Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz 6

Komitet Powitalny

 

Nazajutrz o brzasku Selekta posłała jednego z rycerzy do stolicy, by przekazał wiadomość o sytuacji w okolicach Sunden. Nie chciała jeszcze bardziej uszczuplać sił już i tak niewielkiego oddziału, ale rycerz w przeciwieństwie do zwykłego gońca na pewno dostarczy wieść, a to zwiększało szansę na odsiecz w razie, gdyby wpadli w zasadzkę i niewolę bandytów.

List zaadresowano bezpośrednio do Wilfreda, Leila zaś dodała kilka kropel swoich perfum, nim Pieśniarz schował zwój do tuby – tak dla pewności, żeby Cesarz potraktował treść priorytetowo, no i żeby delikatna kwiatowo-morska woń przylgnęła do władcy jak stempel z napisem „Mój!”.

– Zostało nas siedmioro… – skomentowała z zadumą Selekta. – Mam nadzieje, że tamtych będzie mniej niż setka, inaczej może być krucho. – Okrasiła słowa śmiechem szaleńca, który rozkoszuje się myślą o zbrodni doskonałej.

Od dziecka lubiła bijatyki, a zakon Sióstr Miłosierdzia był raczej zgromadzeniem kultu aniżeli prawdziwym zakonem rycerskim. Niewiele tam się działo jeśli chodzi o walkę: podstawowy trening fechtunku, strzelania z łuku i jazdy konną – tyle. Żeby móc szlifować umiejętności bojowe Safonka wymykała się wieczorami z klasztornej katedry i patrzyła na pojedynki gwardzistów w telmiańskich koszarach. Potem powtarzała ich ruchy w lesie, ćwicząc wpierw na drzewach, a następnie na nieszczęśnikach w pobliskiej karczmie, którzy źle ocenili jej umiejętności lub, co gorsza, poczuli się godni jej wdzięków.

Gdy delegacja była już w pełni przygotowana do drogi, z karczmy wyłonił się szpakowaty mężczyzna.

– Witajcie przybysze ze stolicy! – krzyknął, unosząc ręce w geście powitalnym.

– Nie chcemy jajek, idź sobie! – zażartowała kąśliwie Trybada.

Obwoźni sprzedawcy agitujący przy katedralnej bramie stanowili w zakonie natrętną, poranną normę.

Nieznajomy zignorował zaczepkę i kontynuował:

– Salik Tranton, do usług. – Pokłonił się nisko. – Widzę, że wybieracie się do Telmonton. Mam rację?

– Mów szybko, o co chodzi – warknęła Selekta, siodłając konia. – Nie mamy czasu! Pieniędzy na cokolwiek chcesz nam wcisnąć też nie.

– Bez złości, zacny rycerzu, nie zajmę wam wiele czasu. – Spojrzał na Lejlę zaaferowaną uspokajaniem swojej karuski. Wydała mu się lepszym celem i w dodatku ewidentnie potrzebowała pomocy.

Odkąd zatrzymali się w cieniu Sunden, w konie wstąpił dziwny niepokój. Przeczuwały, że niebawem zagłębią się w zielony mrok, przez co rżały i wierzgały od samego rana. Niewiele mniejsze kuce Pieśniarzy wydawały się bardziej zrelaksowane. Nic dziwnego; dla kelcy gęsty las, stanowił naturalne środowisko, a pamięć Centralnej Puszczy skąd pochodziły, siedziała w każdym kawałku ciała tych hardych zwierząt. Krew, mięśnie i twarde kopyta nadal pamiętały ciemne duszne przestrzenie nieskończonej dżungli, pomimo iż te sztuki wychowały się w stajniach nieopodal Girzel.

– Przechodzić przez tę starą bukowinę bez przewodnika, w tak trudnych czasach, to zaiste bardzo nierozsądne – oznajmił Salik, podszedł do klaczy czarodziejki, poluzował jej popręg i pogłaskał po karku.

Karuska przestała wierzgać i parsknęła spokojnie.

– Jak mniemam, ty jesteś tym przewodnikiem, który nam pomoże? – spytała Lejla, słusznie węsząc interesowność w tej dobroci.

– W rzeczy samej. Znam ten las jak własne portki; każdą jego ścieżkę, polanę i strumień. Za… pięćdziesiąt remów przeprowadzę was drogą, o której bandyci nie wiedzą. W ten sposób unikniecie niepotrzebnych wrażeń. Myślę, że to niewielka cena za taki komfort, prawda? – Pokłonił się, ujął dłoń czarodziejki i pocałował aksamitną, białą rękawiczkę.

– A skąd pomysł, że nie chcemy wrażeń!? – żachnęła się Safonka.

– Myślę, moja droga, że jeśli mamy choć cień szansy na to, żeby przejść na drugą stronę bez zbędnych komplikacji, to warto spróbować – pouczyła ją arkanistka.

– A, co jeśli ten podejrzany typek jest częścią tej bandy i wprowadzi nas prosto w zasadzkę? – Safonka nie dawała za wygraną.

– Możecie spytać karczmarza i kupców, których już kilkukrotnie przeprowadziłem moją ścieżką. – Wskazał dwóch otyłych jegomości, radośnie żłopiących mętne pszeniczne. – Jak widać, są cali, a ich majątek nietknięty.

– W takim razie chodź z nami, Saliku. Zapłatę otrzymasz, jak przejdziemy przez las w jednym kawałku – zaproponowała Leja, śląc wymowne mrugnięcie w stronę Trybady.

– Oczywiście, pani. W moim fachu nie ma czegoś takiego jak przedpłata – odparł, kłaniając się w pas.

– Zgadzasz się mój dzielny, gładkolicy, rycerzu? – spytała naburmuszonej przyjaciółki.

– Cokolwiek, żebyśmy już ruszyli! W taki tempie zastanie nas noc w tym przeklętym lesie! – Selekta, wsiadła na konia, burknęła coś pod nosem, splunęła i ruszyła przodem.

Niebawem wszyscy powoli zagłębili się w pohukującą bukowinę Sunden. Gęsta zieleń koron stopniowo zastępowała błękit nieba podświetlony ospałym blaskiem poranka. Na drugą stronę lasu wiodła jedna solidna droga wybierana przez tych, którym zależało na szybkim dotarciu do celu w jednym kawałku. Leśny odcinek cesarskiego traktu wiódł przez przewężenie w puszczy, dlatego przy wymarszu o świcie istniała spora szansa na przebycie całej drogi w jeden dzień.

Sunden nigdy nie był do końca bezpieczny, więc po obu jego stronach roiło się od najemników, gotowych za kilka monet zapewnić ochronę w trakcie przeprawy. Na wieść o pierwszych napadach, wielu zrezygnowało z tej metody zarobku a stawki tych, którzy pozostali, wzrosły kilkukrotnie. Jednak ostatnio sytuacja stała się na tyle dramatyczna, że mało kto potrafił zapewnić bezpieczne przejście, więc nowy, główny szlak handlowy przesunął się na północ i obecnie wiódł dookoła lasu, wydłużając podróż o prawie tydzień, czego oczywistym skutkiem było odcięcie Telmonton od większości świeżych owoców i warzyw, jakie oferowała nizina Tułnak.

Po kilkugodzinnej jeździe przeważające buki i dęby ustąpiły wysokim posępnym starobrzeszom. Malachitowe liście tych pierwotnych drzew kontrastowały z soczystą zielenią pnącza łykowiny, która ciasno oplątała pękate pnie o wyjątkowo grubych odziomkach. Wewnątrz lasu panował wilgotny półmrok i zaduch. Nizinny wiatr rozbijał się o korową ścianę kończącą polesie i kilkadziesiąt jardów w głąb zielonego morza, panował już prawie całkowity bezruch powietrza. Otoczenie pachniało po prostu lasem: wilgotnym mchem, rozmytą kwiatową mieszanką i rozkładającym się mokrym drewnem.

Salik zatrzymał ekspedycję i wskazał im zamaskowaną ścieżkę niewiele szerszą od konia w kłębie. Opuścili trakt i podążyli szlakiem, który praktycznie znikał w gęstwinie leszczyn i paproci. Jedynie niewielkie prześwity w stłoczonych koronach pozwalały określić porę dnia, a gruba bezwłosa skóra kelcy ciemniała z każdą godziną, dostosowując swój odcień do otoczenia. Selekta skorzystała z napotkanego przerzedzenia i ponownie zrównała konia z klaczą czarodziejki. Wyglądała na zaniepokojoną, co było dość dziwne, bo nawet jeśli coś ją martwiło, to nigdy tego nie okazywała.

– Czy ty naprawdę myślisz, że on nie jest w zmowie z szumowinami z tego lasu?

– Myślę, że jest, dlatego jest szansa, że przejedziemy bezpiecznie.

– Biedne dziewczę… – Safonka pokręciła głową z politowaniem. – Chyba jednak magia naprawdę miesza pod czaszką.

– Bądź łaskawa nie osądzać, zbyt pochopnie. Jestem szalona, ale nie obłąkana. – Puściła Safonce oko. – Kiedy wczoraj rozbijaliśmy obóz, udało mi się podsłuchać ciekawą rozmowę dwóch przewodników. Definitywnie byli po kilku głębszych, bo wydawało im się, że mówią bardzo cicho. Jeden narzekał, że przejazd za czterdzieści remów to zbrodnia w biały dzień. Powiedz: który sprzedawca narzeka na wysoką cenę własnych usług?

– Pijany? – palnęła Selekta.

– Ehh… Dochodząc do sedna, myślę, że oni opłacają bandytów, tak jak my opłacamy przewodnika.

– Aaa! No teraz to ma sens. Miejmy nadzieję, że się mylisz w przeciwnym razie będzie to nudna podróż. – Zarżała, zapowietrzając się przy tym kilkukrotnie.

Tymczasem od momentu wejścia do kniei ich przewodnik milczał i tylko bacznie obserwował pobocza, wzdrygając się nerwowo na każde poruszenie w krzakach. Wśród drzew znowu zagościły dęby, przez co przybyło przestrzeni i wierzchowce kroczyły nieco pewniej.

– Czyżbyś czegoś się obawiał, Saliku? – zagabnęła Lejla, domyśliwszy się, iż Tranton wypatruje bandytów.

– Te drzewa skrywają niejedną bestię, panienko. Ponoć roi się tu od dzikich zwierząt: panter, ostrogrzywów, potworne kociska, a co najgorsze… – zerknął na prawo zwabiony ruchem w jeżynach. – Kilkukrotnie widziano w lesie jednego ze starszych Tairu. Ci to dopiero nie przepadają za intruzami.

– Widziano tu Starszych Syliren? – spytała z wyważoną dozą kpiny – A czegóż miałby tu szukać Starszy?

– Sunden był niegdyś częścią Centralnej Puszczy i skrywa wiele pozostałości po tych czasach.

– Prehatanal… – wyszeptała.

– Przepraszam? Nie zrozumiałem panienki.

– Prehatanal: Centralna Puszcza, tak ją nazywają księgi Starszych. Wyczytałam w archiwach… Przepraszam, kontynuuj.

– Ponoć w tych lasach pulsują tajemnicze miejsca wypełnione astrą, gdzie nigdy nie gości zima, a rośliny kwitną raz za razem, rodząc owoce przez cały rok. – Salik opowiadał z taką fascynacją, jakby widział to na własne oczy.

– Naturalne sploty… – Oczy czarodziejki przez chwilę rozbłysły błękitem, po czym sama ostudziła swój zapał: – Nie, to niemożliwe. To tylko legendy. – Do tej pory tylko czytała o tych reliktach i nigdy żadnego nie widziała. Nawet nie znała nikogo, kto by owo miejsce kiedyś odwiedził.

– Czymże jest ten „splot”, panienko? – zapytał Salik, udając zaciekawienie. Typowe zagranie przewodników: odsłuchać, pogadać, przytaknąć i zgarnąć zapłatę.

– Sploty to skupiska magii pochodzącej z jednej domeny, miejsca, gdzie astra gromadzi się bez niczyjej ingerencji. Z czasem gęstnieje i przybiera fizyczną formę, wywołując anomalię wokół siebie.

Tranton ziewną trochę nazbyt otwarcie.

– Nie spij Saliku, bo spadniesz z siodła.

Przewodnik oprzytomniał z lekkim podrygiem.

– Proszę wybaczyć. Nie chodzi o to, że się nudzę, po prostu… kiepsko sypiam, takie czasy, a głos panienki jest taki miękki i kojący.

Lejla, uśmiechnęła się na znak, że nie żywi urazy: chciała uwierzyć w to miłe kłamstewko. Piękna demonstracja siły dobrze wplecionego komplementu, który pozwala zatrzeć nawet największy nietakt.

– Mogę poprosić Selektę, żeby dodała wykładowi nieco szorstkości. Ciężko się zasypia przy rżeniu i przekleństwach, poprzeplatanych ciągłym prychaniem.

– Co ty tam na mnie gadasz!? – zawołała Trybada na wydźwięk swojego imienia.

Lejla pomachała w jej stronę.

– Nie ma takiej potrzeby – odpowiedział Salik w lekkim szoku, że Selekta to kobieta. – Proszę opowiadać dalej. Dużo pani wie o tych magicznych sprawach – zaobserwował nieco podejrzliwe.

– Często podróżuję, a wiedza może uratować życie na obcych ziemiach – ucięła temat szybko i z finezją wprawionego szermierza. – No, więc… Zielona astra materializuje się pod postacią skały z żyłami aktywnego heptytu. Można ją łatwo rozpoznać, nawet nie będąc wrażliwym. Swoim kształtem menhir odstaje od ociosanych wiatrem i deszczem wytworów natury: przypomina prymitywną rzeźbę.

– Panienko, ponoć gdzieś bliżej centrum lasu, na południe stąd, jest nienaturalnie okrągły głaz, pasujący do opisu. Zimą łatwo go znaleźć, bo tylko on jest pokryty zielonym mchem.

– Może faktycznie to splot… – westchnęła.

– STAAAAĆ!!! – krzyknął rycerz, jadący na przedzie.

– Co się stało!?

– Barykada przed nami, panienko Lejlo.

– Spójrz! Jednak nasz przewodnik nie kumpluje się z bandytami – wtrąciła z przekąsem Safonka i przejeżdżając obok, szturchnęła Salika w ramię. – Pora się przywitać z twoimi kamratami – dodała, wykręcając usta w sadystycznym uśmiechu.

Na przeciętej przez drogę polanie rozstawiło się około dwudziestu drabów. Z pewnością nie wyglądali na zbłąkanych kupców: maczugi, topory, tępe uśmiechy i unosząca się woń braku higieny, świadczyły raczej na korzyść tezy o bandytach. Pośród całej bandy, jeden był wyraźnie większy niż pozostali. Wyglądał trochę jak wyliniały drapieżca Brukich, brakowało jedynie kłów i kociego ogona.

Przewodnik zbladł, a jego ręce dygotały, kiedy przecierał czoło z kropel potu. Powolnym stępem wysunął się na czoło ekspedycji i krzyknął drżącym głosem.

– C-co to ma znaczyć Wolmyrze?! Między nami obowiązuje umowa! Zapominałeś!?

Barczysty herszt wypluł memłane źdźbło trawy i wyszczerzył się, eksponując ubytki w uzębieniu – więcej ubytków niż uzębienia.

– Stul jadaczkę, psie! Myślisz, że za marne czterdzieści remów wypuszczę taką górę złota! Ich miecze są warte więcej! – pyszczył herszt, po czym pokazowo oparł upstrzoną starą krwią buławę na szerokim barku.

Selekta uważnie taksowała go wzrokiem.

Duży i silny, ale pewnie powolny.

– Głupcze!! – zagrzmiał Tranton. – Oni podróżują na polecenie Cesarza! Chcesz mieć na karku całą gwardię z Oruun!? – Przewodnik, wyłożył ostatnią desperacką kartę.

– Chuj mnie obchodzi stolica i jej gwardia! Myślisz, że ktoś tu się z nią liczy! To mój las, a to moja gwardia! – Odwrócił się do reszty bandy i zakrzyknął: – No dobra! Babochłopa i mniszkę chce żywe, później się z nimi zabawimy, resztę ukatrupić!

Las poniósł głośny rechot i gromada zbirów ruszyła do ataku. Nie śpieszyli się, ewidentnie lekceważąc przeciwników. Selekta jednym zwinnym ruchem dobyła miecz. Pieśniarze chwycili za broń i czekali na rozkaz.

– Babochłop wyrwie ci jaja, chodzącą góro gówna! Będziesz piszczał jak dziewczynka! – Splunęła i ruszyła.

– Stój! – powstrzymała ją Lejla. – Daj mi to załatwić.

Czarodziejka zeszła z konia i stanęła na przedzie eskorty.

Herszt dał znak do zatrzymania i zaczepnie oparła zwaliste ramię na biodrze.

– Zobaczta, lalunia ma takie chcice, że nie może się doczekać!

Kolejna salwa rechotu zadudniła pieniędzy pniami. Pieśniarze czekali. Liście drzew szeleściły smagane kłębiącą się astrą. Oczy Czarodziejki zapłonęły lazurowym żarem. Chłód ładu rozlał się po polanie.

– Isalin, tal’darae – uwolniła energię z oków symetrii magicznego pola. Mowa pierwszych poniosła rozkaz, wyrwała błękitny ład z broni bandytów. Szkarłatny płomień rozżarzył metal. Cepy, buławy i kordy upadały jeden po drugim, rozniecając poszycie, a każde uderzenie o ziemię poprzedzał krzyk bólu. Powietrze poniosło swąd palonego ciała i włosów.

– Co tu się, kurwa, dzieje! – zabluzgał Wolmyr, wlepiając rybie oczy w rozżarzoną broń parującą w trawie.

– Ty! Ty nie jesteś ze świątyni… – Spojrzał na Lejlę. – Jesteś czarownicą!! Kusznicy! Zastrzelić wiedźmę!

Czarodziejka spojrzała w korony ponad nimi.

– Co? Jacy kusznicy?

Świst bełtów przeciął powietrze.

Błyskawicznie zwarła aurę, formując barierę. Groty odbiły się z metalicznym brzękiem. Jeden Pieśniarz dostał bełtem w plecy i padł na ziemię. Dwóch łuczników odruchowo wystrzeliło kilka strzał w korony. Szyli na oślep. Salik wskoczył w zarośla i uciekł.

– Szczur! Pod tarcze! – Selekta wydała rozkaz.

Rycerze niczym jeden dobrze wyszkolony organizm pogonili zwierzęta i uformowali osłonę z puklerzy i pawęży.

Zresztą w ostatniej chwili.

Kolejne bełty zasyczały w powietrzu. Tępy grot trafił w szczelinę w osłonie i rozharatał ramię Pieśniarza. Chłopak zawył, ale nie opuścił gardy. Lejla rozszerzyła aurę. Wystarczyło, żeby pociski wytracały impet i stabilność. Jeden pocisk wleciał w gęstą astrę i po kilku jardach bardziej przypominał rzucony patyk aniżeli śmiercionośną broń.

– Do mnie, wszyscy! Szybko! – zawołała w stronę łuskowatej kopuły z tarcz.

Na znak Safonki pieśniarze otoczyli arkanistkę okrągłą barykadą. Lejla czekała na kolejne przeładowanie kusz. Grupa zbirów na polanie powoli dochodziła do siebie. Świsty brzechw ucichły.

– Spróbujemy ich przestraszyć.

Czarodziejka złożyła ręce jak do modlitwy. Wstęgi symetrii drgały na granicy pęknięcia. Jej aura lizała pancerze, szarpała magiczne pole. Tworzyła moc.

– Sed’akan irata - wypowiedziała zaklęcie; szeptem, jakby mówiła dobranoc ukochanemu. Słowa pokierowały myśli, a myśli rozdarły nicość. – Il-Marantar! – dokończyła inkantację.

Powietrze rozpoczęło szaleńczy taniec. Potężny wir świszczał i dudnił wokół obrońców. Kusznicy przestali szyć pociskami; musieli trzymać się konarów – zresztą żaden bełt nie miał szans sforsować huraganowej ściany, choćby i wystrzelony z balisty. Energetyczne błyski rozcinały powietrze we wszystkich stronach. Paliły i łamały gałęzie. Kilka rozpaczliwych krzyków wybuchło i zgasło za ścianą z wirujących liści patyków i kamieni.

Miała nadzieję, że ten pokaz ich zniechęci, że ci prostacy pierzchną przed demonstracją mocy. Włożyła w zaklęcie dużo wysiłku. Postawiła wszystko na jedną kartę.

– Co teraz?!! – wywrzeszczała Selekta, stojąc w oku cyklonu.

– Nie wiem, ale myśl szybko!! Nie utrzymam tego zaklęcia długo!! – odkrzyknęła Lejla, walcząc z mocą zaburzonej astry.

Wyrwana z nieistnienia magia napierała z każdej strony. Chciała zewrzeć się w nicość, pokonać wolę czarodziejki i pogrążyć w niebycie idealnej symetrii.

Selekta oceniała sytuację, szukała planu, choćby i desperackiego.

– Jeżeli ruszymy na tych przed nami, to reszta wystrzela nas jak kaczki. Zostaniemy pod tarczami, to tamci nas zaszlachtują – myślała na głos. – Szlag! – splunęła. – Nie poddamy się bez walki. Dwóch osłania rannego! Reszta za mną! Tarcze nad głowami! Arkturosie miej nas w opiece – pocałowała medalik Boga Bez Twarzy i wykreśliła na czole symbol zmiany.

– Opuść barierę!

Lejla zwolniła zaklęcie. Fala uderzeniowa oswobodzonej mocy kupiła im kilka cennych chwil. Wyczerpana czarodziejka padła na kolana.

– Na nich! – Trybada ruszyła w barbarzyńskim szale.

Nic z tego.

Kolejne bełty zaczęły świszczeć w powietrzu. Banda na czele z Herszetm wyłaniała się spomiędzy drzew, a ich powaleni kamraci wstawali z kolan.

– Cholera! Tarcze!

Selekta pochyliła się nad osowiałą Leilą.

– Mała, to nie jest pora na drzemkę! No już, wstawaj, musisz się schować. Nie mogę cię tu zostawić – powtórzyła kilkukrotnie, oklepując blade policzki arkanistki.

Bandyci na ścieżce ruszyli w ich stronę. Sytuacja wydawała się beznadziejna.

– Aghh!!! – rozpaczliwy krzyk wygrzmiał w koronach, a trzask łamanych konarów poprzedził upadek kusznika. Bandyta zarył w ziemię pomiędzy zbójami a Pieśniarzami niczym ciśnięty głaz. Wszyscy wlepili wzrok w sztylet tkwiący w jego piersi. Smukła drewniana rękojeść wydawała się zbyt gruba na ludzkie dłonie. Kolejny wrzask. Drugi kusznik spadł ze strzałą wbitą w pierś.

– Co ta wiedźma znowu zrobiła!? Co to za sztuczki do diaska!? – Herszt patrzył na dwóch martwych kompanów ze szczerym strachem w oczach.

Obrzydliwy chrupot pękających kości wymieszany z rozpaczliwym krzykiem przepłoszył ptactwo. Wolmyr odskoczył w ostatniej chwili. Ktoś rzucił połamanym grasantem prosto w niego. Kusznik tylko zabulgotał krwią i wyzionął ducha.

– Żadne pieniądze nie są tego warte. Odwrót! – Z nieba przestały padać pociski. Selekta delikatnie ułożyła Leilę na ziemi i dobyła miecza. Jej gniewny chwyt zakleszczył się na rękojeści.

– Teraz zobaczymy, kto tu jest babochłopem. Wracaj tu gnido!

Z szałem w oczach pognała w stronę uciekających. Siekała bez wahania: pewnie, bezlitośnie. Pomiędzy nią a Wolmyrem padały kolejne trupy. Pieśniarze szyli z łuków jak opętani. Trębacze Śmierci, tak ich nazywano. Specyficzny jęk rozpędzonych strzał okrzyknięty Ostatnią kołysanką zapowiadał śmierć kolejnego bandyty.

Safonka dopadła do Herszta drapieżnym, niemalże nieludzkim skokiem i przyparła go do drzewa. Przypominało to starcie niedźwiedzia z rysiem, z tym że niedźwiedź narobił w gacie, gdy poczuł zimno klingi przy gardle.

– I co teraz powiesz szumowino? Co?! – Patrzyła mu prosto w wybałuszone oczy. Ostrze nacięło skórę, zdobiąc szyję bandyty szkarłatną girlandą z krwi.

– Oddaję się w ręce cesarstwa i dobrowolnie poddam karze! – zaczął recytować jak mantrę w nadziei, że prawo go ochroni, ale tutaj prawo stanowiły miecz i furia.

– Widzisz Wolmyrze… Ze wszystkiego, co wyszło z twojej parszywej gęby, w jednej kwestii miałeś racje: tu nie obowiązuje Cesarskie prawo. – Zimny sztych przebił brzuch bandyty.

Herszt zaczął wrzeszczeć, ale Selekta zatkała mu usta.

– Cśś… – Powoli obróciła ostrze, delektując się każdą chwilą cierpienia okraszonego jękami. – Teraz kwicz sobie do woli, świnko… – szepnęła mu do ucha, głosem sadysty, pastwiącego się nad ofiarą.

Lodowata klinga weszła w ciało jak w masło. Jedno, powolne cięcie rozpruło Wolmyrowi trzewia i wypatroszyło go jak rybę. Trybada wydawała się przy tym tak spokojna, jakby pozbawienie kogoś życia było czymś naturalnym, a nawet – w pewien chory sposób – sprawiło jej przyjemność. Wytarła głownię: powoli, dokładnie, aż po sam sztych cały czas patrząc beznamiętnie, jak Wolmyr bezwładnie osuwa się w dół pnia.

– Jednej mendy mniej. – Splunęła na drgające jeszcze zwłoki i wróciła sprawdzić, co z Lejlą i rannymi.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Gregory Heyno dwa lata temu
    "Pierwszy dzień podróży do Telmonton dobiegał końca." - to było w poprzednim rozdziale, ale oni są dzień drogi od stolicy? Hmm..., ciekawa okolica, lub nieciekawa, jeśli ktoś się tam zapuści.
    Tekst napisany niby sprawnie, ale ja mam wrażenie, jakby bohaterowie sami nie wiedzieli gdzie jadą.
    Chodzi mi czy był jakiś powód, dlaczego nie mieliby się trzymać bezpiecznego szlaku handlowego? Co ich gnało, że postanowili jechać przez las?
    Dwa: jedli w karczmie, ja jak wiem, że jadę do pracy parę godzin to biorę dwie bułki do plecaka, żeby nie szukać mcżarcia jak nie muszę, a tu spora grupa jedzie bez jedzenia? Fakt nie piszesz o tym wprost, ale dajesz do zrozumienia.
    Niby opowieść się snuje, ale brakuje jej czegoś, jakiejś werwy, zachęty czytelnika do czytania, do przeżywania przygody, a nie tylko lecenia wzrokiem po tekście.
  • MKP dwa lata temu
    Dzielę czasami rozdziały na mniejsze więc niektóre części są mniej lub bardziej dynamiczne.

    Oczywiście suchary i lembasy zostały zapakowane, ale jak już się doczłapiesz do karczmy po całym dniu w siodle to byś chciał czegoś lepszego... stąd rozczarowanie bohaterów

    Z powodem do przejścia przez las to racja: za mało różnica w długości drogi żeby ryzykować - trzeba przerobić, dzięki:)
  • Gregory Heyno dwa lata temu
    No w sumie, też lubię przyjść na gotowe ;)
  • krajew34 dwa lata temu
    Pierwszą część rozdziału o tych drzewach musiałem przeczytać kilkakrotnie. Kurczę czytam książki od małego, ale widać nadal pozostaje w tyle, jeśli chodzi o pewne słowa. Tutaj nic mi się nie rzuciło w oczy.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania