Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 40

Leże cieni

 

– Dziękuję ci, młody. – Sylfioran poczochrała Eliota po czuprynie w kolorze świeżo ściętej słomy i poruszała połatanymi skrzydłami. Rwały strasznie, bo świeża skóra jeszcze nie nawykła do rozciągania, ale rany przestały się sączyć.

Chłopczyk z pomocą Arii wyleczył dotkliwe poparzenia Starszej. Wściekły ogień Murkira kąsał paskudnie, wnikał głęboko i nie pozwalał ranom zaczerpnąć ładu. Gdyby Starsza nie osłoniła Holi, dziewczynka już dawno wróciłaby do astry. Cudem można było nazwać fakt, że Sylfia doleciała tak wysoko.

– Nie ma za co – odpowiedział Ozir i uśmiechnął się uroczo, jednak zwykle rumiana buźka przybrała blady, chory odcień.

Magia Matki Stworzenia nie była przeznaczona dla Młodszych ras; nawet Starsi Ariendi musieli uważać przy naginaniu światła, gdyż moc kreacji wymagała stalowej woli, a uwolniona spod jarzma kontroli szybko zapadała się w ciemność, pożerając wszystko wokoło. – Kto ci to zrobił, ciociu?... – spytał przygaszonym głosem Eliot.

Pretendentka spojrzała pytająco na Hewlaskę. Starsza utrzymywała formę zza drugiej strony symetrii. Widok ciemnego upiora nigdy nie był przyjemny i Sylfia nie rozumiała, czemu Widząca lubi przebywać w tej krępej, mrocznej i paskudnej postaci dłużej, niż jest to konieczne.

Hewlaska pokręciła głową przecząco.

– Czysty wypadek, dziecko. Buchnął mi ogień z pieca – skłamała z wymuszonym uśmiechem Sylfia.

– Eliot – wychrypiała Babcia – idź do spiżarki i przynieś nam dwa pucharki, dobrze? Bes-Setel… to znaczy ciocia Sylfioran musi się napić po takiej wyczerpującej podróży.

– Tak, Babciu.

– I nie nazywaj mnie Babcią, bo czuje się jak stara wrona!

– Tak, Bab…

– Zmykaj już – popędziła chłopca, szturchając w plecy mrocznym kosturem. – Musimy porozmawiać z ciotką Sylfioran na osobności. – Chłopiec pobiegł z prędkością wypuszczonej strzały i to w dodatku podpalonej, bo lecący przed nim obłoczek przeganiał ciemność korytarza. – Teraz opowiadaj… – zwróciła się do Sylfi i przysiadła na kamiennej ławie.

– Nie możesz się zmienić w swoją bardziej przyjazną dla oczu formę?

– Komu bardziej, temu bardziej… Ale nie, nie mogę. Orunis źle przyjął nowinę o Eliocie, więc należy się spodziewać kolejnych rychłych odwiedzin, a już raz wystąpiłam przed nim w swojej białej odsłonie. W obecnej sytuacji wolałabym zachować wiarygodność. Już, dość się rozgadałam. Co z Sehelem Murkira? A raczej jego częścią…

– To Oruńska księżniczka, tak jak wieszczyłaś. Dziewczyna jest w jakimś magicznym letargu, ale przebudziła się, On się przebudził, przejął kontrolę, czysty gniew, pragnący zniszczyć wszystko choćby z odrobiną ładu. To było straszne, Hewlasko. Sikher musiał obezwładnić własnego pana i…

– Murkir nie jest jego panem, bes-Setel – sapnęła Widząca. – Gdzie jest teraz Pieczęć Gniewu?

Sylfioran wyczuła coś emanującego z wieszczki, coś jakby obecność na pograniczu istnienia, która patrzy i słucha, ale bardzo nie chce się ujawnić.

– W bezpiecznym miejscu, w mieście; nie mogłam jej zabrać, bo spaliłaby mnie żywcem; w sumie prawie to zrobiła.

– Masz kawałek? – warknęła niecierpliwie Hewlaska.

Sylfia sięgnęła za pasek wiążący tunikę w biodrach i odpięła przytroczoną sakiewkę. Wściekła czerwień bijąca od zawartości penetrowała gruby materiał mieszka.

– Mam. – Wyłożyła woreczek na szarą, pomarszczoną dłoń podstawioną jej niemal pod brodę.

Hewlaska nerwowo rozsznurowała zawiniątko i zajrzała do środka. Gniew wił się czerwonymi wstęgami między puklami pięknych czarnych włosów niczym ognisty wąż w gęstej trawie.

– Bardzo dobrze.

– Hewlasko, jest coś, o czym musisz wiedzieć… Sss… – Sylfioran skrzywiła się, gdy odruchowo szarpnęła ledwie zaleczonymi skrzydłami. – W pałacu, w naszym starym Oruun… Widziałam ich… Bezkształtne cienie z przepowiedni. Kierowały ludźmi jak marionetkami.

Widząca zmierzyła ją wzrokiem i schowała sakiewkę za poły o wiele za dużego, znoszonego płaszcza. Cienie na ścianach alkierza jakby zgęstniały, ożyły, ale Sylfia nie dostrzegła tej subtelnej różnicy w otoczeniu. Dla Starszych zrodzonych ze światła, każdy mrok był czymś jednakowo odpychającym.

– Bezkształtni, powiadasz, opowiedz mi o nich więcej…

– Nie muszę. – Sylfia złapała za rzemień umocowany do szyjki zakorkowanej karafki i wyciągnęła ją przed oblicze Widzącej. – To jedno z tych stworzeń. – Czarna breja przylegała do ścianki jakby zalękniona i umęczona. – Wyczułam ich obecność w chwili, kiedy weszłam do pałacu po raz pierwszy. Nie rozpoznali mnie przez iluzję, nie widzą skrzywień światła. Nie wiem, ile tych żywych smarków jeszcze się tam pałęta, ale czuję za nimi większą wolę, złowrogą jaźń szepczącą w astrze. Komunikuje się poza naszym zasięgiem…

– Waszym – syknęła Hewlaska. – Ja słyszę te szepty, tak jak głos Matki niesiony przez światło, choć ich nie rozumiem, bo nie są dla mnie. – Pomlaskała i podparła ciało na kosturze.

– Czy to są Oni? Nasi niedokończeni bracia? – Sylfioran również wstała, tym razem nie bacząc na rwący ból świeżo zregenerowanej skóry. – Czy to koniec przewidziany przez Tanajrę?

– Koniec jednych, to początek dla innych – syknęła lekceważąco Hewlaska. – Chodź, muszę ci coś pokazać. – Widząca złapała Sylfię za dłoń.

Jej dotyk był inny, nieprzyjemny, jakby ciemność tej formy atakowała ciało Sylfi, parzyła w pióra.

– A co z chłopcem?

– Nie ma żadnych pucharków, więc chwilę go nie będzie. Chodź. – Szarpnęła Pretendentkę.

Wizja uderzyła nagle, bez ostrzeżenia. Świetliste majaki wypełniły umysł bes-Setel, niczym woda z pękniętej tamy wypełnia skarlałe koryto. Matczyne szepty wdarły się w inrę i zasadziły ziarno niemożliwej wiedzy. Sylfia widziała komnatę pełną mocy, a w niej pięć filarów wokół kamiennej studni. Z wnętrza tej złowrogiej otchłani wyzierała wściekłość… Wściekłość na wszystko i na wszystkich. Nad krawędzią stały dwie postacie: starzec z blizną na twarzy, otaczała go ciemność i moc Ojca; obok niego… ona, jej czarne pióra skrzyły się upstrzone rozjarzonymi demonicznymi oczami. Hewlaska patrzyła w studnię z uśmiechem satysfakcji na pomarszczonym licu. Za nią, przybita do filaru, wisiała Arianka, biała wersja Widzącej, szeptała w cierpieniu do czarnego nieba. Sylfia chciał podejść, ale nie miała ciała. Szepty nabrały wyrazu.

– Zabierz go stąd…

Okaleczona Starsza obróciła głowę. Piękne niegdyś oblicze oszpecał grymas bólu i przerażenia. Skrzydła białej Widzącej zszarzały, zmizerniały i opadły bezwładnie wzdłuż kamiennego filaru. Mara opuściła głowę. Sylfia wejrzała głębiej w wizję, weszła w nią projekcją ciała. Starzec i Wrona patrzyli na wszystko jakby zza drugiej strony zwierciadła. Pretendentka uniosła podbródek umęczonej zjawy – miała twarz Atmy. Arianka roniła krwawe łzy, prosiła, błagała na granicy majaczenia.

– Uciekaj – wykrzesała składny szept, ale ten szept niósł moc tysiąca wrzasków.

Świadomość Sylfi wróciła do alkierza.

– Wszystko z tobą w porządku, bes-Setel? – spytała podejrzliwie Hewlaska.

Nadal trzymała Sylfię za rękę, badała aurą, taksowała wszechobecnym cieniem. Czuła, że coś jest nie tak, że światło przemawia, ale nie do niej.

– Czy Atma już wróciła? – spytała Sylfia i wyrwała dłoń z cienistego uścisku.

– Nie, mówiłam przecież. Czemu o nią pytasz?

Mrok kłębił się pod sklepieniem, szykował do czegoś, na kogoś.

– Muszę znaleźć Eliota – oświadczyła Sylfia jakby w amoku. Jej świadomość nadal tkwiła pomiędzy wizją a rzeczywistością.

Ruszyła do wyjścia z alkierza.

Cienie spełzły ze ścian, wezbrały na podłodze i wyrosły zasklepiając przejście niczym ściana z czarnego cielska jakiegoś śluzowatego monstrum.

– Przykro mi, bes-Setel Sylfioran – oświadczyła smutno Hewlaska, ale to nie była ona, lecz ciemność wypływająca spod znoszonego płaszcza; obecność, która uznała, że musi się ujawnić. – Teraz już nie mogę cię tak zostawić. – Widząca ruszała ustami, ale te słowa, one otaczały tysiącem pogłosów, syczały zewsząd.

Sylfia zastygła zmiażdżona trwogą. Wiedziała, że jest w potrzasku, nie mogła walczyć z ciemnością w jej własnym leżu.

– Co teraz? – spytała głosem istoty pogodzonej z własnym końcem.

Widząca zamyśliła się, zawahała, cienie zamilkły.

– Spotkasz się z bes-Tani.

 

***

 

Eliot spacerował labiryntem korytarzy wydrążonych w górze Ad-Senar, samotnej skale rozstawionej niczym strażnik na warcie przy wschodniej stronie pierścienia Chamankadaru.

Grzbietu Ad-Senar nie można było pomylić z żadnym innym szczytem. Płaski owalny czub pokrywały odkryte złoża Solasu. Za dnia żyły i czapy aktywnego minerału chłonęły słońce jak papier wodę, w nocy zaś kamienie emanowały złotą łuną, która swym blaskiem ustępowała jedynie słupowi światła Andrachajmonu.

Ale nie to czyniło z Ad-Senar idealne miejsce na podsłuchiwanie szeptów Matki, lecz przepastne puste wnętrze góry wypełnione pierwotną ciemnością, mrokiem nierozpraszanym od wieków, gdzie gęsta czerń kłębiła się pod sklepieniem z runicznymi obręczami machizmu Astrolabium. Tu idealny brak światła drżał dotknięty najsłabszym błyskiem, potęgował pohukiwania w astrze, niósł magiczne wibracje tak, jak tafla spokojnego jeziora niesie fale po uderzeniu nawet najmniejszej kropli. Te przygaszone Szepty Matki, której głos nie mógł rozbrzmieć głośniej, żeby nie spalić świata.

Oczywiście dla młodego Ozira to była jedynie czarna wilgotna nora, w której Babcia odizolowała go od świata – siebie też. Całe szczęście Aria-Selfra rozświetlał przestrzeń delikatnym ciepłym światłem, przeganiał ciemność na drugą stronę symetrii: drugiej z trzech fundamentalnych i nieskończenie cienkich granic, tej pomiędzy światłem a manifestacją jego braku.

– Chyba się zgubiliśmy, Ari… – westchnął ciężko chłopczyk i zwiesił ramiona.

Korowód korytarzy wrzynających się w skałę po obu stronach tunelu zdawał się nie mieć końca. Eliot obejrzał się za siebie. Nic tylko ciemność skrywająca świat za swoim czarnym nieprzeniknionym płaszczem.

Seria brzęknięć poszatkowała ciszę metalicznym stukotem, jakby ktoś uderzał łańcuchem o skały. Eliot przygarbił się odruchowo, wskoczył do najbliższej wnęki i przywarł do lepkiej, zimnej ściany. Kolejny dźwięk, tym razem jeden, jak uderzenie kowalskiego młota, a potem kroki. Przybierały na sile. Chłopiec spojrzał na Arię. Obłoczek znacznie przygasł i zawisł Eliotowi przed oczami. Kolejne kroki i szuranie: blisko, tuż za rogiem. Duszek rozbłysnął nagle i wyleciał za węgieł.

– Ari, nie… – Ozir mimowolnie wypadł w tunel i prawie by się przewrócił, gdyby nie silne szarpnięcie za kołnierz koszuli.

Krzyknął piskliwie.

– Ćśś… – Atma zasłoniła mu usta. – To tylko ja.

– Ciociu… – Wtulił się w brudną szatę Starszej.

– Och, dziecko, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że jesteś cały i zdrowy. – Uniosła chłopczyka jak małą lalkę i przytuliła do opierzonych piersi; czule, jak matka syna, ale chwila pojednania nie trwała zbyt długo. Nie mogła czekać, musiała zabrać Eliota do Sefalos, chciała, żeby był bezpieczny.

– Gdzie teraz jest Hewlaska? – spytała, postawiwszy chłopca na kamiennej posadzce.

– Z ciocią Sylfioran.

Starsza nachyliła się nad chłopcem i spojrzała w jego żółte tęczówki.

– A jest Babcią czy Ciocią?

– Babcią… – oświadczył smutno Eliot.

Atma wzdrygnęła się, ale stłumiła lęk.

Wybacz mi, Matko, wybacz…, pomyślała, zacisnęła pięści i przełknęła żal. Musiała ratować Eliota, a Pretendentka… Ona przecież mogła być opętana, tak samo jak Widząca, wyjaśniła sumieniu, a poczucie winy zelżało i uwolniło członki z odrętwienia. Przecież Sylfia nie przyszła jej na ratunek.

– Chodź, musimy cię stąd zabrać i to jak najszybciej. – Złapała chłopca za rękę i zaczęła prowadzić jednym z wielu tuneli.

– A dlaczego musimy iść, ciociu?

– Bo ciocia się bardzo pomyliła, bardzo… Nie jesteś tu bezpieczny, nie jesteś ani trochę, a ja… Ja obiecałam twojej Matce, że będziesz.

Weszli w kolejny zakręt i tym razem na końcu szerszego już przejścia połyskiwał snop dziennego światła: padało zza ściany wodospadu.

– Czy chodzi o pana Orosisa? Czy to dlatego, że go zdenerwowałem? – Eliot posmutniał.

Atma aż zadrżała.

– Eliot, czy Babcia rozmawiała z Orunisem?

– Tak, ciociu.

– W takim razie nie możemy lecieć do Sefalos – pomyślała na głos.

Nie mogła ufać nikomu, z kim Hewlaska miała do czynienia. Nie mogła już dalej ryzykować życia i zdrowia Pieczęci… Nie, nie chodziło o Sehela, tylko o chłopca. O chłopca, którego chciała obronić przed złem tego świata, a miast tego wepchnęła w jego rozwartą paszczę, zaprosiła do samego leża ciemności. – Polecimy do twoich, tylko ciotka zabierze kilka kryształów.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • il cuore 5 miesięcy temu
    /i poruszała połatanym skrzydłami./ – połatanymi
    /przynieś nam dwa pucharki, dobrze./ – dobrze?
    /– I nie nazywaj mnie Babcią, bo czuje się jak/ – czuję
    /i to w dodatku podpalona, bo lecący/ – podpalonej
    /W obecnej sytuacji wolałbym/ – wolałabym
    /otaczały tysiącem pogłosów, syczała zewsząd./ – syczały
    /czyniło z Ad-Senar idealne miejsca na/ – miejsce
    /– Ciociu… – wtulił się w brudną/ – Wtulił się

    Trochę nie moje klimaty.
    cul8r
  • MKP 5 miesięcy temu
    Ok, i dziękuję za wypisanie baboli😘
  • MKP 5 miesięcy temu
    i wprowadzone

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania