Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 49

Zaułek potępionych

 

Burmistrz kroczył żwawo wzdłuż głównego traktu. „Ruch to najlepsza rzecz na gorejące stawy” powtarzał medyk. „Musi burmistrz więcej chodzić” recytował jak mantrę zawsze, gdy Gilbert narzekał na nieustający ból w plecach i kolanach. Z początku burmistrz oponował, ale po jakimś czasie spacery weszły mu w krew i ból faktycznie nieco zelżał. Skrzywiony od dzieciaka kręgosłup odciążał przy pomocy dwóch dębowych kosturów, którymi podpierał się naprzemiennie w rytm marszu – najnowszy krzyk mody zza wschodniej granicy. Margi lubiła takie nowinki.

Za Burmistrzem podążało dwóch gwardzistów. Jego małżonka nalegała, żeby nie chodził po mieście sam; ostatnio robiło się w Girzel dość niebezpiecznie, a ludzie łatwiej dawali się ponieść wywrotowym poglądom. Ale strażnicy w bramowych barbutach wcale mu nie wadzili – miał zamiar zboczyć z kursu, więc obstawa mogła się przydać.

Przystanął na wysokości Zaułka i oznajmił, że teraz pójdzie w prawo do starego parku obok Dystryktu. Ten niewielki skrawek zieleni, niegdyś popularne miejsce spotkań towarzyskich, teraz zarastał w najlepsze i już dawno zaczął żyć własnym nieskrępowanym życiem. Niemniej jednak dzięki temu zyskał również bardziej dziki, naturalny charakter.

Trzej mężczyźni nie bez trudu przeszli przez zielony labirynt wysokich krzewów. Rozbujała roślinność z przewagą dereniu zrzuciła okowy wymuszonych przez nożyce kształtów i zaczynała smakować wolności. Światło wąskich, krętych korytarzy powoli zarastało.

W centrum parku, wewnątrz niewielkiego zagajnika, piął się ku górze wiekowy dąb z szeroką koroną, a w jego cieniu marniało kilka starych, obrośniętych bluszczem kamiennych ław i połamana altana. Gilbert przysiadł na najlepiej zachowanym siedzisku i nakazał strażnikom czekać.

Nie minęło kilkanaście uderzeń serca, a zza bujnego żywopłotu dobiegły odgłosy ciężkich kroków i szelest łamanych gałęzi. Jeden ze strażników w bramowych hełmach chwycił za rękojeść miecza, ale drugi złapał go za przedramię.

– Nie bądź taki nerwowy – upominał towarzysza. To nie był jego pierwszy spacer z burmistrzem.

Gilbert tylko się uśmiechnął i spojrzał na wyrwę w murze z zieleni, przez którą wkroczyło dwóch bruków w skórzanych zbrojach z herbem Sungardu wytłoczonym na piersiach. Między nimi szła o wiele niższa istota, prawie cała skryta w szacie z luźnego materiału. Delikatny, jedwabny niqab głaskał oczy pięknym błękitem i złotem liściastego ornamentu.

Greplinka nakazała eskorcie zaczekać i przysiadła się do burmistrza.

– Mes’alin, Esme. – Skinął głową.

– Mes’alin, Gilbercie. Jak twoje plecy? – zapytała niskim i zmysłowym głosem.

– Dobrze, twoja maść czyni cuda, Esme.

Greplinka wyciągnęła woreczek spod szaty, a z niego mały słoik z żółtawą mazią. Podsunęła naczynie Gilbertowi, a burmistrz schował je do kieszeni.

– Co ja zrobię bez twojej pomocy, moja droga.

– Wiem, o co chcesz spytać; te podchody nie są potrzebne.

– Więc kiedy?

– Na wiosnę. Musimy wykorzystać pokój i przekroczyć belantrejską granicę, póki nowy Cesarz jeszcze nie oszalał. Tu nie ma dla nas przyszłości, Gilbercie. Powinieneś iść z nami.

– Nie, Esme, moje miejsce jest tu, z Margi. – Uśmiechnął się na samą myśl o pięknej żonie.

– No tak, zapuściłeś tu długie korzenie; jesteś już stąd, nie od nas, a twoja żona jest bardziej sungardzka niż samo cesarstwo. – Machnęła dłonią.

– Ha! Masz rację, Esme… Cała Margi. Kocha te swoje obyczaje.

Starszy strażnik burmistrza zbliżył się do bruków i wymienił z nimi oddziałowy uścisk dłoni. Drugi, nowy w szeregach, trzymał się na uboczu. Był młody i już przesiąknięty niechęcią do inności.

– Musicie stąd odejść, Gilbercie – ton Greplinki zrobił się ciężki. Położyła dłoń na przedramieniu burmistrza. Szata zsunęła się z nadgarstka. Odsłonięte bliznowate tatuaże mieniły się zamkniętą pod nimi astrą. – Wczoraj słuchałam. Długo. – Spojrzała mu w oczy. – Sięgnęłam daleko. Poza mury. Drzewa nie szeptały, one krzyczały, Gilbercie. Coś się stało na północy. Ziemia płacze krwią.

– Nic nie wyczułem, Esme. – Wbił przerażony wzrok w wąski wizjer niqabu Greplinki.

– To dobrze; znaczy, że amulet nadal działa. – Zabrała rękę. – Ale przez niego jesteś ślepy. Po mieście snują się duchy. Powidoki potężnych czarów. My możemy się bronić, ukryć, ale ciebie znajdą i poznają. Maska nie pomoże.

– Nie strasz mnie, Esme. Stary już jestem i chce tu doczekać kresu moich dni. Po co miałbym iść z wami? Ku czemu? Wy macie cel: ty chcesz posłuchać drzew w Amuen, a ja? Mam się tułać po świecie? Wyrwać Margi z jej ukochanego miasta? Szukać przygód na stare lata? Maści by ci nie starczyło na moje zbolałe gnaty.

Zabrała dłoń jakby urażona.

– Uparty jesteś, Gilbercie. Do wiosny, do wiosny będę z tobą, potem zostaniesz sam. Nie będę mogła ci pomóc.

– Rozumiem. Będzie dobrze, Esme, zobaczysz. – Uśmiechnął się i poklepał ją po ramieniu.

– Ta ciemnowłosa bruka, uważaj na nią. Coś w niej siedzi. Jej piaski wysyca potężna aura. – Powstała z ławy.

– Nie ma złych zamiarów. – Wsparł się na kijkach i również uniósł z zimnego kamienia.

– Z taką mocą nie trzeba ich mieć, żeby kogoś zabić, Gilbercie. – Pokłoniła się. – Mas’eras. Do naszego następnego spotkania.

 

***

Sebil kluczyła samotnie uliczkami Zaułka. Nie czuła się tu źle, ale też nie jak u siebie. Mieszkańcy patrzyli na nią z podejrzliwością jak na obcego, kogoś zza muru – i mieli rację, bo rzeczywiście można by ją określić na wiele sposobów, ale nikt nie nazwałby jej przeciętną.

Skręciła w boczną alejkę, przeszła kilka jardów i wyszła na okrągły plac targowy. Na tej niewielkiej, otwartej przestrzeni mieszkańcy oddawali się codzienności: gaworzyli swobodnie, wymieniali towary lub zwyczajnie plotkowali. Taka mała namiastka normalności w miejscu przez ludzkich mieszkańców Girzel okrzykniętym Dystryktem Potępionych.

Mistyczka kupiła opiekane i przyprawione na ostro mięso nabite na patyk, oparła się o wóz jednego z kramów i obserwowała przechodniów. Większość stanowili Brukowie i Greplini, pierwszych reprezentowały głównie kobiety, a drugich starsi mężczyźni z długimi uszami ozdobionymi niewiarygodną ilością przeróżnych amuletów.

Przez krótki moment Sebil dała wspomnieniom płynąć swobodnie. Poczuła się jak kiedyś, w domu. Nawet zapach jedzenia przypominał kuchnię poczciwej Błękitnej. Brakowało jedynie zapachu rześkiej bryzy wiejącej od ogromnego jeziora Munpares.

Dokończyła mięso – nie było złe, ale do gotowania wieszczki się nie umywało.

Wyrzuciła patyk.

– Dystrykt Potępionych... Zabawne, jak historia lubi się powtarzać – wyszeptała z kpiną. – Wystarczy żyć odpowiednio długo.

Nagle sąsiedzi zaczynają dostrzegać różnice w kolorze twojej sierści, łatach na futrze czy rozmiarze uszu, kontynuowała przemyślenia. Najliczniejsza grupa sobie podobnych ogłasza, że jest tą wybraną, tą umiłowaną przez: bogów, los czy jakieś pierwsze lepsze drzewo – do wyboru, do koloru. A potem to już idzie szybko. Ograniczenia wolności, prześladowania, czystki.

– Phy… Szkoda męczyć głowę tymi głupotami. – Ruszyła w zapamiętanym kierunku.

W istocie, podobnie stało się w Girzel, kiedy to świątynia Imaltis zapragnęła reorganizować panteon Pierwszych – oczywiście z Matką Imaltis i jej sługami wywyższonymi ponad innych.

Mnisi zrobili to powoli, małymi krokami. Pozornie niegroźne zabiegi jak odświeżenie ksiąg, stopniowe wymazywanie wizerunków innych Pierwszych, pomoc wobec wiernych Matki, straszenie innowiercami; wszystko to na przestrzeni wieków rozlało się po całym Sungardzie. Z ludźmi poszło łatwo – w nizinie Tułnak od zawsze oddawano cześć Matce i jej skrzydlatym heroldom. Inne gatunki trzymały się twardo swoich wierzeń, ale stanowiły mniejszość, która topniała z każdym rokiem.

Sebil mogła doświadczyć skutków wieloletniej niechęci na własnej skórze – w Telmonton była jedyną brukijką mieszkającą na stałe, i to w ukryciu. Cesarstwo nigdy otwarcie nie potępiało innych gatunków, ale ludzie robili swoje, a władza przymykała oczy.

W Girzel było trochę inaczej; przynajmniej na kawałku ziemi nieludzie mieli jeszcze swoją bezpieczną przystań, lecz proces zamierania różnorodności postępował nieubłaganie i tu. Nowi Brukowie, Lemachowie czy Greplini nie osiedlali się w mieście, dzieci było jak na lekarstwo, a miejsce zmarłych w naturalny sposób zastępowali ludzie. Niemniej jednak dla mistyczki widok tylu Bruków przechadzających się swobodnie po ulicach był czymś cudownie odmiennym.

Weszła w alejkę z kilkoma pomniejszymi szynkami ulokowanymi pod kolorowymi markizami, przy których co bardziej ciekawscy pielgrzymi mogli spocząć i napić się egzotycznych trunków. Bruka przystanęła, aby rozeznać się w okolicy. Nie pamiętała dokładnie, gdzie leży pracownia Greplinki, która obiecała jej informacje w sprawie Lejli.

Westchnęła, przyznając przed sobą, że zabłądziła.

– Dwaj jeszcze jednego!

Usłyszała znajomy niski głos i przełknęła nerwowo ślinę. Odruchowo weszła za jedną z pokaźnych beczek i spojrzała w kierunku przybytku z kilkoma wysokimi zydlami rozstawionymi przy kontuarze.

– Wiedziałam, że przywloką się za nami. – Uśmiechnęła się złowieszczo. – Teraz nie mam czasu, kotku – szepnęła i skręciła w przeciwną stronę.

Stanęła w pół kroku. Jej ciemny pasiasty ogon zaczął tańczyć jak zahipnotyzowana fletem kobra, a dziwne ciepło rozeszło się po ciele.

– Głupia jesteś, Sebil! – skarciła się syczącym szeptem, wzięła głęboki oddech i ruszyła w stronę Arqa zaaferowanego rozmową z brukijskim barmanem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania