Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 37

Mama?...

 

Lisica wrzeszczała przeraźliwie; wrzeszczała nawet wtedy, kiedy po kilku uderzeniach serca stanęła na twardej kamiennej posadzce ukołysana przez magiczną zieleń.

– Anax! Anax, spokojnie.

– Co? – Lisica spojrzała pod nogi, a potem na dziewczynę, która trzymała ją za ramiona. – Jesteśmy całe… – Odetchnęła z ulgą i rzuciła się Aidzie na szyję. Strach uszedł z ciała, zostawiając pokaźne pokłady radości, którym musiała dać upust.

– No pewnie, głuptasie; przecież nie skoczyłabym, żeby się połamać. – Zachichotała.

Nie byłabym tego taka pewna, pomyślała lisica i spojrzała na obłąkane, mętne oczy towarzyszki. W głowie zrodziła się wizja, w której leżała z połamanymi kończynami, konając gdzieś w jakiejś zatęchłej czeluści, a echo niesie niewinne: „Myślałam, że jest płycieeej…”. Rozejrzała się po pomieszczeniu, żeby rozwiać ponure obrazy. Wokół panowała gęsta ciemność i tylko korytarz naprzeciw nich rozświetlała fioletowa łuna. Wyrwa w sklepieniu też nie dawała zbyt wiele światła, zupełnie jakby ją czymś przesłonięto.

– Gdzie my jesteśmy, Aido?

– Jesteśmy blisko, on gdzieś tu jest, cierpi – oświadczyła dziewczyna poważnym tonem.

Anax nie pytała dalej: nie widziała w tym sensu, tak samo jak w biczowaniu rozumu za to, iż zgodził się pomóc w uratowaniu jakiegoś syna, który równie dobrze może być tak prawdziwy, jak większość tego, co widzi Aida.

Ponad głowami kobiet rozległ się piskliwy krzyk, a potem dźwięki rozmowy – bardzo niemiłej i wrogiej rozmowy. Potem kilka jęków i trzask.

– Chodźmy. – Anax ścisnęła dłoń przyjaciółki. – Nic gorszego chyba już nas nie spotka – wmawiała sobie z nadzieją, że jakiś wymyślony opiekun słucha i spełni jej zakamuflowaną prośbę.

Obie ruszyły w stronę jedynego miejsca niepożartego w całości przez mrok. Gęste, przesycone zapachem pleśni powietrze zdawało się zalegać w płucach i spłycać oddech. Kroczyły wewnątrz rozpadliny w kształcie wąskiego skalnego przesmyku, który jeśli nawet został wydrążony siłą mięśni, to natura już dawno zatarła wszelkie tego ślady. Piękne kopulaste kapelusze owocników mieniły się kojącą barwą ciepłego fioletu.

Głosy w oddali wygasały powoli i ginęły w dźwiękach spadających kropel. Przed kobietami wyrosła solidna ściana, która kończyła drogą wyciągniętą rodem z baśni.

– Ślepy zaułek – skomentowała Anax, macając oślizgłą powierzchnię grubych stalagnatów.

– Nie, to tylko iluzja – oświadczyła pewnie Aida.

– Iluzja? – Lisica postukała w jedną z solidnych naciekowych kolumn. – Jak dla mnie są bardzo prawdziwe.

– Nie, zobacz… – Aida dotknęła skały. Seria zielonych błysków wsączyła się w kamień i wydarła z niego czas, pozostawiając jedynie niszczycielską zmianę. Naturalny mur rozpadł się, jakby ktoś ulepił go z mokrego piasku.

– Iluzje chyba tak nie działają, Aido – skomentowała Anax. Sama nie wiedziała, skąd czasami wie takie rzeczy.

– Rzeczywiście, to nie była iluzja… Ale kto by tam płakał za starą skałą – skwitowała dziewczyna i zaśmiała się w typowy dla siebie sposób: beztrosko, słodko i mocno psychotycznie.

Lisica wyjrzała przez powstałą szczerbę.

Ciepłe światła pochodni rozświetlały kolejny duszny korytarz, który – w odróżnieniu od przejścia za nimi – ewidentnie był dziełem ludzkiej pracy i myśli. Czułe zmysły drapieżnika wychwyciły echo męskiej rozmowy. Anax wciągnęła powietrze w nozdrza kilkoma płytkimi i badawczymi wdechami.

– Ostrożnie. Ktoś tam jest… – szepnęła do towarzyszki, ale odpowiedziała jej tylko cisza. – Aido? – Ze zgrozą spojrzała za siebie. Przestrzeń w głębi rozpadliny wykazywała wyjątkowo duży niedobór Aidy. Anax przełknęła nerwowo ślinę i jeszcze raz wychyliła głowę na oświetlony pochodniami tunel. Jej towarzyszka szła lekkim tanecznym krokiem i nuciła coś pod nosem, sunąc palcami po ścianie. Połyskujący zielenią dotyk pozostawiał w litym kamieniu wyryty ślad, a skruszały granit sypał się niczym luźny less. – Szlag… – zaklęła lisica i zamilkła. To słowo nagle wydało jej się bardzo znajome i bardzo zabawne. – Nieważne, teraz nie czas na wspomnienia – zrugała się na głos i dołączyła do przyjaciółki. – Przez ciebie tu zginiemy! – syknęła do Aidy.

– Nic nam nie będzie, przecież nie robimy nic złego.

– Stać!! Kto idzie!? – wygrzmiał strażnik, który właśnie wyszedł zza zakrętu i stanął w świetle pochodni. Twardy głos, twarz, którą trudno by nazwać przystojną nawet po pijaku, tępe spojrzenie i połyskujący miecz w ręce; wszystko razem nie rokowało dla kobiet najlepiej. – Kto tu jest, się pytam?! – Jego wrogi ton groził samym brzmieniem. Była szansa, że tylko usłyszał rozmowę, stały bowiem pomiędzy pochodniami w zasłonie z gęstego mroku.

Anax odruchowo skryła się we wnęce.

– Aido, chodź tu szybko – wysyczała lisica, ale dziewczyna nie zareagowała, tylko ruszyła w stronę strażnika. – Stój, mówię! – warknęła, ale również na próżno.

Dziewczyna podeszła bliżej miecznika. Mężczyzna nie krył zaskoczenia i przetarł oczy – tak dla pewności. Aida nadal stała przed nim. Rosły gwardzista w skórzanej zbroi, której faktura do złudzenia przypominała ogon Sarpy, taksował dziewczynę podejrzliwym, badawczym spojrzeniem.

– Nie widział pan mojego syna? – palnęła jak gdyby nigdy nic.

Anax uderzyła się w czoło w geście rozpaczy.

– Syna…? A kim on u licha jest?

Lisica pochwyciła poluzowany głaz wystający ze ściany. Wiedziała, że to nie skończy się pokojowo. Nie miało prawa tak się skończyć.

– Nie wiem. – Aida wzruszyła ramionami. – A ty wiesz, kim jest mój syn? – Wbiła w mężczyznę obłąkane spojrzenie, tak bardzo kontrastujące z miłym uśmiechem.

– A-a-a jak wygląda? – zająknął się zaskoczony i opuścił ostrze. – Jak się nazywa? Cokolwiek. Osadzony czy pracuje w straży?

– Nie wiem, jak wygląda; wiem… wiem, że umiera… O, to wiem. – Po policzku Aidy spłynęła łzy, zupełnie jakby ktoś schowany wewnątrz zmąconego umysłu cierpiał na dźwięk tych słów.

– Dobra, pójdziesz ze mną. – Schował miecz i postąpił kilka kroków w stronę Aidy.

Anax wyskoczyła z cienia i zdzieliła go kamieniem w łeb. Upadł jak kłoda i podrygiwał przez chwilę jak ryba wyrwana z wody.

– Idziemy! – Odrzuciła głaz, chwyciła Aidę za rękę i pociągnęła wzdłuż tunelu.

Nie biegły długo. Korytarz skończył się, przechodząc w szeroką komnatę bez okien. W kącie nad skromnym stolikiem płonęła pochodnia, rzucając leniwe światło na większą część pomieszczenia. Wątły blask nie zdradzał wielu szczegółów, lecz jeden, najistotniejszy był dobrze widoczny. Po przeciwległej stronie pomieszczenia, z posadzki wyrastały stalowe pręty i odgradzały kilka ciemnych komór.

– Jest tu, czuję… – mruknęła Aida, jakby normalniej; jakby ta prawdziwa Aida bardziej wróciła do tego świata. Z głębi jednej z cel dobiegł przeciągły jęk. – To on… Mój havalan unar… Idę po ciebie, synu.

Aida ruszyła przed siebie i zatrzymała się dopiero na prętach jakby zaskoczona ich istnieniem.

– Przyda ci się światło – oświadczyła Anax, podjęła pochodnię i podsunęła pod kraty, oświetlając tył komory.

Obie zamarły na widok tego, co płomień wydarł z objęć ciemności. Ściana poznaczona zaschniętymi bryzgami krwi, a z niej, przykuty kajdanami, zwisał mężczyzna. Jego posiniaczone i okaleczone ciało chybotało się poruszane płytkimi oddechami i mizernymi dygnięciami, a głowa opadła na wychudzonym karku oparta brodą o mostek. Aida chwyciła za pręty tak mocno, że knykcie chudych rączek zbielały trupio. Zielony błysk w oczach zapowiedział magię. Anax wiedziała, że należy się wycofać. Pręty trzasnęły jakby ściskane w wielkim imadle, pokryły się rdzą i rozpadały niczym pyłowa rzeźba rozdmuchana przez astralny wiatr. Aida zbliżyła się do więźnia; powoli, bo serce waliło jej jak oszalałe. Mężczyzna nie reagował, dając jedynie nikłe oznaki życia płytkimi i nieregularnymi oddechami. Dziewczyna obróciła krępujące go żelazne kajdany w niwecz. Chłopak kołysany przez astrę opadł delikatnie na kamień. Upadła wraz z nim, tuż obok, i ujęła ostrupiałe, krwawe policzki w delikatne dłonie.

Kosmyk bursztynowych włosów posiwiał. Spojrzała mężczyźnie w makabryczną maskę noszącą znamiona twarzy.

– Felix, dziecko moje, co oni ci zrobili?... – zawodziła, roniąc łzy.

Trupie oczy chłopaka ustąpiły mętnym źrenicom.

– Ma-mama…? – wychrypiał przez zaschnięte gardło.

– Tak, to ja. – Łzy spłynęły strumieniem.

– Mamo… czy ja umarłem? – wyszeptał.

– Nie, dziecko. – Pogłaskała włosy posklejane przez krew i pot. – Żyjesz. Mama cię stąd zabierze.

Anax spojrzała na umęczoną twarz więźnia. Wydał się jej nienaturalnie znajomy. Niewytłumaczalna rozpacz ścisnęła żołądek, skręciła jelita.

– Felix… – wypowiedziała, a zamglone obrazy smukłej przystojnej postaci rezonowały jej w głowie dziwnym echem z przeszłości.

Wydźwięk stalowych kroków przerwał trans lisicy. Kilku młociarzy prowadzonych przez obitego strażnika wpadło do komnaty.

– Tam są! – Wskazał miecznik, przyciskając szmatę do okrwawionej potylicy.

– Anax…

– Tak, Aido? – Lisica spytała spokojnie; nie bała się wcale. Dziwne, bo powinna, ale jednak czuła się bezpieczna.

– Przytrzymaj go – poprosiła Aida. Biła od niej moc; potęga wymieszana z wściekłością i bólem. – Ci ludzie przekonają się, co oznacza gniew matki. – Anax nie protestowała; respekt przed istotą, która teraz nad nią stała, nakazywał posłuszeństwo.

– Wyłazić z łapami na widoku! – zawołał rosły młociarz.

Aida obróciła się powoli, bez gniewu, choć ten aż kipiał w astrze, wybijając z niej czerwień, która podsycała ogień płonących żagwi. Kobieta uniosła posłusznie ręce i ruszyła przed siebie.

– Grzeczna dziewczynka. – Wąsaty drab złapał za cienki nadgarstek i szarpnął dziewczyną w swoją stronę. Fala bursztynowych włosów przesłoniła Aidzie twarz. – Zakujcie tę białą psicę, a ja zabawię się z gołąbeczkiem – rzucił lubieżnie młociarz i odgarnął dziewczynie włosy.

– Co, do chuja…?

Gorejące zielenią oczy przeszyły go nienawistnym spojrzeniem. Nawet nie poczuł, gdy dotknęła jego torsu.

– Czas wymierzy karę – szepnęła. – Czas, herold śmierci, jedyny sprawiedliwy. – Kilka błysków wieczności przeskoczyło na zbroję, a wężowa skóra sczezła, ulegając rozkładowi.

– Wiedźma! – Odepchnął ją brutalnie.

Strażnicy dobyli broni. Moc wtłoczyła się do komnaty. Przenikała ciała i skały. Czas zgęstniał i zaczął ściskać istnienie, a klingi i młoty broczyły w przestrzeni jak zanurzone w melasie.

– Czas jest władzą, czas jest darem; czas i katem jest, i sznurem.

Metal w orężu zardzewiał, a drewno rękojeści spróchniało, kruszejąc jak czerstwy chleb. Przeraźliwy krzyk jednego z oprawców zmroził Anax krew w żyłach. Nie patrzyła.

– Moja dłoń!! – wrzeszczał młociarz, patrząc jak mięsiste palce schną i szarzeją.

Upadł; upadli wszyscy, chrobocząc boleśnie z postarzonych stawów. Aida, zawzięcie recytowała słowa gniewnej klątwy.

– Czas jest rzeką, wartkim nurtem, pędzi, gna, koryto żłobie; każdy Młodszy skończy w grobie.

Rozpaczliwe jęki mężczyzn przybrały papierowy, starczy wydźwięk. Młodość opuszczała strażników jak woda wyżymana z mokrego prania. Parowała niczym przypalona kamfora. Młode, spięte mięśnie ustąpiły wiotkiemu, kościstemu ciału.

Aida niedbałym ruchem ręki zwolniła skłębioną moc. Wydała wyrok: niechętnie, bo chciała, żeby cierpieli. Mężczyźni zamilkli na wieki. Dreszcz zjeżył sierść na grzbiecie Anax. Nie chciała, ale patrzyła. Patrzyła, jak ludzie obracają się w kopczyki brunatnego prochu. Nie sądziła, że Aida jest zdolna do zrobienia komuś krzywdy, a co dopiero sprowadzenia tak potwornej śmierci.

– Nie bój się. – Kobieta posłała lisicy serdeczny uśmiech. – Oni na to zasłużyli, zobacz, co zrobili mojemu havalan unar, a on był tylko jednym z tysiąca istnień, które tu skonały. – Przeniosła wzrok na pośmiertne kopce ze sproszkowanych ciał. – Gdybym mogła cofnąć czas, przywróciłabym ten popiół do życia i zabiła ich ponownie. – Kilka siwych włosów opadło na ziemię. Aida zawróciła w stronę celi. Jej rysy nie były już dziewczęce, a dorosłe: silne, kobiece. – Pośpieszmy się; nie mam za wiele czasu – oznajmiła i dostąpiła do półprzytomnego młodzieńca, który przypominał człowieka tylko kształtem.

– Ta dziwna istota z sali ponad nami powiedziała, że nie możemy wrócić tą samą drogą – przypomniała Lisica.

– Nie planuję tamtędy wracać. Pomóż mi go podnieść.

– Zostawcie mnie w spokoju, ja już nie chcę. – Felix zawodził, przelewając się przez ręce. Nie miał czym płakać, tylko jęczał.

– Ćśś… dziecko, już dobrze… – Aida pogłaskała go po głowie i ucałowała poharatane czoło.

– Co planujesz?

– Zaplotę włókna czasu w most, którym pokonamy przestrzeń. – Cisza mówiła sama przez się. – Już raz to zrobiłam, wtedy, kiedy zabrałam cię do Enerwan – wytłumaczyła z wyrozumiałym uśmiechem.

Płomienie pochodni zastygły, a słowa Anax zawisły w powietrzu, tuż za granicą ust. Przestrzeń wypełnił szum płynącego czasu, uderzenia nóżek tysiąca pluskiew i trzask poruszających się fundamentów.

– Muzyka dla Słyszących – westchnęła Aida i przytuliła syna do piersi.

Rozbłysk zieleni zabrał widzenie, sprowadzając ciemność; potem głośny huk, rozciągnięte słowa i przeszywający chłód poprzedzający uderzenie o twardy obiekt.

– Mamy je! – Ktoś krzyknął w ekstazie.

– Spisałeś się, Pajn. – Męski, nieco piskliwy głos wypowiedział imię Greplina.

Anax wsparła się na łokciach. Bolało ją całe ciało, a wirujące obrazy zaburzonego wzroku nie dawały się poskładać. Aida i okaleczony więzień leżeli nieprzytomni przy niewysokim drzewie, którego pień zdobiły rozżarzone runy. Lisica kilkakrotnie przetarła rozbiegane oczy.

– No, no, no… Ładnie to tak okradać mnie we własnym domu i to w samo południe? – Ktoś zaszeleścił zniewieściałym falsetem.

Obraz wracał do normy. Anax dostrzegła Greplina z przyłożonym do gardła nożem, klęczącego na pawimencie.

– To już chyba koniec – wyszeptała, próbując desperacko stanąć na drżące, obite nogi.

– Będzie z ciebie ładny dywan po przesłuchaniu – oznajmił Troderest von Karman i dał gwardziście znak ręką.

Uderzenie w brzuch powaliło lisicę na podłogę, a szorstki but naparł na plecy i przycisnął Anax do ziemi. Nieznany oprawca pastwił się nad bezbronną ofiarą, wbijając ostrą podeszwę w delikatne futro. Pomimo bólu lisica poczuła drżenie gruntu; wpierw lekkie, lecz wzmagało się z każdą chwilą.

– Co, u diaska? Trzęsienie ziemi, tutaj? – skomentował von Karman.

Anax już wiedziała, że to nie świat się trzęsie, tylko monstrualne korzenie świdrują glebę. Pajn też to wyczuł, bo wybuchł jakimś makabrycznym śmiechem, ale przerwał, gdy pobliski młociarz rąbnął go rękojeścią sztyletu w skroń.

Pierwsze gigantyczne pnącze rozerwało podłogę i cisnęło jednym z gwardzistów o mur. Mężczyzna spłynął po ścianie, zostawiając na kamieniu szkarłatny szlak. Powietrze niosło krzyki i pogłos gruchotanych kości. Dla Anax wszystko wydawało się jakby oddalone, wymieszane.

– Do broni!! – rozkazał Troderest i uciekł pod arkady.

Lisica poczuła ustępujący nacisk buta. Kolejne oszalałe witki wybijały z ziemi i ciskały wartownikami jak małymi pionkami. Wielki Mistrz ubrany w szaty przypominające wytworną piżamę uciekł, depcząc po ciałach własnych rycerzy. Tylko Greplin z rozkrwawioną czaszką czekał spokojnie z uśmiechem satysfakcji wyrysowanym na obitej zielonej twarzy. Posadzkę przebiła olbrzymia muchołówka, która rozwarła swą paszczę na oścież.

– Anax, słyszysz mnie?

– Fusss? – Anax rozpoznała głos Bruka i wyciągnęła dłoń w stronę mglistej sylwetki.

– Tak, to ja! Uciekajmy stąd, zanim wezwie posiłki.

Lisica ledwie zdołała wstać i utrzymać na nogach.

– A co z…

– Nie martw się. Sarpa już ich zabiera.

Oddział rozwścieczonych młociarzy wpadł na plac. Alchemiczny ogień palił skwierczące pnącza.

– Chodź! – Fus wepchnął Anax do pobliskiej paszczy. Znowu nastała cisza, przerywana jedynie gasnącym odgłosem szaleńczego śmiechu Greplina.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania