Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 34

Kowal

 

Wielki Mistrz zakonu Żelaznej Kuźni podciągnął się na łóżku i oparł plecy o drewniane wezgłowie. Przesłona z czarnego aksamitu nie dopuszczała dnia do zaspanych oczu, choć słońce dawno już wisiało wysoko ponad horyzontem. Troderest ściągnął ją niechętnie i bardzo powoli; lubił śnić, pomimo iż jego jawa dla innych mogłaby stanowić fundament pięknego marzenia.

Drzwi do przepastnej sypialni rozwarły się jak na zawołanie i młodziutka servi w ramach porannego rytuału podstawiła Troderestowi von Karmanowi tradycyjne jokivarskie śniadanie: gotowane bulwy manioku okraszone najwykwintniejszym marynowanym skrzekiem dzikich rupak. Wielki Mistrz lubił podkreślać swoje przywiązanie do miejscowych obyczajów – i nie szczędził na to środków. Ukończywszy pierwszy z pięciu posiłków, klasnął w dłonie – tak nie za mocno, żeby nie podrażnić szlachetnej skóry. Do komnaty wkroczyła ta sama szczuplutka servi i zgarnęła tacę z pustą srebrną misą.

– Czy życzy pan sobie wezwać przebieraczki? – zapytała, nim skierowała się do wyjścia.

– Tak – rzucił od niechcenia von Karman, ziewnął, odgarnął pościel i… czekał.

Dziewczyna była nowa i nie reagowała tak szybko, jak powinna, ale gdy tylko zorientowała się w sytuacji, pośpiesznie odstawiła naczynia, sięgnęła po ciepłe trzewiki przygotowane pod łóżkiem i delikatnie wzuła je Troderestowi na podstawione stopy.

– Przepraszam, panie. – Pokraśniała.

– Nic się nie stało; nauczysz się. A teraz sio. – Przepędził ją jak natrętnego psa.

Dziewczyna pokłoniła się pięć razy, zanim opuściła komnatę, i gdy tylko zatrzasnęła za sobą drzwi, von Karman wstał z łoża i ruszył w samotną wyprawę do wysokiego lustra. Aksamity nocnej koszuli oplatały jego chudą, bladą sylwetkę falami luźnego materiału. Wyglądał jak młoda księżniczka, która pożyczyła suknię od o wiele starszej i o wiele tęższej siostry. Powolnym szurającym krokiem dotarł do celu, spojrzał na odbicie ze znudzoną miną i rozłożył ręce na boki. Jak za dotknięciem magicznej różdżki do komnaty wkroczyły trzy kobiety i szpakowaty jegomość. Wszyscy ubrani skromnie, lecz schludnie. Przebieraczki zaczęły sprawnie rozsznurowywać i zdejmować warstwy materiału osłaniające nieskażone wysiłkiem ciało Troderesta, a mężczyzna zwany czupryniarzem przyprowadził niewielki wózek z wcześniej przygotowanymi perukami, zaparkował go tak, żeby nie przeszkadzał, pokłonił się do pańskiego odbicia i zdjął czepek z głowy Wielkiego Mistrza, ukazując placek łysiny okrążony rzadką szczeciną. Przebieraczki tańczyły wokół Karmana jak wprawne baletnice, każda wiedziała dokładnie, co i kiedy ma zrobić, kiedy należy podtrzymać zmęczone ramię pana albo zasłonić i przyodziać odkryte ciało, żeby nie zmarzło zbytnio. Czupryniarz w tym czasie układał sztuczne włosy wybranej bufiastej peruki, ukradkiem obserwując minę Troderesta. Wielki Mistrz lubił się z nim droczyć i starał się utrzymać kompletnie nijaki wyraz twarzy, choć fryzury układane przez Alfonsa zawsze robiły na nim wrażenie.

Po niewyobrażalnie długim rytuale ubierania posłano po puderniczą, aby dokończyła arystokratyczny wizerunek Troderesta, którego szlachetne pochodzenie było bardzo wątpliwe – ale ogromny majątek i wpływy potrafią zmienić człowieka aż po same korzenie.

Wielki Mistrz przysiadł przed toaletką i rozkoszował się dotykiem delikatnego włosia zanurzonego w barwiczce. Gdy dziewczyna skończyła malowanie, von Karman ostrożnie pokręcił głową, żeby ocenić oba profile w lusterku i względnie zadowolony ze skonstruowanego wyglądu stwierdził, iż zacznie dzień od rzeczy najmilszej jego sercu – uda się do zakonnego skarbca.

Potem może zajrzę do obecnej żony i córek, pomyślał odruchowo, a pozytywny nastrój uleciał w przestrzeń niczym dym z kadzidła, pozostawiając jedynie sadzę na dnie pustego znicza.

Nie lubił obowiązków, a kobiety i te ich dzieci przyprawiały go o ból głowy. Całe szczęście świadomość posiadania góry złota na wyciagnięcie ręki zawsze wprawiała go w pozytywny nastrój. Utrzymanie własnych zachcianek wraz z potrzebami trzech kochanic i dwanaściorga potomków kosztowało zakon krocie, ale w przepychu nikt nie liczył pieniędzy i nikt nie zadawał pytań, przez co ciągłe zapełniania skarbca miało dla Karmana najwyższy priorytet.

Przed grubymi stalowymi wrotami wiodącymi bezpośrednio do komnaty będącej w zasadzie pokaźnych rozmiarów sejfem, stało dwóch rosłych Młociarzy. Rycerze natychmiast rozwarli grube skrzydła drzwi, torując drogę przed Wielkim Mistrzem. Po drugiej stronie, przy niewielkim biurku, siedział skarbnik zakonu, Argil Herben; starszy mężczyzna o siwych włosach i popielatej, przyciętej brodzie wiecznie ubrudzonej inkaustem. W pełnym skupieniu sporządzał raport finansowy i pocił się przy tym jak mysz.

– Jeszcze nie skończyłeś, Agilu? – zagbnął Karman, patrząc na skarbnika tak bardzo z góry, jak tylko się dało. – Starzejesz się – zadrwił. Herben wzdrygnął całym ciałem, wymazując zygzak na papirusie: dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę z obecności Troderesta.

– Wielki Mistrzu – pozdrowił go, wstając od biurka. Jeszcze nie zdążył się dobrze wyprostować, a tułów odruchowo giął się do ukłonu. – Już kończę, panie; musiałem się upewnić, że wszystko się zgadza. Wybacz.

– Już, już… – Troderest pomachał dłonią lekceważąco i podsunął skarbnikowi dłoń do pocałunku. Argil łapczywie wycmokał każdy z pierścieni i czyniłby to dalej, gdyby Troderest nie zabrał ręki. – Jak się sprawy mają?

– Nie jest dobrze, wasza miłość: trzy razy liczyłem… – wyszeptał ciężko Argil, śląc pokorne ukłony. – Majątek skurczył się do połowy swojego stanu sprzed pięciu lat; jeśli wasza miłość nie ograniczy wydatków to…

– Zamilcz! – przerwał mu rozwścieczony Troderest. – Twój poprzednik też tylko o oszczędnościach skomlał i marnie skończył. – Uderzył pięścią w stół. Delikatnie, żeby nie uszkodzić drogocennej skóry dłoni. – Nie płacę ci za rady, tylko za liczenie! – dodał, besztając przygarbionego jegomościa.

– Oczywiście, panie – przytaknął Argil i spuściwszy wzrok, wrócił za biurko. Wyglądał na jeszcze bardziej zgarbionego niż zwykle, co już niemal przypominało taktykę obronną zwijania się w kłębek.

– Tak lepiej, a teraz odlicz sześćset złotych remów. Moja najmłodsza córka potrzebuje nowych ubrań i błyskotek; trzeba ją ozdobić i wysłać komuś innemu na utrzymanie. A o środki się nie martw: niebawem skarbiec wypełnią bogactwa, o jakich ci się nie śniło – oświadczył Karman, uśmiechając się z rozmarzeniem i pogłaskał największy klejnot opalizujący na prawej dłoni. – Służba niedługo zjawi się po sakwę – dodał, ziewając. Obcowanie z plebsem zawsze go męczyło.

Po tym, jak pokazał skarbnikowi, gdzie jego miejsce i wydał dyspozycję, von Karman opuścił skarbiec i ruszył przestronnym korytarzem w stronę kuźni. Drogę oświetlał mu blask słońca przepuszczany przez monumentalne witraże ułożone w okiennicach pomiędzy arkadami. Te szklane dzieła sztuki zwieńczone maswerkami opowiadały historie niezliczonych zwycięskich bitew, w których jego święte bractwo uczestniczyło na przestrzeni stuleci – do niektórych scen Wielki Mistrz kazał doprawić swój wizerunek.

Kroczył powoli, nigdzie się nie śpieszył, nigdy tego nie robił – a było ku temu kilka powodów: długa i ciężka od gęstego złotego haftu peleryna narzucona na wystawny surdut; delikatna wysoka fryzura wsparta na rusztowaniu ze srebrnych szpil i spinek oraz wyjątkowy brak kondycji wynikający z niewielu czynności, które Wielki Mistrz musiał wykonywać sam.

Po dłuższym marszu przypominającym paradny chód rajsko upierzonego Drela powietrze wypełniło się ciepłem bijącym z przepastnej komnaty tuż przed von Karmanem. To właśnie tam mieściło się ogniste serce zakonu, w którym meinwarzy w pocie czoła wykuwali oręż sławny na cały kontynent. Przez tę właśnie komnatę Troderest kroczył jeszcze bardziej dumny niż zazwyczaj, a zapracowani rzemieślnicy przerywali kucie tylko po to, aby go pozdrowić – nawet ryzykując zmarnowanie surowca: dobrej jakości stal wymagała bardzo precyzyjnej obróbki w ustalonej temperaturze.

Ogrom i majestat całej zakonnej kuźni zapierał dech w piersiach: opasłe piece buchały żarem; wysokie kominy tłoczyły na zewnątrz czarny oddech Smoczego Pana Murkira; naścienne ekspozycje z pięknej broni i pancerzy, będące wizytówką każdego Kuźniarza, pieściły oczy kunsztem wykonania, zaś osmolone mięśnie napinały się w rytm uderzeń natchnionych młotów. Co prawda dym odprowadzano przez rozbudowany system wentylacji, ale temperatura i wilgoć wykończyłaby zwykłego kowala czy czeladnika. Do Troderesta natychmiast dopadło kilku servich i zaczęło intensywnie pracować wachlarzami.

Zupełnie jak w standardowej kuźni, tak i w tej każdy płatnerz posiadał wannę z zimną wodą, zdobione godłem zakonu kowadło oraz zestaw narzędzi, których jakość zależała od wypracowanego stopnia mistrzostwa. Arystokrata mijał wszystkich nieśpiesznie, dając każdemu w pełni nasycić oczy jego majestatem.

W końcu pochód dotarł do wyodrębnionej komnaty, w której buchający żar nie był już tak intensywny. Działo się tak za sprawą nietypowego wyposażenia – a raczej braku pewnej jego części; mianowicie przy stanowiskach rozstawionych w rzędach pod zdobionymi ścianami brakowało pieców hutniczych. Pomimo tego spod młotów zapracowanych rzemieślników leciały iskry, a kuta stal żarzyła się przy każdym uderzeniu. Żeby rozwiązać zagadkę, wystarczyło spojrzeć na młot, gdy kowal brał zamach: wyryta na bijaku runa promieniała krwistą czerwienią i przy kontakcie z przedmiotem topiła metal magicznym ogniem. Tych, którzy do wykuwania nie potrzebowali pieca, zwano usunwar – co oznaczało dosłownie: pierwszy w rzemiośle – i to oni zajmowali się tworzeniem wzmocnionego magią ekwipunku.

Troderest odprawił servich, nakazał kowalom powrót do pracy, a sam, minąwszy korowód stanowisk kowalskich, stanął naprzeciwko wysokiej kamiennej ściany, w której wykuto ogromny obrys wrót. Całość na pierwszy rzut oka przypominała swego rodzaju ornament z licznymi złotymi i srebrnymi zdobieniami. Wielki Mistrz zbliżył się na odległość łokcia, przyłożył rubiny na obu dłoniach do niewielkich żłobień i przekręcił pierścienie równocześnie. Niewidoczny mechanizm zgrzytnął i zastękał metalicznie, wybudzając mosiężne tryby z ich mechanicznego snu. Mur zadrżał, ujawniając wysoką wąską bruzdę. Wymalowane wrota rozwarły dwa skrzydła, ujawniając kolejne pomieszczenie, którego wnętrze skrywało inny świat, zieloną enklawę pośród odgłosów trzaskającej stali i żaru buchającego ognia. Troderest wkroczył do sanktuarium z wysokim sklepieniem i rzędami potężnych okratowanych okiennic, które karmiły słońcem bujną roślinność, porastającą każdy kawałek przestrzeni. Kolumnady rozstawione w dwóch rzędach na środku tego ukrytego ogrodu oplatały pnącza najróżniejszych roślin kwitnących feerią barw i mieszaniną słodkich zapachów.

Wraz z linią progu wyznaczoną przez rozsuniętą ścianę kamienna podłoga ustępowała miejsca dywanowi z mchu i niskiej trawy.

– Okropne – skomentował von Karman, wykrzywiając usta w grymas obrzydzenia.

Niechętnie zdjął kozaki, odstawił na bok i boso podążył w kierunku pokaźnych rozmiarów drzewa przesłaniającego przeciwległą ścianę komnaty. Jego ogromne korzenie zdawały się wyrastać prosto z granitowych bloków. U podnóża szerokiego pnia stała dziwna istota odziana w szaty zaplecione z cienkich pnączy i liści, wpatrywała się w strzelistą koronę tego kolosalnego miłorzębu. Z góry wpadał szeroki snop światła, nadając temu pomnikowi natury niemal mistyczny charakter.

– Nie powinieneś być zapracowany, Galwarenie? – spytał Troderest, podchodząc bliżej mężczyzny o oliwkowej skórze opinającej wyraźnie wycięte mięśnie.

– Zbieram myśli, Ilcha. – Tak po greplińsku mówiono o nędzarzu, ale Galwaren Pajn przekonał von Karmana, że to oznacza mistrza. – Sztuka tkania – kontynuował oschle – wymaga niebywałej precyzji i skupienia na najwyższym poziomie – wyjaśnił i obrócił się w stronę Wielkiego Mistrza. Tatuaże na twarzy i ramionach wskazywały, iż Greplin jest kimś, kogo wśród jego pobratymców nazywano Ad’shanach, czyli Tkający Magię.

– Tak, tak... – odparł lekceważąco Troderest. – Biadoliłeś już o tym niezliczoną ilość razy, ale plany uległy zmianie i musisz przyspieszyć: niedługo przyjdzie nam ponownie walczyć i umierać ku chwale ukochanego cesarstwa, a ty nawet nie masz stabilnego prototypu.

– Nam…? – spytał zdziwiony Greplin. – Przecież ty nigdy nie trzymałeś miecza w dłoni – zadrwił, wyraźnie irytując tym Troderesta.

– Masz szczęście, że cię lubię, Pajn, inaczej straciłbyś życie za tę zniewagę. – Pogroził mu cienkim bladym palcem

– Chyba raczej potrzebujesz – ripostował bez cienia strachu.

– To prawda, ale ty mnie też – oświadczył von Karman i zaczął ostentacyjnie bawić się jednym z pierścieni, który wyglądał mniej bogato niż pozostałe, ale mienił się blaskiem osadzonych bursztynów. Galwaren spoważniał i zakotwiczył wzrok na annulusie. – Cieszę się, że nadal się rozumiemy, Pajn – odrzekł z uśmiechem Wielki Mistrz i zostawił błyskotkę w spokoju. – A teraz wracaj do pracy; nie wyjdę stąd bez działającej pary rękawic.

– A co cię tak nagli, jeśli wolno spytać?

– Powiem ci, choć nie muszę, ale z drugiej strony: nigdzie się nie wybierasz. – Zaśmiał się pod nosem. – Niedźwiedź przysłał zamachowca, który podszywał się pod księcia, a wraz z nim prośbę o poparcie ze strony Zakonu w nadchodzącym, niespokojnym okresie.

– I? – Galwaren uniósł brew.

– Czytaj między wierszami, Pajn! Wojna idzie. A teraz, raz, raz! – Klasnął irytująco w dłonie. – Do roboty!

Galwaren nic nie odpowiedział, tylko zwrócił się ku drzewu, przed którym na granitowym podwyższeniu ustawiono dwa menhiry – proces zwany „tkaniem” miał się właśnie rozpocząć. Greplin stanął pomiędzy dwoma kamiennymi filarami, w których osadzono przeciwstawne, aktywne minerały: turkus i sulfiryt. Jeden rodzaj na jeden filar. Następnie ułożył na podłodze parę nowych, błyszczących, stalowych rękawic i rozpoczął inkantację.

Mena Il-Ak, nuranama Sen-sinal. – Słowa pierwszych rozpaliły minerały. Kamienie buchały skłębioną astrą. Pomiędzy menhirami, przeskoczyły pierwsze błyski, a za nimi podążyły kolejne, zupełnie jakby Pajn rozpętał miniaturową burzę. Greplin chwycił za łańcuszek uwieszony na szyi i wyciągnął spod koszuli kilka obręczy heptytu, gromadzących wieczność jak sulfiryt gniew, czy turkus ład. – Syliren lasów matko, daj mi władzę nad strumieniem wieczności. – Powietrze wokół Galwarena mieniło się zielenią, a przeskoki błysków spowolniły na tyle, iż ruch był niemal niewidoczny. Pajna otoczyła sfera, w której pierwotny potok czasu gęstniał od skłębionej magii. Heptyt jarzył się zielenią. Greplin otoczony kokonem z podtrzymywanego zaklęcia poruszał się normalnie. Rękawice zaczęły lewitować niesione wolą i, wzniósłszy się w chmurę zastygłych błyskawic, znieruchomiały w powietrzu.

Tkacz nie miał za wiele czasu: ładunek wieczności zgromadzony w heptycie sączył się nieubłaganie, osuszając minerał z pokładów mocy. Greplin pochwycił pierwsze astralne włókno. Zimno parzyło w palce. Pośpiesznie, ale finezyjnie, wplótł niebieski błysk pomiędzy elementy pancerza. Jedna za drugą wiązał zaklęte nici wokół metalowych paliczków i nadgarstka: czerwień, błękit, pętla, węzeł; nie za blisko i nie za daleko. Sieć magicznych ścięgien, pieczętowana gdzieniegdzie runami zamknięcia, oplatała metal coraz gęściej. Pajn przypominał natchnionego artystę rzeźbiarza; w gruncie rzeczy Tkanie było swego rodzaju rzeźbieniem, a cały proces zaklinania wyglądał jak szmermele lemachiańskich fajerwerków odpalanych na miniaturowym festiwalu – tylko wybuchy zawisały w powietrzu, gdy trafiały do sfery połyskującej soczystą zielenią.

Konstrukcja wplatanego zaklęcia była skomplikowana i trudna w utrzymaniu. Pajn pocił się nerwowo i gdy zmierzał ku końcowi, rękawice pokrywała tak gęsta plątanina z astralnych włókien, iż stalowe elementy pancerza niemal znikały pośród jarzących się czerwienią i błękitem nici.

– No i czas na chwilę prawdy – orzekł Greplin z szaloną satysfakcją w głosie.

– Trzymam kciuki – skomentował Karman, nadsłuchując mamrotania Pajna.

– Trzymaj je mocno, bo jak wybuchnie, to będą ich szukać po całej komnacie – rzucił czarnym żartem i klasnął w dłonie.

Pole rozmytej zieleni rozproszyło się, przywracając normalny stan przestrzeni i czasu. Błyski wokół rękawic zapadły się, rozgrzewając ich stalową powierzchnię niemal do czerwoności. Troderest spanikował i uciekł pokracznie, potykając się o własną pelerynę, co wywołało uśmiech na twarzy Greplina.

– Mita – szepnął drwiąco Pajn. – Nie musisz się chować! – zawołał, skierowawszy spojrzenie na łapiącego oddech Wielkiego Mistrza skrytego za marmurowym filarem. – Udało się, spójrz! – Troderest tchórzliwie wychylił głowę zza kolumny. Fragment pancerza ostygł, a piętno spoczywającego na nim zaklęcia zdradzały jedynie mieniące się runy.

Von Karman wyprostował dumnie plecy, uniósł podbródek i wypiął płaski tors, udając, iż sytuacja sprzed chwili w ogóle nie miała miejsca.

– No tak… Dobra robota, Pajn. A teraz zademonstruj działanie tej magicznej błyskotki, i mam nadzieję, że cały ten pokaz i zużyte kamienie były tego warte: twoje zabawy kosztują zakon majątek.

– Wypuść mnie, to zdejmę z Zakonu brzemię mojego utrzymania – mruknął Pajn i uśmiechnął się zimno.

– Oj, już nie udawaj, że ci tu tak źle – zbył go von Karman.

Galwaren podjął rękawice z posadzki i obejrzał oręż z każdej strony. Gdy astra ucichła całkowicie, pancerz nie różnił się niczym od stanu sprzed rytuału – prócz faktu, iż był nieco cięższy.

– Kawał porządnej roboty – pochwalił się Greplin.

– Założysz je wreszcie, czy będzie wlepiał w nie te zielone gały cały dzień!? – ponaglał zniecierpliwiony Troderest.

– Na mnie nie wejdą: to rękawice dla ludzi – odparł Greplin. – Łap! – Rzucił pancerzem w stronę Wielkiego Mistrza, a ten złapał go w odruchowym impulsie odwagi, ale odwrócił głowę, wydając z siebie dziwny pisk.

– Uwierz mi, że kiedyś stracę do ciebie cierpliwość, Pajn! – warknął i nadal, z widoczną rezerwą, oglądał ciepłe rękawice zwane przez miejscowych kowali guntletami.

– Tak, wiem, już to mówiłeś, a teraz ty nie psiocz i przymierz.

Wielki Mistrz wsunął pancerz na ręce.

– Nie czuję niczego... nadzwyczajnego? – skomentował skonfundowany Troderest. Słysząc to, Galwaren przewrócił oczyma i westchnął na znak zażenowania. – Zamiast kręcić łbem, powiedz lepiej, co mam robić!? – wrzasnął von Karman i ze wściekłości uderzył pięścią w kamienny omszały pulpit. Granit rozpadł się na drobne kawałki. – No i to rozumiem – skomentował z uśmiechem satysfakcji. – Cudownie! Potrzebuję takich tysiąc – dodał, a Greplin wybałuszył oczy, niedowierzając własnym uszom.

– Dobrze, za pięć lat będą gotowe – odparł mu, nie krygując się z sarkazmem.

– O nie, nie, nie – zaprzeczył Troderest, machając Pajnowi pierścieniami przed nosem. – Sytuacja uległa drastycznej zmianie i musimy być gotowi do walki najszybciej, jak się da. Powiedz szambelanowi, czego potrzebujesz; kuźnia ma pracować dzień i noc. Wojna! – krzyknął maniakalnie. – Nadchodzi cudowna, wypełniona złotem i klejnotami wojna, a my, przyjacielu… My będziemy na nią gotowi.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Vespera pół roku temu
    I dlatego magiczne artefakty są na wojnie średnio przydatne: jest ich mało, a koszt wytworzenia taki, że by niezły oddział zwykłego wojska za to wystawił. A sam Troderest jest śmieszną pazerną postacią bez grama dobrego smaku, ale całkiem porządny z niego gość, służbę traktuje dobrze.
  • MKP pół roku temu
    Służba w całym cesarstwie jest opłacana i ma prawo jak każdy - oczywiście mógłby ich poniżać, ale to by znaczyło, że w jakiś sposób się liczą.
  • Vespera pół roku temu
    MKP Lepiej traktować jak powietrze, jak pRaWdZiWy aRyStOkRaTa

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania