Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 61

Ostrzeżenie

 

Wilfred ostrożnie wszedł do małej izby w prawym skrzydle budynku ratusza, gdzie burmistrzowa rozmawiała ze starszą księżniczką. Tijanor powoli dochodziła do siebie, jawiąc się zwykłą kobietą a nie półżywym upiorem, aczkolwiek mocno anemiczna cera i sine worki pod oczami świadczyły o skrajnym wyczerpaniu młodego organizmu.

Cesarz chrząknął dosadnie. Baronowa Erenbrille wstała z krawędzi łóżka i dygnęła lekko – nie przez brak szacunku, a przez wzmacniany listewkami gorset, który skutecznie krępował i piersi, i ruchy.

– Panie.

– Lady Erenbrille

– Pójdę zobaczyć, co u młodszej księżniczki – oświadczyła Margi i po kolejnym zdawkowym ukłonie opuściła izbę.

Wilfred z wyczuwalną ostrożnością podszedł do posłania i usiadł na pościeli. Cały czas patrzył w czarne oczy starszej siostry, jakby szukał w nich tego nienawistnego żaru sprzed kilku dni. Bał się, że to iluzja; miraż, który zaraz pryśnie, a on obudzi się spocony we własnej komnacie i w podłej rzeczywistości.

– Nie zniknę braciszku. – Uśmiechnęła się.

– Tak, wiem… Ja po prostu.

– Też wiem. Sporo się działo, a ja mogłam tylko patrzeć i nasłuchiwać z astry. Czułam was. Słyszałam szepty zdarzeń, widziałam miejsca, ale to wszystko było takie rozmyte w czasie. Nie było tu i teraz, było wszędzie i wszystko… Ciężko to opisać.

– Ćśś… – Położył rękę na drobnej, chłodnej dłoni. – Musisz odpoczywać; skup się na tym, żeby dojść do siebie, a mi zostaw łatanie świata, w którym przyszło ci się obudzić.

– Każdy świat z tobą i Holi to dobry świat. – Spochmurniała, westchnęła i spojrzała bratu w oczy.

– Musimy uciekać.

– Nie mam zamiaru się stąd ruszać, przynajmniej na razie.

– Nie rozumiesz… Tu nie chodzi o mnie czy o ciebie, a o tysiące istnień w tym mieście.

– Miasto ma straż i zakon Pieśniarzy do obrony. Cokolwiek tu zmierza, to nigdzie indziej nie mamy z tym większych szans niż za murami Girzel. Przynajmniej nie teraz.

– Ty naprawdę nie rozumiesz. – Księżniczka wykrzywiła usta w sadystyczny uśmiech. Jej oczy zapłonęły, a dłoń zaczęła parzyć rękę Cesarza.

Poderwał się z łóżka.

Śledziła go wzrokiem. Uśmiechała się, cały czas, potwornie.

– NADAL NIE ZROZUMIESZ, MIESZAŃCU! – wygrzmiała. Pościel zajęła się ogniem. Jęzory szkarłatu spływały na podłogę, wijąc się jak kłębowisko ognistych węży.

Wilfried wycofał się do drwi. Ani drgnęły.

– Straż! – Zaczął walić pięściami w drewniane skrzydło.

– ONI NIE BOJĄ SIĘ OSTRZY, NIE BOJĄ SIĘ PRYMITYWNEJ MAGII, ONI IDĄ I POCHŁONĄ WSZYSTKO, CO ŻYWE, MIESZAŃCU.

Cesarz poczuł wzbierający żar za plecami.

Obrócił się.

Tijanor stała… Nie. Lewitowała tuż przed nim. Płonęła w magicznej pożodze z potwornym grymasem wyrysowanym na smukłej twarzy.

– ZOBACZ! – Wbiła mu dłoń w trzewia.

Wizja wypełniła umysł. Wędrował po płonących zgliszczach miasta. Zewsząd dochodziły rozpaczliwe krzyki. Smród palonego drewna i zwęglonego mięsa roznosił się dokoła. Szedł wiedziony instynktem i wolą silniejszą od jego własnej. Mijał makabryczne stosy ofiarne; wysokie hałdy osuszonych z życia skorup przekładanych krwawymi strzępami ciał.

Spojrzał przed siebie.

Obie księżniczki stały nieruchomo i patrzyły na niego pusto. Za nimi, z dymu i języków ognia, wyłoniły się monstra – cała chmara. Pazury orały ziemię, syki i chrupot łamanych kości wsączały grozę w serce. Zbliżały się. Chciał krzyczeć, biec, żeby osłonić siostry, ale nie mógł nic zrobić, tylko patrzeć, jak jego ukochane rodzeństwo zostaje rozszarpane na krwiste szczapy.

– Coś się stało braciszku? – spytała Tija, wybijając Wilfreda z wizji.

Poderwał się z łóżka i nerwowo rozejrzał po pokoju. Wszystko wyglądało normalnie. Nie czuł też tego strasznego zapachu spalenizny i wszechobecnej śmierci.

– Pokazał ci. prawda? – dopytała niepewnie księżniczka.

– Co to było?

– Przyszłość: nasza i tego miasta, jeśli stąd nie odejdziemy, jeśli Starsi nie udzielą nam schronienia.

Wilfred nadal się trząsł.

– Poproś do mnie Atmę i Lejlę czy Anax, jak każe się zwać. Chcę z nimi porozmawiać. Ja, a nie potwór, który czai się w zakamarkach mojej inry.

Holi wpadła przez drzwi, a za nią Margi, której oddech ewidentnie potrzebował więcej swobody.

– Siostro…? – szepnął głos wysycony tęsknotą i niedowierzaniem.

– Przepraszam, panie. Ne zdołałam jej powstrzymać.

– No chodź do nas. – Zachęciła ją Tijanor, poklepując pościel obok siebie. Młodsza księżniczka rzuciła się na pościel i przylgnęła do siostry. Nic nie mówiła, tylko płakała. Nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Tija głaskała Holi po głowie. Delikatnie, czule. Wilfred spojrzał na nie i pierwszy raz od dłuższego czasu, pomimo całego chaosu, poczuł się dobrze.

Zamknął oczy.

Ciepłe powietrze musnęło go po twarzy. Spojrzał jeszcze raz. Obie stały w płomieniach. Obie zakrwawione.

– ZABIERZ NAS STĄD! – Warknęły demonicznie.

Wizja zniknęła.

 

***

– Burmistrzu, ilu regularnych gwardzistów jest w mieście?

– Dwa regimenty, panie. Kolejny można zwołać z rezerwistów.

– Niech burmistrz zarządzi mobilizację. Potrzebujemy każdego do ochrony miasta.

– Panie, a co z posiłkami z Orunn czy pobliskiego Hejmryt?.

Wilfred zasiadł ciężko na wyłożonym gęsim puchem i obitym skórą bogatym siedzisku burmistrza. Nie było już sensu ukrywania wszystkiego przed nimi. Był to winny Gilbertowi za całą dobroć, którą ofiarował jego rodzinie.

– Niestety nie możemy poinformować nikogo o moim pobycie w stolicy, a te monstra prawdopodobnie pochodzą od infiltratorów, którzy zabili strażników w piwnicy i pojmali mnie w Orunn. – Zacisnął pięści na podłokietnikach. – Musieli to planować od dawna, rozmieszczać pionki, obserwować i czekać na dogodną chwilę.

Hektor spąsowiał. Przecież to on od ostatnich pięciu lat odpowiadał za gwardię pałacową.

– Kto, panie?

– Nie mam pojęcia, Hektorze, nie wiem, czym są te stworzenia, ale wiem, że potrafią przejąć kontrolę nad umysłem i ciałem. Nie sposób ich rozpoznać. – Spojrzał na Wulkira łagodnym wzrokiem. – Sam dałem się oszukać. Według Walończyka właśnie te istoty stoją za wszystkim, co się dzieje: zarazą, buntem północy, zdradą Borysa… A za nimi kryje się jakiś potężny mag, Proditis Inahan, i pociąga za sznurki.

– Nic mi nie mówi, to imię, panie – zastanowił się Gilbert.

– Też go nie znam i Hektor również nigdy o nim nie słyszał. Gdybym nadal zasiadał na skrzydlatym tronie, poruszyłbym niebo i ziemię, żeby dorwać tego zamachowca i mordercę, ale na razie muszę wybadać sytuację polityczną, bo bańka, w której żyłem, pękła z drwiącym hukiem.

Wilfred schował twarz w dłoniach. Na skroniach świeciły mu szlaki z siwizny. Zbyt szybko jak na jego wiek, ale los ma czasami inne plany.

– Myślę, panie, że trzymanie się w cieniu, to dobry pomysł. Te istoty, o których Cesarz wspominał; myślę, że są w szeregach Girzelskiej świątyni, dlatego muszę wiedzieć: jak duże zagrożenie stanowią dla mieszkańców mojego miasta?

Cera Gilberta zbladła i miejscami posiniała, a chore serce nie wytrzymywało napięcia ostatnich miesięcy.

Wilfred milczał. Myślał, co może powiedzieć, a co jednak lepiej zachować w tajemnicy.

– Ci opętańcy, oni nie chcą się ujawniać; atakują po cichu i precyzyjnie, więc mieszkańcy nie są zagrożeni. Niestety to, co zbliża się do Girzel, to nie są skrytobójcy kryjący się pod przebraniem mnichów: to potwory, bezlitosne bestie. Widziałem to na własne oczy, a Walończyk… On opowiedział, co stało się Watenfel, jak dzieci zmieniały się w martwe zimne błoto, kiedy wysysano z nich życie – zacisnął pięści aż zbielały mu knykcie. Ognista wizja upadku miasta wróciła z makabrycznymi obrazami. – Nie dopuszczę do tego; przysięgam, że prędzej powierzę inrę Murkirowi, niż pozwolę na rzeź.

– Co zatem rozkażesz, panie?

– Jeśli ufać wizjom… Sam nie wierzę, że to mówię, ale ostatnio zostałem brutalnie zapoznany z mistyczną stroną naszej rzeczywistości. Zatem, jeśli zawierzyć astralnym przekazom, potwory pragną mojej siostry i tego chłopca. Walończyk twierdzi, że z jakiegoś powodu te monstra unikają słońca. Jeśli dojdzie do ataku…

– Dojdzie do niego w nocy – dokończył Hektor.

– Dokładnie, przyjacielu. Burmistrzu, zarządź godzinę nocną, niech strażnicy rozpowiadają, że doszło do serii brutalnych mordów i gwardziści szukają sprawcy spoza miasta. Zamykamy wewnętrzną bramę dla pielgrzymów, a zewnętrzna ma być ściśle kontrolowana. Po zmroku nikt nie wchodzi do miasta i żadnych pielgrzymek ani mszy. Ulice mają być puste: tylko strażnicy.

– Oczywiście, panie, ale czy to nie zaalarmuje naszego wroga?

– Zaalarmuje i, być może, wycofa się z ataku, ale nie polegałbym aż tak bardzo na ich chęci do cichego działania. W tym czasie Starsza uda się do Sefalos z cesarskim glejtem i powoła na stare sojusze, które nadal obowiązują Prefekta miasta. Poprosimy o azyl dla księżniczek, dziecka i Lejli.

– A ty, panie?

– Jeśli wszystko się uda, wyruszę do naszych sąsiadów z prośbą o wsparcie.

– Belantres?

– Nie, przyjacielu: Mor-Galen. Lemachowie są mi winni przysługę, a u nich słowo liczy się bardziej niż jakikolwiek dokument.

– Nie rozumiem, przecież nasze stosunki z królową Kalisfą znacząco się poprawiły, a nie ma lepszych specjalistów, jeśli chodzi o magiczne stworzenia? – zdziwił się Gilbert.

Hektor wtórował mu pytającym spojrzeniem.

– Tam już zmierza zaufany człowiek – oświadczył zdawkowo Wilfred. Nie chciał ujawniać, kim jest posłaniec. Nie ufał tym murom.

– Zatem zabezpieczę drogę ucieczki, panie.

– Nie, Hektorze, ty będziesz miał inne zadanie, ty będzie prowadził konwój pod bramę do Sefalos, tam spotkamy się ze Starszymi, których przyprowadzi orędowniczka Andramon.

– Skąd pewność, że przybędą?

– Bo muszą, bo nie mamy innego wyjścia, niż w to wierzyć. – Wstał i załapał Wulkira za ramiona. – Wiem, że proszę o wiele, ale nie nadaję się do przeprawy przez góry, a trzeba się tam udać szybko i po cichu. Tylko ty, Selekta, księżniczki, Lejla i chłopak. Do tego góra dwudziestu ludzi: Pieśniarzy i Hiltzal, osobiście rozmówię się z ich wielkim mistrzem. Poślemy też kelce, niech jazda patroluje, a w razie czego kąsa i zwodzi te potwory. Nie damy się. Nie w tym mieście, gdzie wszystko się zaczęło. A teraz, Gilbercie, poślij gońca, po Starszą i Walończyka: muszę wiedzieć o tych potworach, co tylko się da, druga wiadomość będzie do pieśniarzy. Mistrz Argil ma przybyć sam. Do ciebie. O mnie ani słowa.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania