Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz. 62

ZWIASTOWANIE

 

– Zbudź się błękicie – szepnął Głos w ciemnościach. Lejla powoli rozchyliła ospałe powieki. Nie leżała w klasztornej celi, w której kładła się spać. Zamiast tego lewitowała swobodnie pośród bezkresnego, bezszelestnego mroku. Nie czuła strachu, lecz kojący spokój płynący z nicości; ciszę w myślach i w duszy.

– Czy ja nie żyje? – pomyślała na głos.

– Tylko śnisz – odpowiedziała pustka, otaczając ją mętnymi słowami.

– Poznaje cię, już się spotkaliśmy, prawda?

– Taaak – potwierdził rozmyty Głos.

– Mogę cię zobaczyć?

– Ja jestem mrokiem i w ciemnościach nie mam ciała. Jestem wszędzie i nigdzie jednocześnie… siostro.

– Siostro…? Nie rozumiem.

– Niebawem zrozumiesz… patrz. – Przed Lejlą rozbłysło ciepłe, żółte światło. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do nowych warunków, dostrzegła jasny promień wychodzący, z usianej ciemnymi kształtami, ziemi. Roztaczał on blask, który przepędzał wygłodniały mrok u jego podstawy. Zdała sobie sprawę, że szybuje: wysoko, ponad kontynentem; ponad Ilteris.

– Nadzieja jest najmłodszy – podjął Głos. – ¬ Już go poznałaś, teraz pora na resztę rodziny – dodał wyraźnym, łagodnym tonem. Nitki ciemności na granicy światła i cienia splotły się w smukłą sylwetkę.

– Spójrz za siebie – nakazała senna mara, wskazując kierunek czymś na kształt ręki. Arkanistka ujrzała kolejną świetlistą kolumnę pnącą się ku niebu. Zielony gejzer wybijał z samego serca rozległej puszczy.

– Inaret… – kontynuował Głos. – Ona była pierwszą z nas, która stanęła u boku Młodszego; ostoją nowego, w sanktuarium starego.

– Czuje ogromną siłę, a zarazem spokój – opisała Arkanistka, wyciągając dłoń w kierunku szmaragdowego światła.

– Siostra zieleń nowy ład zwiastuje, a bliźnięta gniewu… One tkwią w tęsknocie, nadal rozdzielone… – Echo słów zmąciło perfekcyjną ciszę. Cienisty kształt wskazał kolejne dwa źródła blasku. Pierwszy zalewał przestrzeń szkarłatnym, ciężkim światłem, drugi, purpurowy, pulsował słabo. Oba filary nachylały się ku sobie i splatały w górze, tworząc słup rubinowej czerwieni.

Źródło szkarłatu leżało daleko na południu. Lejla nie rozpoznawała tej krainy, ale purpura… ona biła bardzo blisko, niemalże pod jej stopami. W oczach czarodziejki pojawiły się łzy.

– Cudowne i smutne zarazem, choć nie wiem czemu – opisała, ocierając policzki ze spływających kropel, które, odrywając się od ciała, zastygały w powietrzu.

– Czujesz ich tęsknotę, ja też – wyszeptał Głos.

– Po co mi to wszystko pokazujesz? Skąd te emocje…?

– Wkrótce zrozumiesz. – Kolorowe filary nagle zgasły. Potężny wicher uderzył w czarodziejkę, ciskając nią w stronę jedynego jasnego punktu, który pozostał na horyzoncie. Arkanistka czuła, że spada: szybko, coraz szybciej…

Bała się otworzyć oczy.

Głęboki wdech przyniósł woń siarki, a gorące powietrze zalało przestrzeń.

Spojrzała w dół.

Unosiła się ponad rozległym, jeziorem magmy. Światło z rozżarzonej, płynnej skały, oświetlało ściany ogromnej jaskini.

– Gdzie jestem? – spytała, wyczuwając obecność sennej mary. Fragment cienia oderwał się od większej całości, rozpraszając w czarny obłok i zbliżył do Lejli.

– Sens naszego istnienia, jest tu ukryty… – przemówił. Arkanistka poczuła na ramieniu nacisk potężnej dłoni. Zlecieli niżej.

Z ognistego jeziora wyłoniła się skalna półka, a na niej wyrosło pięć menhirów z wygrawerowanymi runami wszystkich domen. Otaczały studnię, z której biło oliwkowe światło.

– Niegdyś starszych wszystkie klany, pilnowały świętej bramy… – wyrecytował Głos. Runy na monolitach zapłonęły. Przed każdym z nich stanęła postać. Ich ciała nie były fizyczne, przypominały raczej mgliste kształty utkane z magicznej mgły. Każda projekcja przedstawiała starszego z innego klanu Starszych Astelionów. Stali nieruchomo, wpatrując się w pulsującą światłem, studnię. Z pleców każdej zjawy wychodził łańcuch, łącząc ją z jednym z menhirów. Lejla rozpoznała tylko starszych z Ariendi i Tairu.

Przeraźliwy ryk wybił z wnętrza, emanującej zielenią otchłani zmiatając wszystkie projekcje akustyczną falą – wszystkie poza jedną.

Dziwna postać bez twarzy zbliżyła się do źródła dźwięku i pochyliwszy się nad krawędzią studni, wchłonęła część oliwkowej poświaty. Łańcuch łączący ją z monolitem zmiany pękł; menhir zgasł, tak jak pozostałe, lecz starszy pozostał, wyraźniejszy niż przedtem.

– Tutaj narodziła się zdrada – przemówił senny Gość. – Pierwszy nieśmiertelny nie zniósł brzemienia końca i przystał u boku ojca – dokończył, lecz nim Lejla zdążyła o cokolwiek spytać, runy na monolitach rozbłysły ponownie. Przed każdym z nich stanęła mglista postać, inna niż przedtem: młodsi, pomyślała czarodziejka, ale rozmazane kontury maskowały rasę. Przed obeliskiem domeny czerwieni, w czułym uścisku, stały dwie sylwetki. Jedna postać przypominała ludzką kobietę, druga natomiast, masywnego stwora z rogami.

Starszy przy studni obrócił się i przyglądał im przez chwilę. Na jego twarzy zapłonął znak, a Lejla poczuła gniew niesiony przez astralny wiatr.

Stwór cisnął promieniem energii w stronę jednej zjawy. Wiązka przeszła na wskroś, a każda z projekcji wyciągnęła dłoń, wskazując puste miejsce pomiędzy pięcioma kamiennymi filarami. Obok menhiru światła wyrósł szósty głaz, na wzór pozostałych.

– Teraz na mnie pora – oznajmił cienisty przewodnik. Mrok otoczył czarodziejkę czarną przesłoną z gęstego dymu, po czym zniknął równie gwałtownie, jak się pojawił. Arkanistka, poczuła twardą, gorącą skałę pod nogami: stanęła na magmowej platformie. Przed nią pulsowała studnia a Starszy bez oblicza, zwrócił głowę w jej stronę. Poczuła pierwotną nienawiść do wszystkiego, co żyje. Nie kontrolowała swojego ciała.

Poczwara wyciągnęła ku niej trójpalczastą dłoń. Zaniechała chwytu: wybuch energii odwrócił uwagę stwora. Szósty menhir pulsował ciemnością, która splotła się w łańcuch zwieńczony cienistym, człekokształtnym obłokiem.

Starszy zawył, podbiegł do nowego filaru i uderzył go pięścią. Głaz rozsypał się i zatonął w ogniu. Łańcuch pękł, rozpraszając uwiązaną projekcję. Stwór uderzył ponownie i kolejny menhir podzielił ten los.

Potwór szalał z wściekłości.

Lejla poczuła szarpnięcie. Spojrzała za siebie. Znak domeny ładu, wyryty w skalnym bloku, roztaczał błękitną łunę, która gęstniejąc, splatała się w łańcuch. Mglisty korowód połączonych pierścieni połączył ją z jednym z monolitów.

Obróciła głowę. Emblemat na twarzy wściekłego Starszego jarzył się tuż przed nią – kolos bez twarzy wziął zamach.

– Nie! Nie rób tego! – wykrzyczała. – Proszę, zabierz mnie stąd, nie chce już tego oglądać… – zapłakała. Zerwał się wicher i wszystko zniknęło.

Wróciła do ciemnej pustki.

– Co to było? Po co mi to wszytko pokazujesz?! Nie chcę, słyszysz! – wykrzyczała w nicość. Strach zaciskał jej gardło a owładnięte paniką serce, biło wściekle.

– Pokazałem ci to, co było i to, co może się stać. Teraz spójrz na lewo. – Do nieba wzbił się filar blado białego, niemal szarego światła.

– Ten brat, już zaczął poszukiwania… pomocy twej potrzebuje. Musisz nas odnaleźć błękicie, nas wszystkich…

– Ja nie… ja nie rozumiem, co to oznacza? Jak mam cię znaleźć? Ja nic nie wiem… – Lejla skuliła się, chowając twarz w ramionach. Czuła się bezradna. Nie wiedziała, czego ten Głos od niej chce, jednak w głębi serca wiedziała, że to coś naprawdę ważnego, że w tym, czego doświadczyła, co usłyszała, znajduję się sens jej istnienia. Próbowała zrozumieć skąd w niej tak silna wiara w istotę, której nawet nie zna, ale ten lęk… ta nieuzasadniona obawa, iż nie sprosta zadaniu; on paraliżował jej umysł.

– Chcę pomóc, tylko nie wiem jak! – zawołała, sfrustrowana odczuwaną bezsilnością.

– Wpierw ty musisz dać się znaleźć, rozbłysnąć pośród reszty, być drogowskazem, spoiwem… – wyszeptał Głos.

– Ale ja nie wiem, jak mam to zrobić!?

– Lejlo Winter! – w mroku wygrzmiał odmienny, basowy ton. – Spójrz na mnie! – ryknął. Czarodziejka uniosła głowę. Wielki biały lew, którego grzywa jaśniała błękitną poświatą; stał tuż przed nią.

– Ja jestem tylko namiastką tego, czym ty jesteś! Słabym odbiciem twojej mocy. Wstań i zapłoń razem ze mną! – Czarodziejka wyciągnęła rękę w stronę jego pyska.

Bała się, ale jednocześnie bardzo chciała to zrobić.

Dotknęła śnieżnobiałego futra; błękit zalał przestrzeń niczym sztormowe fale wściekłego oceanu wdzierające się w ląd. Arkanistka poczuła przenikliwy chłód, który nie sprawiał jej bólu – wręcz przeciwnie: nigdy wcześniej nie czuła się bardziej bezpieczna.

Gasnący głos w jej myślach, pohukiwał echem, szepcząc tylko jedno słowo: Angarax.

Zbudziła się: spokojnie, bez szoku. Rzeczywistość z wolna wypierała senny świat. Leżała w skromnej klasztornej celi, w której poszła spać w noc poprzedzającą niebezpieczną misję. Sen, jakiego doświadczyła wydawał tak realny, jak realne były mury jej pokoju i koc, pod którym leżała. Opuściła stopy, chcąc podejść do okna, ale poderwała je gwałtownie.

– Co u licha!? – spojrzała na podłogę; pokrywała ją cienka warstwa białego puchu.

– Śnieg? Musiałam czarować przez sen i nawet glif pochłaniający nie dał rady – wzruszyła ramionami i zapaliła świecę.

Dreszcz zjeżył Lejli skórę.

Pośrodku idealnie gładkiej, śnieżnej pokrywy, zauważyła wydeptane ślady łap: wielkich, kocich, łap. Wiodły do centrum pomieszczenia i znikały przy…

– Czy to w ogóle możliwe? – dociekała zszokowana tym, na co patrzy. Na środku izby leżała kasetka a w niej piękne białe rękawiczki. Arkanistka spojrzała pod łóżko, żeby sprawdzić runę pochłaniającą. Lekka fala chłodu to jedno, ale tak szczegółowe kształtowanie astry wymagało świadomości.

Znak, starannie wykreślony kredą, pulsował nietknięty. Czarodziejka upadła na łózko, rozkładając ręce. Znowu nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć. Czy to było tylko dziwacznym snem wywołanym przez magię i skłębione emocje? Czy może stała się częścią czegoś większego…? Niemniej jednak musiała się skupić na tym, co tu i teraz. Wstała, chwyciła za miotłę i zaczęła zgarniać śnieg, nim ten zmieni się w błoto.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania