Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 41

Spotkanie

 

– Pa, ciociu!

Eliot wybiegł z jednego z mniejszych domków ulokowanych gdzieś na obrzeżach wschodniej dzielnicy mieszkalnej w Girzel.

– Tylko wróć na kolację! – odkrzyknęła Atma zajęta przygotowywaniem leczniczych wywarów.

Sprzedaż specyfików na różne przypadłości pozwalała utrzymywać ich niewielki przybytek w jednej z wielu smukłych kamienic przyklejonych do grubych obwarowań. Izba może i nie należała do wielkich, ale też nie rzucała się w oczy: rzecz kluczowa, kiedy jest się uciekinierem. Jedyną i zarazem najbardziej dotkliwą wadę tej lokalizacji stanowiła powszechna ciemność. Cień wysokiego muru odgradzającego dzielnice od reszty świata towarzyszył Atmnie niemal przez cały dzień.

Eliot obrócił się w stronę ganku, nabrał powietrza w płuca i wyrzucił słowa z całą siłą, na jaką pozwalało mu niewielkie ciało.

– Dobrze, ciociu!

– Chodź już, Słoma! – poganiał jeden z chłopców, którzy czekali na nowo poznanego kolegę.

Cała grupa zaliczała się do tych miejskich dzieciaków, dla których rodzice nie mieli wystarczająco czasu, więc ulica zapełniła powstałą w ten sposób lukę: zacięte miny, chytre spojrzenia, połatane spodnie w burych kolorach i za duże koszule przekazywane z brata na brata. Razem przypominali szajkę karłowatych bezdomnych.

– Gdzie idziemy? – spytał podekscytowany Eliot, gdy dołączył do reszty.

– Dzisiaj, smyku – najstarszy i piegowaty o imieniu Ron poczochrał Ozirowi włosy –idziemy na plac świątynny. Jeśli nam się poszczęści, to wślizgniemy się do zachodniej dzwonnicy; ponoć widać stamtąd Bramę.

– Jaaa… cie. Idziemy!

Eliot ruszył przed siebie jak jedna z lemachiańskich zabawek napędzanych nakręconą sprężyną, ale drugi z ferajny podrostków złapał go za kołnierz koszuli i utrzymał w miejscu.

– Poczekaj, Słoma – powiedział Paluch, nieprzerwanie dłubiąc w nosie. – Pójdziemy od strony targu. Z alei świątynnej zaraz nas pogonią. Widać przecie, że my nie na modlitwy. – Pstryknął wygrzebaną kozę w krzaki.

Chłopcy przytaknęli mu jednogłośnie i cała piątka podążyła w stronę zachodniej dzwonnicy, tylko bezpieczniejszą trasą. Po targu poruszali się niezauważani jak szczury między kopytami koni, więc dojście do zamaskowanej wąskiej szczerby w murze nie należało do trudnych zadań; targowisko zawsze obfitowało w pałętających się młodzików, choćby tragarzy, więc kilku więcej nikomu nie robiło różnicy. Ferajna przemknęła pośpiesznie na wskroś okrągłego rynku, zwędziła kilka jabłek i prześlizgnęła się do sektora świątynnego bez większych komplikacji. Tylko Uszy miał problem z przejściem przez wyłom, bo z całej paczki był najszerszy, za to Badyla przepchnęli niczym ludzką wykałaczkę.

Po drugiej stronie wewnętrznego muru ulice pachniały kadzidłem, a solasowe latarnie oddawały zgromadzone za dnia ciepło, roztaczając wokoło mistyczną, astralną łunę. Wczesnym wieczorem trakt świątynny nie był już tak tłoczny jak za dnia, ale dzielnica należała do najlepiej strzeżonych, więc chłopcy trzymali się zatęchłych zakamarków między kapliczkami. Nie mieli też komfortu wtopienia się w uliczny rytm, gdyż nawet najbiedniejszy ubierali się schludnie, kiedy szli na nabożeństwa. Kilku podejrzanych obdartusów zwróciłoby uwagę straży w barbutach stylizowanych na kształt uchylonej bramy. Chłopcy szli zatem bardzo ostrożnie, a Eliot – jako ten w najbardziej zadbanym ubraniu – zawsze pierwszy wychylał się zza kamiennych węgłów czy licznych statuł starszych, żeby wybadać ścieżkę.

W końcu dotarli w pobliże centralnej świątyni i przycupnęli za dość szerokim kwietnikiem po drugiej stronie szerokiego forum. Za dnia wejście na szczyt dzwonnicy graniczyło z cudem – jeśli oczywiście nie byłeś kapłanem. Wstępu na schody pilnował stary Albert dzwonnik, który wypełniał swoje obowiązki niezwykle sumiennie i wyjątkowo zawzięcie jak na marne kilka remów, które mu płacono. Na całe szczęście dla urwisów wieczorem zmieniał go Eryk: hulaka i kobieciarz, bardziej zainteresowany uganianiem się za kapłankami Imaltis aniżeli pilnowaniem schodów.

– Teraz ćśśś… – nakazał Uszy i wyjrzał zza rabaty.

Nabożeństwo wczesnowieczorne trwało w najlepsze. Przez rozwarte zdobione wierzeje dostrzegł tłumy mieszczan, nad którymi górował kapłan Imaltis. Mężczyzna stał na wysokim podeście tuż przed wielką rzeźbą Ariendi. Starsza rozpościerała swoje kamienne skrzydła, błogosławiąc małe ludki zgromadzone tłumnie u jej boskich stóp. Kapłan odziany w śnieżnobiały habit z lamówkami obszytymi prawdziwą złotą nicią świecił magicznym blaskiem solasów wpasowanych w kamienne lotki rzeźby w ołtarzu tuż za nim.

Wierni z wręcz hipnotycznym zaangażowaniem wsłuchiwali się w słowa Bogini Matki. Słowa podarowane ludziom przez skrzydlatych heroldów. Słowa przed wiekami przetłumaczone i spisane w mowie młodych ludów. Słowa, które wzniośle recytował jeden z akolitów, przewracając stronice opasłej księgi.

Wzniosła atmosfera wyczekiwania na zachód słońca stanowiła idealny moment na ciche przemknięcie przez okrągły pusty plac i przeczekanie w cieniu dzwonnicy aż do momentu, kiedy Albert obwieści koniec mszy i zwyczajowo przekaże klucze młodemu Erykowi – który jak zwykle przyjdzie nieco pijany i upalony balabą. Wystarczyło poczekać. Rzecz niby prosta, ale dla dzieci niesłychanie trudna.

Słońce czerwieniło się już nisko nad horyzontem. Metaliczne dudnienie dzwonu w końcu poprzedziło falę bogatych modnych strojów, która wypłynęła z katedry i rozdzieliła się na mniejsze strumyki. Albert mozolnie zszedł po schodach, rozchylił skrzydło skrzypiących drzwi i rzucił badawcze spojrzenie w stronę cienia, który wydał mu się wyjątkowo żywy.

Mała plama ciemności rzucana na pawiment szybko zniknęła za ścianą, a sykliwy szept, który temu towarzyszył, złożył się w coś na kształt „schowaj łeb, Badyl”.

Dzwonnik zmarszczył czoło, chwycił za puginał ukryty za pazuchą i zrobił krok w kierunku szmerów rozmytych szeleszczeniem krzewów.

– Ej! Dziadek! – rzucił rozbawiony Eryk, który o dziwo stawił się na swoją wartę o czasie, schludny jak nigdy i, o zgrozo, nawet z równo przystrzyżoną brodą jak jakiś mieszczański fircyk czy karczemny grajek.

Albert obrócił się niechętnie. Strój chłopaka mógł znaczyć tylko jedno – nadgodziny.

– A ty znowu uchachany! Kiedyś spadniesz z tej dzwonnicy przez te liście Murkirowe! – Dziadek pogroził palcem, jak to mają w zwyczaju starsze pokolenia, kiedy błogosławią młodsze.

– Oj, dziadek, przestań klątwami rzucać, tylko daj te klucze i idź, wyciągnij stare kości. – Objął zmiennika ramieniem. – A słyszał dziadek, że ponoć u starego Olsena dziś tańczy Greplinka z zaułka… Rzadkość, prawdziwy klejnot.

– Rozumiem, że mam cię zastąpić? – otaksował Eryka podejrzliwie.

– Zerknąć, dziadku, tylko chwilę zerknąć. Co tu się może zdarzyć? Ja sam nie wiem, czego my tu pilnujemy: toć wieży nikt nie zapierdoli?! – wypalił z jowialnym akcentem.

– O której? – mruknął Albert.

– Za dwie godziny. – Stary pomruczał niechętnie. – Przecież dam ci kilka remów zadośćuczynienia. No nie daj się prosić, dziadek, no!

– Dobra, tylko pójdę, powiem starej i coś do gęby włożę.

– Nie będzie ci zapominane. – Eryk pokłonił się jak uniżony sługa.

Albert prychnął, pokręcił głową w geście beznadziei, smarknął obficie i ruszył w stronę domu. Nie zdążył dobrze zniknąć w jednej z alejek, a Eryk zamknął drzwi do dzwonnicy na klucz i opuścił stanowisko w drodze na spotkanie z jedną z seminaryjnych pretendentek.

– Teraz, chłopaki – syknął dziecięcym głosem Ron i zakradli się do zamkniętego skrzydła. – Paluch, rób swoje.

Paluch przestał dłubać w rozoranym nozdrzu, wyciągną ze spodni komplet wątpliwej jakości wytrychów, które ukradł jakiemuś spitemu złodziejaszkowi, zajrzał w mosiężną dziurkę i zaczął wykorzystywać wyćwiczone palce przy manewrach w otworze zamka. Zręczne ruchy wyciągnęły cały potencjał złodziejskiego ustrojstwa – a nie było go za wiele.

– I co? Dasz radę? – podpytywał Uszy, wybałuszając ciekawskie oczy, które śledziły każdy ruch ręki Palucha.

– Ja też chcę zobaczyć! – Przepchnął się Eliot.

– Dajcie mi spokó… – Metaliczne chrupnięcie wydźwięczyło donośnie. Paluch zaniemówił, jakby sam nie dowierzał, że mu się udało.

– I co? – Ruda grzywa Rona połaskotała małego włamywacza po karku.

Chłopak uśmiechnął się złowieszczo i pchnął wrota, które rozchyliły się demonstracyjnie, skrzypiąc przy tym potwornie.

– HA!

– Ciszej, Paluch. – Badyl zakrył mu usta. – Chodźmy, zanim stary wróci.

Cała piątka ruszyła po schodach niczym myszy hasające w pańskiej piwnicy. Wewnątrz starego donżonu panował mrok przebijany wąskimi strugami czerwonego światła. Szli powoli, ostrożnie stawiając krok za krokiem. „Nigdy nie wiadomo, czy dzwonnik nie zastawił tu jakiś pułapek”, podsuwała chłopięca wyobraźnia. Wysiłek w końcu się opłacił: weszli na szczyt. Pokaźny, bogato zdobiony dzwon częściowo zasłaniał widok na góry Chamankadar, za którymi leżała dolina Artem, mityczna kraina i siedlisko Starszych z plemienia Ariendi.

Chłopcy, korzystając z większej ilości światła, ruszyli z kopyta i po kilku susach przykleili się do kamiennej balustrady.

– Łał… – westchnął Badyl.

Ze względu na wzrost miał najlepszy widok. Reszta musiała stawać na palcach, a Eliot skakał, żeby choćby łypnąć na horyzont.

– No… – Uszy i Paluch wtórowali Badylowi dumnym westchnieniem.

– Podsadźcie mnie! Też chcę zobaczyć! – zawodził Ozir, który od wchodzenia po schodach i skakania aż się cały zapocił.

– Chodź – zlitował się Badyl i wziął malca na ramiona.

Eliot szeroko rozdziawił usta z zachwytu. Czerwone słońce zachodu ślizgało się po niemal pionowej ścianie górskiego pasma, a oświetlona żyłami solasu gigantyczna brama z białego granitu spajała dwa stoki niczym swego rodzaju klamra w monstrualnym skalnym pasie jakiegoś kolosa. Przejście zapieczętowano wieki temu; Starsi porzucili zapędy do jakiejkolwiek ekspansji i zamknęli się w swoim górskim sanktuarium.

Same wrota przypominały wysoką zaporę na spiętrzonej rzece, która wąskim klinem wbijała się w skały, a potem rozlewała w głąb doliny niczym jęzor wędrującego lodowce.

Młody Ozir poczuł dziwne ciepło wzbierające wewnątrz, zdawałoby się, lżejszego ciała. Ogarnęło go uczucie radości, ale i tęsknoty za czymkolwiek, co leżało po drugiej stronie mitycznej klamry wartownika z granitu.

Zamknął oczy, chłonął dźwięki i światło, chłonął je cały ciałem, a światło mówiło w języku szumów, rozmytych obrazów i strzępków emocji.

– Chł-chłopaki… – odezwał się Ron drżącym głosem i wskazał palcem na Eliota uczepionego karku Badyla.

Blond czupryna małego Ozira mieniła się jasnym, żółtym blaskiem. Łuna otaczała jego głowę i barki niczym gęste światło solasowej latarni, których nie brakowało w okolicznych świątyniach.

– Ja pierdziu! – krzykną Uszy, a badyl postawił Eliota na kamiennej posadzce.

Chłopczyk nadal emanował blaskiem i nie reagował na otoczenie jak ludzka lalka podporządkowująca się woli innych.

Otworzył oczy. Jarzyły się płynnym złotem.

– NIE MA ŚWIATŁA BEZ CIEMNOŚCI, NIE MA ZBAWIENIA BEZ LITOŚCI… – wyszeptał cicho, ale cicho tylko dźwiękiem, bo słowa gięły kolana, wgniatały w ziemię, wyciskały oddech.

Po chwili łuna przygasła. Boska emanacja odeszła do astry i przytuliła jaźń do nicości, gdzie mogła pełgać na granicy istnienia, nie czyniąc nikomu szkody. Eliot zamknął oczy, zadrżał całym ciałem i pokręcił głową, jakby otrzepywał włosy z resztek wilgoci.

– Czemu się tak na mnie patrzycie? – spytał zdziwiony.

– Stary, łeb ci się palił! – wrzasnął ekstatycznie Paluch.

– I miałeś głos mojej matki, kiedy jest obrażona na ojca – dodał Uszy.

Eliot zdrętwiał ze strachu. Ciocia Atma zawsze powtarzała, że miejscowi nie mogą dowiedzieć się o jego zdolnościach.

– Co wy za głupoty gadacie… – Eliot machnął ręką lekceważąco i ruszył do zejścia, ale Badyl zastawił mu drogę.

– Pokaż jeszcze raz – zażądał.

– Ale ja nie wiem jak… – migał się Eliot i wlepił wzrok w posadzkę.

Badyl bez pytania wziął go pod ramiona i jeszcze raz wystawił na resztkowe promienie słońca. Nic się nie stało.

– Czemu nie świecisz? Chcemy to zobaczyć! – Potrząsnął młodym Ozirem.

– Ale ja nie wiem, co się stało! – naburmuszył się Eliot. Oczy wyraźnie mu się zeszkliły.

Czerń nocy rozlała się po całej dzwonnicy. Po włosach Eliota przemknęło kilka resztkowych promieni.

– Widzieliście! – wrzasnął Uszy.

– Ta – rzucił Ron i rozejrzał się wokoło. – Dawać go do magazynku!

– Nie! Ja nie chcę! – protestował Eliot.

Na próżno: nie miał szans w starciu z czterema kolegami, którzy zanieśli go do ciemnego składziku na świece i pochodnie oraz inne elementy niezbędne do poruszania się po wieży nocą.

– Zostawcie mnie! – Szamotał się i kopał.

– Chcemy tylko zobaczyć, jak świecisz, i cię wypuścimy – zapewnił Badyl.

– Ale ja nie chcę!!

Nic to nie dało. Drzwi zatrzasnęły się za młodym Ozirem, a czwórka jego kolegów zaparła się o skrzydło z drugiej strony. Po kilku chwilach wypełnionych zawodzeniem i uderzeniami o drzwi wszystko ucichło.

– Paluch, zajrzyj tam – rzucił Ron.

– Czemu ja? – oburzył się dziwnym nosowym głosem, który obwieszał jednoznacznie, że Paluch oddaje się swojej pasji.

– Bo lubisz grzebać w zakamarkach! No już, dalej! – wtrącił się Uszy i fizycznie zachęcił kolegę do zajrzenia w szparę pomiędzy drzwiami a podłogą.

Paluch dostrzegł Eliota skulonego w kącie; chłopiec pochlipywał cichutko.

– I co?

– Płacze… Czekaj… Zaczyna świecić… Jakaś plama światła zawisła mu przed twarzą.

– Poka!

– Też chcę.

Chłopcy obsadzili oczami wszystkie wolne szczeliny między zbutwiałymi deskami. Z wnętrza pomieszczenia dobiegł cichy płaczliwy szept.

– Pomóż mi, Aria…

Ciemność eksplodowała światłem. Pchnięte drewniane skrzydło odrzuciło przylegających do niego chłopców.

– Wiejemy! – zarządził Ron i we trójkę rzucili się do ucieczki, po drodze zgarniając z podłogi oszołomionego Uszy.

Plątanina kolan, łokci i krzyków zbiegła wąskimi krętymi schodami niczym spanikowana masa pokracznego stwora.

Eryk opierał się o murek świątynny i zaciągał dymem ze skręta; łowy w seminarium nie poszły po jego myśli. Zaalarmowany hałasem przygasił resztkę balaby i niechętnie wrócił do dzwonnicy. Nim zdążył złapać za gałkę w skrzydle wejścia, ono naparło na niego wypchnięte przez rozpędzoną grupkę przerażonych dzieciaków. Niewielkie stado młodzików rozpierzchło się po uliczkach, zanim otumaniony umysł Eryka zdążył poskładać myśli.

– Co, do licha? – przeklął, zajrzał do wnętrza wieży i spojrzał w górę.

Migotliwe jasne światło rozjaśniało wylot krętych schodów.

– Jasna cholera! Pożar! – Zerwał się z miejsca.

Światło zgasło całkowicie, zanim dotarł na gondolę – co go lekko uspokoiło. Wparował na szczyt nieco ostudzony i zamiast zarzewia ognia zastał chyboczące się na jednym zawiasie drzwi i małego chłopca ocierającego łzy.

– Wy… wy hultaje, wy!

– Proszę pana, ale ja…

– Niech ja cię złapię, to tak ci złoję skórę, że cię matka nie pozna!

Eryk ruszył w stronę Eliota, ale chłopiec schował się za dzwonem.

– Nie baw się ze mną w chowanego!

– To nie moja sprawka! To chłopacy!

– Kapłanowi to powiesz! A teraz chodź tu i nerw mi nie psuj!

Dzwonnik rzucił się na Eliota, ale chłopiec odskoczył i czmychnął do schodów. Biegł w dół co sił w nogach, ale Eryk deptał mu po pietach. W końcu kręte schody ustąpiły płaskiej powierzchni. Na zewnątrz panowała już noc.

– Wracaj tu, nicponiu jeden! – Eryk nie dawał za wygraną. Musiał mieć winnego, żeby samemu nie płacić za naprawę magazynku.

Eliot pobiegł przed siebie, co rusz rozbijając się o przypadkowych przechodniów.

– Łapać go! Łapać wandala! – wrzeszczał za nim Eryk.

Mały Ozir nawet nie wiedział, gdzie biegnie, instynktownie wybierając szczeliny pomiędzy Girzelanami, którzy po zachodzie tłumnie wylali się ze świątyń i oświetlani latarenkami paradnie wracali do domostw.

Eliot obejrzał się, jedynie spowalniając przy tym bieg.

Eryk zniknął gdzieś w ludzkiej masie z ciał, światła i kadzidła. Gwar pozostawał znieczulony na jego krzyki, które tonęły w ogólnym rumorze modlitw, toczonych rozmów i nuconych psalmów – mieszkańcy większych miast z czasem zyskują pewien próg tolerancji na wykrzykiwane prośby o pomoc.

Chwila nieuwagi chłopca doprowadziła do twardego zderzenia. Eliot odbił się od czegoś, co wydało mu się ludzkich rozmiarów solidnym pniakiem – w dodatku mocno ukorzenionym.

– Ał… – stęknął, zaliczając twarde lądowanie na bruku. Nie zdążył spojrzeć przed siebie, kiedy poczuł mocny chwyt pod ramiona i unoszenie w górę.

– A ty coś zmalował, gagatku! Cooo? Dzieciaki, phy…

Głos wydał się Eliotowi bardzo znajomy – prychnięcie zresztą też.

– Pani Selekta?

Mocne szarpnięcie przeniosło go pod światło jednej z lamp oliwnych wystawionej na ganku jakiejś karczmy.

– Eliot?? Co ty tu robisz? Gdzie jest At…

– Dzie… Dziękuję, że go pan złapał – wysapał zdyszany Eryk. – Hultaj po dzwonnicy buszował i drzwi rozpiżdżył!

Selekta spojrzała na Eliota i puściła mu oko.

– Jestem z zakonu; zajmę się nim – oświadczyła i pokazała cesarski glejt na karwaszu.

Eryk zasępił się: chciał pyskować, ale Safonka rzuciła mu zniechęcające spojrzenie, kształtując przy tym swój demoniczny wyraz twarzy.

Dzwonnik wybrał odwrót.

– A teraz, mały… – Podsadziła Eliota na murku – Opowiadaj.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania