solasowe latarnie. Nie spodziewałby się ataku na otwartym terenie, ale ostrożności nigdy za wiele.
Zagrzmiało gdzieś za górami i zaczął rosić zimny jesienny deszcz.
Dochodzili już do dwóch świątyń, których boczne nawy w formie posągów tworzyły portal: formalny początek starożytnej drogi ku zbawieniu wyłożonej jeszcze rękami Starszych i ludzi. Podwoje obu budynków rozchyliły się równocześnie. Z wnętrza wylała się ciemność a w niej kilka sylwetek, kształtów ledwie wyciętych z gęstego mroku. Hektor nakazał wojskowym stanąć i dał znak, żeby trzymali łuki w pogotowiu. Poły płachty zarzuconej na wejście do powozu rozchyliły się lekko. Ktoś łypał na zewnątrz, ale nie chciał się jeszcze ujawnić.
Kordon kapłanów Imaltis zagrodził dalsze przejście w góry. Jeden z nich wysunął się przed szereg. Światła magicznych latarni okalających plac zaczęły migotać jakby duszone gęstniejącą nocą.
– Z drogi, mnichu! Nie możecie przebywać poza murami klasztoru po zmroku! – rzucił wulkir, ale bez większego przekonania.
Po tym, co stało się u Atmy, nie miał złudzeń: wiedział, że to zasadzka. Maswerki dwóch siostrzanych świątyń, stylizowane na słońca odbijały światło księżyca, który na chwilę wyjrzał przez lukę w chmurach.
– Dobrze wiesz, kapitanie, że żaden ze mnie kapłan zdrajczyni. – Wysyczał jeden z braci i zrzucił kaptur. Oczy Arcykapłana Sareda świeciły toksyczną zielenią. Reszta mnichów przyjęła podobne oblicza.
Hektor usłyszał napinające się łuki i nerwowe szczęki broni powoli wyciąganej z pochew.
– Wstrzymać się! To nadal są ludzie, tylko opętani.
Hiltzal milczeli, kelce rżały groźnie, a ich skóra ciemniała, dostosowując kamuflaż. Te konie uczono atakować; uczono gryźć i kopać, rżeć i tratować. Pomimo rozmiarów każdy był zbitką mięśni z siłą dorosłego ogiera. Miranda powarkiwała i orała pazurami podłoże. Tylko lata pracy z treserem umożliwiały utrzymanie tej furii na wodzy czułymi gestami i cichymi komendami.
– Nie oddamy wam księżniczek! – zakrzyknął Wulkir.
– Ha! Głupi mieszańcu… Myślisz, że my nie wiemy o waszym planie, że moderatorów ojca można zwodzić jak młode dziewczę w karczmie? – Sared nie mówił swoim głosem. Dźwięki, które wydawał, wybrzmiewały czymś nienaturalnym, obcym.
Hektor milczał i udawał zalęknionego; chciał rozwiązać mnichowi język. Musiał być absolutnie pewien, że opętaniec nie blefuje, że wie o drugiej eskorcie.
– My wiemy, mesie, marny obrońco marnego cesarza. My wiemy, że oni idą pod górę, że ten, którego przysiągłeś chronić, czeka niemal bezbronny wśród sobie podobnych, szkaradnych istnień.
– Jeśli wszystko wiecie, potworze, to dlaczego nadal marnujecie czas?
– My? – zdziwił się Sared i zaniósł się sardonicznym śmiechem. – My nie tracimy ani chwili.
Hektora olśniło.
Oni nie chcą walczyć, grają na zwłokę!
– Zawracamy!
– Nie próbowałbym – wysyczał klecha.
Światła latarni gasły jedna po drugiej jak pożerane przez mrok świetliki. Kilka kształtów przebiegło na granicy cienia. Skakało po dachach, wyrywało gonty.
– Asere setaras – wyszeptał i wystukał w pancerny kropierz wytresowaną komendę.
Wulfirska samica ruszyła w dół traktu jak taran, ale nie zdążyła wziąć porządnego rozbiegu. Stanęła dęba, warcząc na coś ogromnego, wycinającego się z ciemności. Strzała świsnęła w powietrzu. Jej tor znaczył magiczny poblask niczym kotylion komety. Ogromny kształt zmusił niedźwiedzicę do wycofania. Szponiasta łapa zazgrzytała o tłuczeń, wchodząc w światło księżyca, potem druga a za nimi reszta maszkary.
– Matko, miej nas w opiece. – Szepnął Hektor i pocałował medalik z małą ikoną. Bestia w końcu porzuciła kryjówkę z cieni; przypominała olbrzymiego zdeformowanego człowieka z krótkimi, masywnymi nogami i przerośniętymi ramionami. Mięśnie ciasno upychały się pod ziemisto-szarą skórą, a twarz… Jej nie było. Tylko karłowate szczątki nosa, ust i oczodołów obciągnięte grubą szarą skórą.
Kilka kolejnych monstrów zeskoczyło ze ścian bliźniaczych katedr i stanęło za kapłanami.
– Nie przejdziecie, kapitanie – syknął Sared. – Nie mogę was puścić, ale nie musicie tracić tu życia. Nie jest to konieczne. Wystarczy, że tu zostaniecie. Ojciec chce tylko pieczęci, a moderator cesarza. – Uniósł dłoń. Bestie za nim ruszyły susem w stronę Białej Bramy.
– Szlag! Wiedzą o wszystkim! – warknął Hektor. – Przygotować się do walki! – Hiltzal napięli łuki. Atma nakazała osadzić na grotach fragmenty Solasu. Magia działa na te bestie, a magia Matki była jej najczystszą formą.
Zaboli najbardziej, powiedziała, nim odleciała do swoich.
Monstrum blokujące przejście przygotowało się do ataku. Potężne mięśnie napięły się pod skórą gotowe uwolnić energię w krwawym szale. Wulkir dobył miecza, długa na trzy łokcie głownia zalśniła odbitym światłem.
– Teraz!
Salwa strzał przeszyła mrok niczym rój spadających gwiazd. Demon uskoczył z niemożliwą zwinnością i runął na dwóch kuszników. Konie zarżały. Jeden umknął, ratując Pieśniarza, ale drugi wydał tylko rozpaczliwy dźwięk rozorany szponami potwora. Jeździec tylko zagulgotał z poderżniętego gardła i chwycił za wylatujące jelita.
Hektor zeskoczył z grzbietu Mirandy i poszczuł śmiercionośną mieszankę mięśni, żelaza, kłów i szponów na przygarbioną kreaturę. Szara bestia była większa i bardziej gibka, ale lżejsza i nieopancerzona. Niedźwiedzica ruszyła z całą mocą, kłapnęła paszczą, ale zęby nie utkwiły w ciele. Monstrum odskoczyło. Ostre szpony osadzone na kościstych palcach zadźwięczały, tnąc ciało i pancerz na grzbiecie Mirandy. Wulkir zaatakował mieczem – na próżno. Bestia wiedziała, gdzie uderzy, przewidywała jego ociężałe ruchy. Wycofał się, przylgnąwszy plecami do zakrwawionego futra niedźwiedziej córki. Wyczuł napinające się ciało i ciężki oddech. Szykowała się do odwetu, śledziła wzrokiem poczwarę jak łosia na wypasie.
– Mene’sirep! – warknął Wulkir, a Miranda zaniechała ataku.
Monstrum jak gdyby nigdy nic cofnęło się ostrożnie i zastawiło drogę ucieczki, czekało na kolejny ruch zbrojnych.
– To na próżno, kapita… – Mnich zarzucił głowa do tyłu. Z wozu wystrzelił niewielki bełt, który trafił Sareda w oczodół. Blejzer wyskoczył zza płachty, dobywając sztyletów. Za nim kilku gwardzistów i kolejnych czterech z kaleszy.
– Nie możesz mordować cywili! – zrugał go Hektor.
– Cel uświęca środki! Oni sterują bestią, więc ja wydłubie jej oczy, a ty wracaj do ratusza, Wulkirze, i módl się, bo jeśli nie chcesz walczyć, to tylko to ci zostało.
Pozostali opętańcy zaczęli przyzywać mroczne macki. Ciemność gęstniała i zwijała się w potworne jęzory.
– Do ataku! Matko, wybacz… Do ataku!
Hiltzal zaczęli szyć z łuków prosto w kapłanów, kilku oberwało skrzącymi się grotami i padło na ziemię syczą przeraźliwie. Reszta posłała cieniste wici, żeby żgały łuczników i zwierzęta. Bitwa rozgorzała na dobre.
Potwór strzegący drogi na trakt wzdrygnął ciałem i omiótł plac zarośniętymi oczodołami. Wydał się otumaniony, jakby zerwał się z łańcucha, ale w końcu ruszył opętańcom na pomoc. Hektor zaatakował mieczem. Wymachy ciężkiej klingi może i były powolne, ale raziły na obszarze.
– Nigdzie nie pójdziesz.
Miranda runęła na potwora od boku i zaczęła wyrywać z niego połacie czarnego mięsa. Monstrum uwolniło się, zostawiając kawał mięsa w pysku niedźwiedzicy. Kontratakowało bez wahania, jakby potężne rany wcale nie istniały. Potwór rzucił się na niedźwiedzicę. Wbił szpony głęboko, pod zbroję.
Wulfirka zaryczała w bolesnym szale.
Hektor zamaszystym cięciem pozbawił potwora ramienia. Kończyna umazana krwią niedźwiedzicy upadła na drogę z ohydnym mlaśnięciem i dygotała pośmiertnie.
W końcu dało się dostrzec, że monstrum słabnie.
Miranda dopadła wielkiego truchła, gryzła i szarpała pazurami, aż całe futro na pysku i szyi pokryła smolista wydzielina. Stwór wyrwał się w desperackim zrywie i uderzył grzbietem o mur. Wulfirka ruszyła za nim, ale Hektor przywołał ją do siebie. Jej rana wyglądała na paskudną i broczyła juchą spod kropierza, a potwór dogorywał.
Musieli uciekać; musieli wycofać się do ratusza.
Wulkir spojrzał na walczącego wściekle Blejzera. Kapłani smagali zarówno cienistą magią, jak i tradycyjnym orężem. Hiltzal walczyli dzielnie, ale mierzyli się z potwornym przeciwnikiem. Nikt nie mógł tego wygrać, tylko jednostki mogły przeżyć.
– Cel uświęca środki… – wyszeptał. Odciążył niedźwiedzicę, zrzucając zbroję i wskoczył na grzbiet. – Dasz radę malutka, jeszcze trochę… Musimy go ratować. Sae’set sarat!
Niedźwiedzica pognała jak wściekła.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania