Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz 6
KOMITET POWITALNY
****
Starobrzeszcze to majestatyczne, liściaste drzewa o wysokich tęgich pniach i wielkich, malachitowych liściach, endemiczne dla flory lasu Sunden: relikty z czasów, kiedy knieja stanowiła część Centralnej Puszczy. Ich wysokie gęste korony tworzyły prawie nieprzeniknione, zielone sklepienie, a grube konary porastała wijąca się łykowina, która sama w sobie stanowiła ciekawy organizm. Żyjąc w symbiozie z drzewem, nie posiadała własnych korzeni, a jedynie oplatała jego pień i gałęzie, penetrując korę małymi wypustkami. W ten sposób torowała sobie drogę do minerałów transportowanych z gleby.
Jej wkład w ten związek polegał na wymianie: łykowina wypuszczała dzbankowate liście, które zbierały deszczówkę w swoim wnętrzu, a następnie powoli ją wchłaniały i, wzbogacając magią pochwyconą z powietrza, dzieliły odżywczy płyn ze swoim gospodarzem. Na wiosnę rodziła podłużne, bardzo słodkie owoce świetne do sporządzania zacieru na nalewkę i jako dodatek do wypieków.
****
Nazajutrz o brzasku, Selekta posłała jednego z rycerzy chwalebnej pieśni, aby przekazał wiadomość do stolicy o tym, co się dzieje na skraju lasu: tworzyło to szansę na odsiecz w razie, gdyby wpadli w zasadzkę.
List zaadresowano bezpośrednio do Wilfreda, a Leila dodał „kapkę” swoich perfum, tak dla pewności, żeby potraktował treść priorytetowo.
– Zostało nas siedmioro… – skomentowała z zadumą Selekta. – Mam nadzieje, że tamtych będzie mniej niż setka, inaczej może być z nami krucho – wypowiedziała te słowa, śmiejąc się jak psychopata na myśl o zbrodni doskonałej. Od dziecka lubiła bijatyki, a Zakon Sióstr Miłosierdzia był raczej posługą niż prawdziwym zakonem rycerskim. Niewiele tam się działo, jeśli chodzi o walkę: podstawowy trening fechtunku, strzelania z łuku, plus jazda konną i tyle. Żeby móc szlifować umiejętności bojowe, Safonka wymykała się wieczorami z klasztornej cytadeli i patrzyła na trening gwardzistów w telmiańskich koszarach. Potem powtarzała ich ruchy w lesie, ćwicząc wpierw na drzewach, a następnie na nieszczęśnikach w pobliskiej karczmie, którzy źle ocenili jej umiejętności lub, co gorsza, poczuli się godni jej wdzięków.
Gdy ekspedycja była już w pełni przygotowana do drogi, z karczmy wyłoniła się zakapturzona sylwetka barczystego mężczyzny.
– Witajcie przybysze ze stolicy! – krzyknął w ich stronę uradowany, unosząc ręce w geście powitalnym.
– Nie chcemy jajek, idź sobie – zażartowała kąśliwie Trybada. Nieznajomy zignorował zaczepkę i kontynuował:
– Nazywam się Salik Tranton. Widzę, że wybieracie się do Telmonton; mam rację?
– Mów szybko, o co chodzi – warknęła skacowana Selekta, siodłając konia. – Nie mamy czasu – dodała, rzucając mu mordercze spojrzenie.
– Bez złości zacny rycerzu z delikatną cerą, nie zajmę wam dużo czasu – Spojrzał na Lejlę zaaferowaną uspokajaniem niesfornego wierzchowca.
– Przechodzić przez las w tak trudnych czasach bez przewodnika, to bardzo nierozsądne – oznajmił Salik, podszedł do czarodziejki i poluzował nieco popręg. Kara klacz przestała wierzgać.
– Jak mniemam, ty jesteś tym przewodnikiem, który nam pomoże? spytała Arkanistka, węsząc interes w tej dobroci.
– W rzeczy samej. Znam ten las bardzo dobrze; każdą jego ścieżkę, polanę i strumień. Za pięćdziesiąt srebrnych remów przeprowadzę was drogą, o której bandyci nie wiedzą. W ten sposób unikniecie niepotrzebnych wrażeń. Myślę, że to niewielka cena za taki komfort, prawda?
– A skąd pomysł, że nie chcemy wrażeń!? – oburzyła się Safonka.
– Myślę moja droga, że jeśli mamy choć cień szansy na to, żeby przejść na drugą stronę bez zbędnych komplikacji, to warto spróbować – pouczyła ją Arkanistka.
– A co jeśli ten podejrzany typek jest częścią tej bandy i wprowadzi nas prosto w zasadzkę? – Selekta nie zważała na obecność Salika.
– Możecie spytać karczmarza i kupców, których już kilkukrotnie przeprowadziłem tą drogą – wskazał dwóch otyłych jegomościów radośnie żłopiących mętne pszeniczne – Jak widać, są cali, a ich majątek nietknięty.
– W takim razie chodź z nami Saliku. Zapłatę otrzymasz, kiedy przejdziemy przez las w jednym kawałku – zaproponowała Leja, śląc wymowne mrugnięcie w stronę Trybady.
– Oczywiście Pani. W moim fachu nie ma czegoś takiego jak przedpłata – odparł, chyląc się nisko.
– Zgadzasz się mój dzielny, gładkolicy rycerzu? – Spytała Lejla, puszczając oko do przyjaciółki.
– Cokolwiek, bylebyśmy już ruszyli! W taki tempie zastanie nas noc w tym przeklętym lesie! – odpowiedziała Selekta, wsiadła na konia, burknęła, splunęła i ruszyła przodem.
Wszyscy powoli zagłębili się w pohukujący las Sunden, a jego gęsta zieleń zastępowała błękit nieba podświetlony ospałym blaskiem poranka.
Na drugą stronę wiodła tylko jedna względnie wydeptana droga wybierana przez tych, którym zależało na szybkim dotarciu do celu i to w jednym kawałku. Las nigdy nie był do końca bezpieczny, więc po obu jego stronach roiło się od najemników gotowych za kilka monet zapewnić ochronę.
Na wieść o pierwszych napadach wielu zrezygnowało z tej metody zarobku, a stawki tych, którzy pozostali, wzrosły kilkukrotnie; jednak ostatnio sytuacja stała się na tyle dramatyczna, że mało kto potrafił zapewnić bezpieczne przejście. Nowy, główny szlak handlowy wiódł dookoła lasu, wydłużając podróż o cztery dni, co odcinało Telmonton od większości świeżych owoców i warzyw, jakie oferowała Stolica.
Po godzinie jazdy, na horyzoncie rozpościerały się już tylko wysokie posępne drzewa starobrzeszczu ciasno oplątanego jaskrawozieloną łykowiną. Ścieżka praktycznie znikała w tej gęstwinie rozświetlana, co rusz, przez wąskie snopy światła, które pozwalały określić porę dnia. Selekta ponownie zrównała tępo swojego konia z koniem czarodziejki. Wyglądała na zaniepokojoną, co było dość dziwne, bo nawet jeśli coś ją martwiło, to nigdy tego nie okazywała.
– Lejlo, czy ty naprawdę myślisz, że ten człowiek nie jest w zmowie z szumowinami z tego lasu?
– Myślę, że jest, dlatego jest szansa, że przejedziemy bezpiecznie.
– Biedne dziewczę… – Safonka pokręciła głową z politowaniem. – Chyba jednak Astra naprawdę miesza w głowie.
– Nie o to chodzi! Posłuchaj do końca, zanim zaczniesz komentować. Kiedy wczoraj rozbijaliśmy obóz, udało mi się podsłuchać ciekawą rozmowę dwóch przewodników. Definitywnie byli po kilku głębszych, bo wydawało im się, że mówią bardzo cicho. Jeden narzekał, że przejazd za czterdzieści remów to zbrodnia w biały dzień. Powiedz mi, który sprzedawca narzeka na cenę swojego towaru?
– Pijany? – palnęła w sekundzie, Trybada.
– Ehh… Dochodząc do sedna sprawy, myślę, że oni opłacają bandytów, tak jak my opłacamy przewodnika.
– Aa! No teraz to ma sens. Miejmy nadzieję, że się mylisz, inaczej będzie nudno jak cholera, he! – zarżała, zapowietrzając się przy tym kilkukrotnie.
Tymczasem, od momentu wejścia do kniei, przewodnik milczał i bacznie obserwował pobocza, wzdrygając na każde poruszenie w krzakach.
– Czyżbyś czegoś się obawiał Saliku? – spytała go Lejla, gdy domyśliła się, iż wypatruje bandytów.
– Pani te drzewa skrywają niejedną bestię wśród swych konarów – odpowiedział z dozą tajemniczości, skutecznie przykuwając uwagę czarodziejki. – Ponoć oprócz łotrów roi się tu od dzikich zwierząt: pum, większych ostrogrzywów, a co najgorsze… – zerknął na prawo, śledząc ruch w gęstych jeżynach. – Kilkukrotnie widziano tu jednego ze starszych Tairu. Ci to dopiero nie przepadają za intruzami.
– Widziano tu Bestiara Syliren!? – spytała gwałtownie z niedowierzaniem – Teraz ta podróż i dla mnie robi się ciekawa, ale czegóż miałby tu szukać Starszy Bogini Syliren? – dopytała, licząc na więcej szczegółów.
– Sunden był niegdyś częścią Centralnej Puszczy i skrywa jeszcze wiele pozostałości po tych czasach.
– Prehatanal – wyszeptała czarodziejka.
– Przepraszam, nie zrozumiałem panienki?
– Prehatanal: Centralna Puszcza, tak ją nazywają Bestiarzy Tairu. Wyczytałam w księgach… Przepraszam, kontynuuj.
– Ponoć nadal są tu ukryte miejsca wypełnione astrą, gdzie nigdy nie ma oznak zimy, a rośliny kwitną raz za razem, rodząc owoce przez cały rok. – Salik opowiadał o tym z taką fascynacją, jakby widział to na własne oczy.
– Czyżby miejsce mocy zielonej Astry…? – Oczy czarodziejki na moment rozbłysły, ale sama ostudziła swój zapał: – Nie, to niemożliwe. To tylko legendy – zanegowała stanowczo. Do tej pory tylko czytała o tych reliktach i nigdy żadnego nie widziała.
– Czym że jest miejsce mocy panienko? – zapytał Salik, okazując – lub udając – ciekawość.
– Miejsce mocy to naturalne skupisko astry pochodzącej z jednej domeny; powstaje gdy magia zaczyna się gromadzić, załamując stałość pola nicości, a jeszcze rzadziej gęstnieje na tyle, iż przybiera fizyczną formę, wywołując anomalię wokół siebie… Nie spij Saliku, bo wypadniesz z siodła. – Przewodnik oprzytomniał, zdając sobie sprawę z niefortunnego, głośnego ziewnięcia.
– Proszę wybaczyć. Nie chodzi o to, że się nudzę, po prostu… kiepsko sypiam, a pani głos jest taki miękki i kojący.
Lejla uśmiechnęła się na znak, że nie żywi urazy i nawet uwierzyła w to miłe kłamstewko. Tak, siła dobrze wplecionego komplementu pozwalała zatrzeć nawet największe faux-pas.
– Mogę poprosić Selektę, żeby dodała wykładowi nieco szorstkości. Ciężko się zasypia przy rżeniu i przekleństwach poprzeplatanych ciągłym prychaniem.
– Co ty tam na mnie gadasz!? – zawołała Trybada na dźwięk swojego. Lejla pomachała jej, przesyłając całusa.
– Nie ma takiej potrzeby – odpowiedział Salik, w szoku, że Selekta to kobieta.
– No więc… W archiwach gildii wyczytałam, iż zielona astra materializuję się pod postacią skały, jednak kształtem odstaje od ociosanych wiatrem i deszczem, tworów natury: przypomina prymitywną rzeźbę.
– Panienko, w centrum tego lasu, na południe stąd, jest nienaturalnie obły głaz pasujący do opisu. W zimie łatwo go znaleźć, bo tylko on jest pokryty zielonym mchem.
– Nie do wiary! Może ten las jest ciekawszy, niż mi się wydawało – emocje przyćmiły czujność, a Lejla skupiła umysł na potencjalnych możliwości tak pokaźnego źródła wolnej energii wieczności.
Skupienie trwało to aż do momentu, gdy jej klacz stanęła dęba.
– STAAAAĆ!!! – krzyknął młody rycerz jadący na przedzie.
– Co się stało!?
– Barykada przed nami, panienko Lejlo – odpowiedział Pieśniarz.
– Spójrz! Jednak nasz przewodnik kumpluje się z bandytami – wtrąciła z przekąsem Safonka i szturchnęła Salika w ramię. – Pora się przywitać – dodała, wykręcając usta w sadystycznym grymasie i stępem wysunęła się na przód konwoju.
Drogę zagrodziło im dwudziestu drabów, którzy nie wyglądali na zbłąkanych kupców: maczugi, topory, tępe uśmiechy i unosząca się woń braku higieny, świadczyły raczej na korzyść tezy o bandytach. Pośród całej bandy, jeden był wyraźnie większy niż pozostali. Wyglądał trochę jak drapieżca Brukich, brakowało mu tylko kłów i sierści. Przewodnik zbladł, a jego ręce zaczęły dygotać; powolnym stępem wysunął się na czoło ekspedycji i krzyknął drżącym głosem.
– Co-co to ma znaczyć Wolmyrze?! – zająknął się Salik.
Komentarze (4)
Tekst napisany niby sprawnie, ale ja mam wrażenie, jakby bohaterowie sami nie wiedzieli gdzie jadą.
Chodzi mi czy był jakiś powód, dlaczego nie mieliby się trzymać bezpiecznego szlaku handlowego? Co ich gnało, że postanowili jechać przez las?
Dwa: jedli w karczmie, ja jak wiem, że jadę do pracy parę godzin to biorę dwie bułki do plecaka, żeby nie szukać mcżarcia jak nie muszę, a tu spora grupa jedzie bez jedzenia? Fakt nie piszesz o tym wprost, ale dajesz do zrozumienia.
Niby opowieść się snuje, ale brakuje jej czegoś, jakiejś werwy, zachęty czytelnika do czytania, do przeżywania przygody, a nie tylko lecenia wzrokiem po tekście.
Oczywiście suchary i lembasy zostały zapakowane, ale jak już się doczłapiesz do karczmy po całym dniu w siodle to byś chciał czegoś lepszego... stąd rozczarowanie bohaterów
Z powodem do przejścia przez las to racja: za mało różnica w długości drogi żeby ryzykować - trzeba przerobić, dzięki:)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania