Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz. 35

ROZDZIAŁ II: Kon czy nie koń?

 

Na tych zajęciach, moi drodzy adepci, nauczycie posługiwać się językiem Pierwszych, lub Astras, jak kto woli: obie nazwy są pełnoprawne i obie równie złudne.

Pewnie zastanawiacie się, czym w ogóle jest ta „mowa" i na jakiej zasadzie wzbudza pole astralne? No cóż... Tego się tu nie dowiecie: głównie, dlatego, że nikt do końca tego nie wie. Zdziwieni? Niepotrzebnie. Całe życie używamy rzeczy, których działania nie rozumiemy. Weźmy choćby taki jadeit: można nim przesyłać myśli na odległość, ale czy wiemy dlaczego?... Nie, ale to nas nie powstrzymuje od wykorzystywania potencjału tego kryształu.

Na tych zajęciach, moi drodzy, nauczymy się podstawowych praw rządzących symetrią: praw ustanowionych, by ubrać rzeczywistość w jakieś mierzalne ramy; praw sformułowanych na podstawie obserwacji i, co najważniejsze, pozwalających przewidzieć zachowania magicznego pola pod wpływem różnych bodźców – w tym dźwięków nasyconych mocą, bo tym w istocie jest Astras: zbiorem komend wydanych rzeczywistości.

Ale kończąc ten nieco patetyczny wstęp powiem wam jeszcze, że na moich wykładach pobawimy się w kucharzy, adeptów rzemiosła, którzy będą łączyć składniki według znanych magicznych przepisów, nie zachodząc w głowę, czemu śledź nie pasuje do ciasta. Będziemy dziećmi, które akceptują świat takim, jakim jest.

Dziękuję.

 

Fragment Wykładu Mistrzyni Tanas, Ilii Heget: „Język Pierwszych i jego zastosowania".

 

***

 

Po oficjalnym obwieszczeniu zaręczyn księżniczki Holi z księciem Feliksem Borys Samunder zdawał się tymczasowo usatysfakcjonowany i po tygodniu obecności na cesarskim dworze ruszyli wraz z małżonką Erną w drogę powrotną do zamku w Bermet – ku uldze pałacowej straży i serwi nieprzyzwyczajonych do takiego braku ogłady wśród gości. Sam Borys również odetchnął, kiedy opuścili Oruun. Władca dziarskiego ludu nadbrzeżnych nigdy nie przepadał za tamtejszą arystokracją, której maniera i zamiłowanie do rytuałów dworskiej etykiety napawało go wstrętem. W Jokiwarze o tym, czy ktoś był arystokratą, decydowały: zgromadzony majątek, płeć – bo za prawdziwych mencerów uznawano jedynie mężczyzn, oraz zaszłości i konotacje historyczne. Nie bez znaczenia była również zdolność do pochłonięcia koryta napitku. Uznanie wśród jokivarskiej slachty rosło wprost proporcjonalnie do twardości głowy, a pohamowanie wymiotów podczas biesiad uznawano za sprawę honoru i sport narodowy.

W trakcie szczegółowych pertraktacji pomiędzy koroną a zachodnią prowincją Cesarstwa ustalono, iż Feliks zostanie w gościnie u Wilfreda, żeby mógł poznać bliżej swoją przyszłą żoną. Książę nie protestował; dla niego oderwanie się od środowiska brutalnych, głośnych i wybuchowych popleczników ojca stanowiło przyjemną odmianę. Zawsze uważał, że nie pasuje do swoich rodaków – zarówno mentalnie, jak i światopoglądowo. Wmawiał sobie, że wdał się w matkę: pierwszą miłość Borysa, Aidę, którą władca nadbrzeżnych dosłownie znalazł w lesie podczas polowania. Samunder niemal stratował Aidę wierzchowcem, kiedy ta leżała w zaroślach pogrążona w beztroskim śnie. Jej blada, delikatna cera mocno kontrastowała z soczystą zielenią wiosennego runa. Niedźwiedź zakochał się od pierwszego wejrzenia i, nie bacząc na takie drobnostki, jak zapytanie o zgodę, zabrał kobietę na dwór w Bermet.

Nowa wybranka Samundera wzbudziła nie lada zaskoczenie wśród baronów, którzy od lat podsyłali Borysowi swoje mniej lub bardziej urodziwe córki. Za każdym razem Niedźwiedź, znudziwszy się towarzystwem zalotnicy, odsyłał ją do domu: oczywiście nie bez rekompensaty, która łagodziła gorycz odrzucenia i pokrywała koszty magicznej odnowy dziewictwa. Wszyscy bermeńscy dworzanie – jeśli można tak nazwać zgraję impulsywnych pijaków – twierdzili, iż nowa kochanica Samundera była, jakby to delikatnie ująć, nieco osobliwa.

Podczas uroczystych zaręczyn, gdy Niedźwiedź na oczach setek gości z całego Cesarstwa zaoferował Aidzie tron u swego boku, kobieta przepełniona miłością i rozpierana wzniosłością tej chwili odrzekła:

– Wygląda na wygodny... Dobrze.

Wkrótce potem urodził się Feliks. Aida z początku wydawała się szczęśliwa w roli matki, a ze statusu pierwszej mencerki Jokiwaru nie do końca zdawała sobie sprawę, przez co nieraz zakłócała pracę pałacowej służby. Czasami zmywała naczynia, paraliżując kuchnię, innym razem brała się za zamiatanie nieskończonych korytarzy bermeńskiego zamku. Ale te drobne dziwactwa wcale nie wadziły Borysowi, a nawet w pewien sposób fascynowały. Z czasem jednak coś się zmieniło. Życie w zimnych murach zaczęło przytłaczać Aidę, a szeroko pojęta „normalność codzienności", zgniatać niepojętym lękiem. Coraz częściej uciekała do swojego wewnętrznego świata, zatapiając świadomość w plątaninie wizji, uczuć i emocji. Podczas epizodów mentalnej nieobecności Aida niemal całkowicie traciła kontakt z otoczeniem. Zdarzało się nawet, że przez cały dzień stała przy oknie, patrząc beznamiętnie w dal, lub biegała nago korytarzami twierdzy, wyśpiewując pieśni w nieznanym języku. Zatopiona głęboko w obłędzie, zapominała o dziecku, przez co wychowaniem chłopca zajął się Ojciec – z całą rzeszą opiekunek naturalnie.

Znachorzy rozkładali ręce, a wszystkie znaki na niebiosach, kościane wróżby, czy runy ułożone z wężowych bebechów zgodnie twierdziły, że nie będzie lepiej.

Pewnego dnia podczas burzy królowa przeżywała kulminację jednej ze swoich ucieczek przed rzeczywistością. Tego wieczoru zrzuciła giezło i naga wybiegła na dziedziniec, na którym rozpoczęła dziwaczny taniec, przeskakując z kałuży do kałuży. Zbudzony głośnym obsesyjnym śmiechem Borys wyjrzał za okno sypialni i dostrzegł małżonkę zanurzoną po kostki w błocie z ramionami wzniesionymi ku niebu. Pogrążona w ekstazie chwytała krople deszczu w usta.

Borys zerwał się z posłania i pognał po kamiennych stopniach jak szarżujący wulfir. Kiedy już wpadł na dziedziniec, zastał jedynie pogłos przeraźliwego śmiechu i echo opętańczej pieśni pohukujące pośród grzmotów.

Aida zniknęła.

Tej nocy i następnego poranka przeszukano cały pałac i okoliczne tereny. Kobieta rozpłynęła się w powietrzu. Borysa ogarnęła furia, której nie był w stanie ugasić żadnym trunkiem. Przez pewien czas nie mógł nawet patrzeć na Feliksa, bo twarz syna niczym lico zerwane z matki, przypominała mu Ją. Książę spędził wtedy kilka lat na oruńskim dworze pod opieką królowej Felte, która traktowała chłopca jak swoje czwarte dziecko, dzięki czemu książe zaznał chociaż namiastki matczynej miłości.

Powrót po latach w mury cesarskiego pałac, przywołał w młodym królewiczu wiele ciepłych wspomnień. Na nieszczęście dla niego teraźniejszość natarczywie domagała się uwagi. Słowo „Ślub" wdzierało się w umysł Feliksa jak gruby gwóźdź wbijany w potylicę. Książę stanął przed koniecznością zaślubin z osobą, której nie znał i wiedział, że nigdy nie pokocha, ale to by przełknął – miłość nigdy nie była priorytetem w dworskich transakcjach, ale on... On będzie musiał się ukrywać, szwendać po lupanarach, zamiast przygarnąć kochanicę. Marazm z powodu braku kontroli nad własnym życiem otulił go ciepłym kaftanem rezygnacji. Nie było różnicy, gdzie i kogo poślubi, więc równie dobrze mogła być to Holi.

Książe ostatni raz spojrzał w stronę pałacowej bramy, po czym wrócił do sali tronowej, gdzie zastał Wilfreda z młodym rycerzem zakonu Pieśniarzy. Nerwowa gestykulacja Cesarza wskazywała na irytację i zalecała ostrożność w dobieraniu słów, ale ciekawość wzięła górę i książę gibko doskoczył do mężczyzn.

– Coś cię trapi, mój panie? – spytał, kłaniając się w pas.

Okazywanie zbytniej swobody wobec panującego władcy w obecności osób trzecich mogłaby podkopać autorytet Wilfreda, a wiecznie otwarte oczy zakonów i oruńskiej elity zawsze wodziły za nim ciekawskim wzrokiem.

– Pytam, bo wyglądasz na mocno zafrasowanego, mój panie.

Wilfred odwrócił się w stronę księcia. Ceglany kolor na twarzy Taresa sprawił, że Feliks przez moment pożałował swojej wrodzonej wścibskości.

– Proszę sobie wyobrazić, książę – zawarczał, przeciskając słowa przez skręconą gniewem krtań – że lady Winter, świadoma, iż w lesie zagnieździła się wataha zbójców, postanowiła jednak przejść przez Sunden. – Zacisnął pięści, aż zbielały mu knykcie. W liście czarodziejka zapewniała, że ominą knieję, a koniec końców wylądowała w środku puszczy, walcząc z bandytami. – Czy ona nie wie, że narażając siebie w tak lekkomyślny sposób... Naraża też innych i niszczy moją reputację! – dokończył po krótkiej pauzie w próbie zamaskowania prawdziwego powodu rozgoryczenia.

Pieśniarz wyglądał na skonfundowanego, bo koniec końców przyniósł wiadomość, że przeszli przez las bez ofiar i jeśli już ktoś miałby mieć pretensję do czarodziejki to tylko rycerz, który omal nie pożegnał się z życiem – czyli on.

Książę też jakoś nie kwapił się do ostudzenia gniewu Wilfreda.

– Zaiste, panie, mocno nieodpowiedzialne zachowanie – przytaknął ochoczo. Zazdrość zawsze rządziła się swoimi prawami.

– Ten Rycerz! – Cesarz wskazał palcem na młodzieńca. Mina Pieśniarza zdradzała niemą modlitwę o cudowne przeniesienie w inne miejsce. – On jest żywym przykładem tego, jak głupia to była decyzja!

Samunder spojrzał na chłopaka. Smukłe aczkolwiek widocznie umięśnione ciało w połączeniu z delikatną chłopięcą twarzą i sympatycznym uśmiechem sprawiły, iż Pieśniarz przykuł jego uwagę na znacznie dłużej niż normalna reakcja na „spójrz na niego".

– Książe Jokivaru Feliks Samunder – przedstawił się, nie odrywając od wzroku od twarzy chłopaka.

– Politer Kalik z zakonu Chwalebnej Pieśni, książę. – Rycerz dygnął z szacunkiem, ale szybko podniósł głowę.

– Rycerzu, Politerze. – Cesarz zwrócił się do Pieśniarza o wiele spokojniejszym tonem, a ten stanął na baczność. – Spocznij. W imieniu Cesarstwa Sungardu przepraszam za lekkomyślne poczynania mojej ambasadorki i mistrzyni Weil. Pozwól, że korona wynagrodzi ci oddaną służbę. Możesz pozostać w mojej gościnie na czas rekonwalescencji. Dostaniesz komnatę, uprawnienia do korzystania z łaźni oraz spiżarni. Przyślę również medyka, żeby dokładnie obejrzał bliznę po bełcie: konsekwencje tak głębokiej rany mogą być ukryte przed wzrokiem.

– Panie, to wielki zaszczyt, ale narażanie życia jest wpisane w kodeks rycerski. Nie potrzebuję zadośćuczynienia – zareagował odruchowo, z wpojoną skromnością.

– Nie odrzuca się prośby Cesarza – upominał go Wilfred.

– Oczywiście, panie. Jeszcze raz bardzo dziękuję, za szczodrość.

– Przyślę serwi, żeby oprowadził cię po pałacu.

– Jeśli mogę, panie... – wtrącił się Feliks.

Wilfred uśmiechnął się w duchu.

– Mów.

– Sam muszę odświeżyć pamięć, jeśli chodzi o rozkład pomieszczeń, więc, za twoim pozwoleniem, panie, oprowadzę rycerza Politera osobiście. Być może uda nam się nie zgubić. – Przeniósł wzrok na nieco zaskoczonego Pieśniarza. – Oczywiście jeżeli moja obecność nie będzie krępować tego skromnego młodzieńca.

– T-to będzie zaszczyt. – Politerowi zadrżał głos.

– Ustalone zatem. – Wilfred poklepał Feliksa po barku. – A teraz wybacz, druhu. Cesarstwo wzywa.

Rozeszli się w o wiele lepszej atmosferze niż ta z początku spotkania, a Feliks widocznie lgnął do rycerza jak żelazo do magicznego kamienia. Przez ten mały sukces w roli swata Wilfred na moment zapomniał o oszustwie Lejli i wrócił na skrzydlaty tron z nieco większym entuzjazmem.

– Panie – basowy głos strażnika rozszedł się po wysokim pomieszczeniu jak grzmot oddalonej burzy. Mężczyzna oddał honory pokłonem i podszedł do marmurowego podwyższenia. – Mistrz Dalangan z gildii Astrologów prosi o audiencję.

– Diasir jest zawsze mile widziany. Wprowadź go.

Wilfred wstał ociężale z szerokiego siedziska, na którym żywił nadzieję na chwilę ciszy. Widać to był jeden z tych dni, kiedy zasiadanie na tronie miało wymiar czysto metaforyczny. Zszedł z podium po kilkustopniowych schodach, żeby przywitać wprowadzonego maga.

– Diasirze, przyjacielu. Dobrze cię znów widzieć.

Strażnik doprowadził gościa przed oblicze władcy i wrócił na wartę przed wejściem. Diasir omiótł wzrokiem salę tronową. Skryte pod basinetami spojrzenia gwardzistów rozstawionych przy kolumnach bacznie śledziły każdy ruch Dalangada. Diegur Sorokin, tymczasowy dowódca osobistej straży Cesarza pod nieobecność Hektora, nie mógł sobie pozwolić na najmniejszy błąd, przez co traktował swoje obowiązki z nieco paranoiczną powagą.

Mag uśmiechnął się do Wilfreda zza gęstej brody.

– Wzajemnie panie, wzajemnie... Zawsze miło wracać w mury, w których człowiek spędził większość dorosłego życia – wyznał z wyczuwalną nostalgią i odwzajemnił uścisk Cesarza. – Przepraszam za niezapowiedziane najście, ale mam dwie sprawy, które nie powinny czekać.

– Usiądźmy, napijemy się piwa. Tego obyczaju nigdy nie powinno się łamać.

Podeszli do stołu, gdzie gościły między innymi beczułki z telmiańskim pszenicznym. Służba z najbliższego otoczenia Cesarza również mogła korzystać z zapasu, byle nie w czasie pracy, no i nie codziennie. Jak ktoś przesadził, przysypiając z czołem na blacie, to straż pałacowa przez miesiąc trzymała go z dala od źródełka, a jeżeli ktoś pokusił się na kradzież, wtedy tracił palec lub dłoń i trafiał w dyby.

Wilfred wskazał magowi miejsce i sam zasiadł naprzeciw. Serwi natychmiast polała złotego płynu do pokali.

– Mów, mistrzu. Co cię sprowadza?

– Mam wiadomość od panienki Lejli – wypalił bez ogródek.

Cesarz pobladł. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to czarodziejka torturowana przez jakiegoś łotra w lesie, lecz natychmiast sam sobie zaprzeczył: Diasir na pewno nie byłby tak opanowany, niosąc równie potworne wieści.

Wilfred wypuścił powietrze przeciągniętym, uspokajającym wydechem.

– Po ostatniej wiadomości o jej poczynaniach, szczerze boję się kolejnych wieści, mistrzu Diasirze – wyznał magowi zgodnie z prawdą.

– Nie ma się czego bać, panie. Połączyła się ze mną przez Oko. Co prawda sygnał był bardzo słaby, ale na pewno nic jej nie dolega.

Cesarz, przygotowany na kolejnego kopniaka od losu, a dostał w zamian czuły całus, który zbił go z panatałyku.

– To!... – podniósł głos, ale zmitygował się w momencie, kiedy kilku strażników zwróciło wzrok w ich stronę. – To dobrze. – Pochylił się nad blatem i przeszedł do półszeptu. – Co u niej? Jest cała?

– Wczoraj rozbili obóz tuż za Baskirem, a dziś powinni dotrzeć do Watenfel. Przynajmniej tyle zrozumiałem: było dużo zakłóceń.

– I nie wspominała nic, że postanowiły z Selektą zapolować na niedźwiedzia, albo splądrować kilku wiosek? – Cesarz sapnął z ironią. Samo wspomnienie lekkomyślnej wycieczki przez las wróciło, dudniąc gniewem w żyłach.

– Nie... – zaprzeczył niepewnie. – O tym nic nie mówiła – dodał, ostrożnie ważąc słowa. – Widzę, panie, iż głowę zaprzątają ci inne pilniejsze powinności. Wrócę jutro; omówimy drugą, mniej palącą sprawę.

Powstał od stołu.

– Poczekaj, mistrzu. – Wilfred ochłonął i spokorniał. – Wybacz, jestem po ciężkiej rozmowie. Bardzo się cieszę, że nic im nie jest i delegacja przebiega bez... – chciał powiedzieć ofiar, ale przygryzł język – komplikacji. Przy kolejnej okazji przekaż Lejli, że nie mogę się doczekać jej powrotu, albo chociaż kolejnego listu.

– Nic nie szkodzi, panie. – Diasir machnął ręką. – Na władcy spoczywa wielka odpowiedzialność, a to potrafi zaburzyć spokój inry. – Uśmiechnął się na znak, iż nie chowa urazy.

– Dziękuję. Przejdźmy więc do drugiej sprawy, o której wspominałeś.

– Jeśli wasza cesarska mość sobie życzy, to oczywiście. Od mojej ostatniej wizyty cały czas myślę o tym, co się stało w sypialni księżniczki Tijanor i nieustannie szukam przyczyny dziwnego zachowania mojego przenośnego erema

Z miny Wilfreda można było łatwo wyczytać, że nie ma pojęcia, co to eremantes.

– To ten mały magiczny kompas mojego projektu.

– Tak, tak, pamiętam już. Udało ci się coś odkryć?

– Wspominałeś panie, iż w noc, kiedy kompas w gildii zapłonął, wskazując pałac za źródło potężnych zaburzeń w astrze, na dworze pojawił się ten kuc księżniczki Holinor, prawda?

– Tak, prezent od Erny Samunder; uwolnił się z uprzęży i zaczął panoszyć po sali tronowej – potwierdził Wilfred, głowiąc się, do czego zmierza ta rozmowa.

– Kiedy znaleźliśmy młodą panienkę Bargo nieprzytomną przed sypialnią – kontynuował mag – mój eremantes również rozbłysnął czerwonym światłem.

– Iii...? – Wilfred ciągnął go za język.

– Na miejscu również był ten kuc, to dało mi do myślenia. Zacząłem się zastanawiać czy może nie stan księżniczki, a coś innego wywołało ten dziwny dryf energii. – Pogłaskał posiwiałą brodę i złożył ręce na wydatnym brzuchu.

– Mistrzu, proszę, bez zgadywanek.

– Kuc jest wspólnym mianownikiem w obu przypadkach, panie. Los czasami dotyka wrażliwością również zwierzęta. Niewykluczone, że ten koń nie jest tym, czym się wydaje na pierwszy rzut oka, a przynajmniej nie tylko tym.

– Jak dotąd jedyne, co w tym „czymś" jest nadprzyrodzonego to fakt, że żre za trzy dorosłe konie – zbagatelizował Wilfred. Konik już od kilku dni przebywał na dworze i oprócz wilczego apetytu, nie wykazywał innych, nadzwyczajnych zdolności.

– Byłbym jednak wdzięczny, panie, gdybyś pozwolił mi go zbadać. Może w całym zamieszaniu z młodą Bargo umknęła mi niezwykłość tego stworzenia.

Czarodziej wyglądał na całkiem zdeterminowanego i pewnego swojej teorii, co zaniepokoiło Wilfreda.

– No cóż, Diasirze, moją zgodę masz, aczkolwiek nie puszczę cię samego. Jest mały, ale narowisty.

 

***

 

Tymczasem księżniczka wraz z Breną postanowiły wyprowadzić białogrzywego kuca z otchłanią zamiast żołądka na dłuższy spacer. Oruun słynęło ze swoich pięknych parków, a te wokół pałacu określano mianem klejnotów pośród nich wszystkich. Rozległe przestrzenie zachwycały różnorodnością kwiatów i drzew, a połacie zieleni przecinały turkusowe stawy i strumienie zasilane z wiekowego akweduktu. Każdy mógł tu znaleźć miejsce dla siebie, czy to para zakochanych dworzan, czy goście pragnący odpocząć po ciężkiej podróży.

Na jednej z nadal zielonych błoni zlokalizowanych z dala od głównej ścieżki, obie dziewczynki zbierały chrust i układały w ogniskowy stos. Bąbel stał nieopodal, przeżuwając spokojnie soczystą trawę.

– Możesz mi w końcu powiedzieć, co my tu robimy? – spytała zmęczona Ruda. Dopiero, co doszła do siebie po wypadku w sypialni Tijanor i nadal czuła lekką niemoc w ciele. – Mama mnie zabije, jak znowu coś nawywijam! – Rzuciła pod nogi przytaszczoną korę.

– Nie martw się. Nic się nie stanie – uspokoiła ją księżniczka i rzuciła garść patyków na kopczyk przed sobą. – Tyle powinno wystarczyć – skomentowała, wycierając ręce o sukienkę z drogiego materiału; paskudny zwyczaj typowy dla dziewcząt z bogatych domów: niedbanie o swoje rzeczy, co często irytowało Brenę.

– Wystarczyć do czego? – syknęła Ruda.

– Bąbel pokaże ci sztuczkę – oznajmiła Holi i złapała konika, za wypchany zielskiem pysk. – Bąbelku... Pokaż, proszę, Brenie, co mi pokazałeś.

Kuc wypluł trawę, spojrzał na młodą Bargo i parsknął niepewnie.

– Ona nikomu nic nie powie – zapewniała go Holi. – Prawda, Ruda?

– Błagam... Nie każ mi gadać z koniem.

– Jeśli tego nie obiecasz, to on ci nie zaufa i nici z niespodzianki.

– Dobra, dobra... Obiecuję, że nikomu nie powiem. Koń zadowolony!? – spytała prześmiewczo.

Kuc parsknął twierdząco i z wolna podszedł do przygotowanego paleniska.

– Patrz na to – wyszeptała księżniczka, przygryzając wargę. Coś wywoływało w niej ekscytację i udzielało się również Brenie.

Konik powierzgał przednimi kopytami i stanął na tylnych nogach. W powietrzu rozległ się świst wdychanego powietrza. Wezbrana moc roznosiła ciepło. W brzuchu zwierzęcia zabulgotało donośnie i Bąbel zionął z nozdrzy strumieniem ognia z wprost na kopiec z kory i gałązek.

Brenę zatkało z wrażenia.

– I co?! I co?! Mówiłam, że warto! – Holi potrząsnęła zastygłą w szoku przyjaciółką.

– To... Było... Zarąbiste!!! – Ruda wykrzyczała ostatnie słowo.

– Wiedziałam, że ci się spodoba – ucieszyła się Ichti i podbiegła przytulić Bąbla.

Umysł Breny eksplodował możliwościami.

– Już wiem! Nakarmmy go fasolą i sprawdzimy, czy drugą stroną też tak potrafi! – palnęła zbyt podniecona, by zauważyć oczywiste wady tego planu. Zionący ogniem koń z płomienistymi bąkami to nie jest najbezpieczniejsze zwierzę do trzymania w drewnianej stajni.

– Przestań, jeszcze pałac spali. – Holi sprowadziła ją na ziemię, a kucyk parsknął oburzony insynuacjami Rudej.

– Racja, ale i tak jest zacny. Może to smok?

Brena podeszła do konika, rozchyliła mu chrapy i spojrzała do wnętrza paszczy w poszukiwaniu gadziego jęzora. Ku własnemu rozczarowaniu nie znalazła nic nadzwyczajnego prócz fetoru gnijącego owsa.

Holi nie przyłączyła się do oględzin potencjalnego gada w końskiej skórze. Miast tego wpatrywała się w szkarłatne jęzory ognia, tańczące w palenisku. Wierzbowe witki poprzetykane wyschniętym chrustem płonęły hipnotyzującym czerwonym światłem.

– Co jest?... – Spytała Brena, odwróciwszy się do księżniczki.

– Spójrz. – Holi wskazała ognisko. – Jakoś dziwnie się pali...

Odcienie czerwieni, purpury i bursztynu mieszały się ze sobą, tworząc fantazyjne kształty. Im dłużej dziewczyny podziwiały ten nadnaturalny pokaz, tym bardziej wyraziste wzory wyłaniały się z płomieni.

Holi rozpoznała wśród nich znajomą twarz.

– Tija...? – zapytała niepewnie.

Ogień przygasł, a ze środka wybił mały snop karminowego światła.

– Witaj siostrzyczko... – odpowiedział kobiecy głos.

– Słyszałaś to Breno? – spytała kontrolnie Holi.

– Tak, słyszałam – potwierdziła Ruda, ściskając rękę przyjaciółki. – Ale wcale mnie nie cieszy, że ogień wysmarkany przez konia, zaczyna gadać. Może to nie była kora, tylko jakieś zioła?

– Nie wygaduj głupot.

Ogień ponownie przemówił:

– Nie mam zbyt wiele czasu; włóżcie ręce do płomienia.

Młoda Bargo spojrzała na wystraszoną Holi.

– Myślisz, że to bezpieczne?

– Tak – potwierdziła pewnie księżniczka. – Ani Bąbel, ani Tija nie zrobiliby nam krzywdy – dodała i spojrzała na kuca, który stał spokojnie nieopodal.

Obie włożyły splecione palcami dłonie do ognia.

Karminowy blask eksplodował feerią świateł. Początkowy strach przegnało przyjemne ciepło oplatające ciała... Unosiły się w bezmiarze światła. Nagle podłoże stwardniało, a powietrze wypełnił zapach kwiatowych perfum: znajomych perfum.

Morze promieni osłabło i Holi nieśmiało rozchyliła powieki. Pomieszczenie przypominało sypialnie Tijanor, aczkolwiek w ścianie wykuto przepastne okno, przez które wpadały promienie budzącego się poranka; opływały kształt kobiety niczym poświata boskości na świątynnych ikonach. Suknia postaci nabrała odcienia krwistej czerwieni, a hebanowe włosy opadły na ramiona, odsłaniając znajomą twarz.

– Siostro, czy to naprawdę ty? – spytała Ichti.

– Tak, malutka. Chodź, nie krępuj się.

Holi dopadła do niej bez chwili wahania.

– Ale ty wyrosłaś – stwierdziła Tija ciepłym, miłym tonem. – Jesteś bardzo podobna do mamy.

Holi nic nie powiedziała, tylko patrzyła. Bała się. Bała się, że iluzja zniknie, kiedy tylko mrugnie oczami.

Brena w końcu odważyła się spojrzeć.

– A to zapewne twoja przyjaciółka, tak? – spytała Tijanor, spojrzawszy na Rudą. – Podejdź bliżej.

Bargo zawahała się. Bolesne wspomnienia z ich ostatniego spotkania przebiegły po plecach zimnym dreszczem.

– Tutaj nic ci nie grozi. To tamto ciało na łóżku: broni się przed obcymi. Przepraszam, nie mogłam temu zapobiec – wyjaśniła Tija z odczuwalnym smutkiem. Zarówno słowa jak i emocje zdawały się rozpływać w powietrzu, dryfować w gęstej przestrzeni.

Ruda przełknęła ślinę i nieufnie podeszła bliżej. Rzeczywiście tym razem nic się nie stało.

Holi ujęła dłonie siostry.

– Tęsknie za tobą – wyznała.

– Ja za wami również, ale nie mogę na razie wrócić. Gdyby nie Sikher, to nawet nie byłoby mnie wśród żywych.

– Czym jest Sikher? – spytała Holi.

– A, faktycznie. Teraz nazywasz się Bąbel, prawda? – Tija zwróciła się do kuca, który parsknął zażenowany. – Bąbel to mój dobry duch, siostrzyczko. A teraz też i twój. Będziecie dbać o siebie nawzajem, dopóki się nie wybudzę.

– Czy to już niedługo? – spytała Ichti z przebłyskiem nadziei w oczach.

– Obiecuję, że wrócę do was tak szybko, jak to tylko będę mogła.

Holi posmutniała.

– No już, bez takich min. – Tija uszczypała ją w policzek. – Wokół ciebie jest tylu wspaniałych ludzi, na czele z naszym bratem.

– Wiem, ale chciałabym...

Ściany sypialni zaczęły pękać, a na sklepieniu pojawiły się czarne bruzdy. Bąbel zarżał niespokojnie i zaczął drobić kopytami.

– Musimy się rozstać – oznajmiła Tija, spoglądając na kruszące się mury. – Iluzja się rozpada. Złapcie się Sikhera, on was zabierze.

– A ty?

– Nic mi nie będzie, po prostu moja moc się wyczerpała: muszę odpocząć.

Zza pękającego okna dobiegło przygaszone wołanie.

– Holi!... Brena!...

– Ruszajcie już i pozdrów Wila. – Tija popchnęła Holi w stronę bąbla. Dziewczynki złapały się grzywy konika.

– Do zobaczenia. – Pomieszczenie zalał czerwony strumień światła.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania