Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz 28
Starsi wylądowali pośród traw świętej polany; trójka heroldów skąpanych w gorących promieniach południa. Ich białe skrzydła skrzyły się złocistą łuną, a piękne oczy przyciągały hipnotyzujący spojrzeniem.
Wtedy, przyszły pierwszy kapłan, wyszedł im naprzeciw i padł na kolana, lecz jeden ze starszych zwany Ornisem, nakazał mu powstać i spojrzeć w górę, po czym rzekł podniośle:
– Nie mi a matce światła cześć oddajcie. – I tak czynimy po dziś dzień.
Księga Objawień: Narodziny Świątyni Imatlis
*********
ROZDZIAŁ II: Coś tu wisi w powietrzu
Po spotkaniu z Burkhardem Selekta poczuła się jeszcze bardziej zagrożona niż wcześniej – ukrywanie czegokolwiek przed Lejlą nie miało sensu, a przynajmniej nie było już priorytetem. Safonka ścisnęła mocno dłoń czarodziejki i pociągnęła przyjaciółkę za sobą bez słowa wyjaśnienia. Ta zresztą nie pytała; miasto przytłaczało tak bardzo, że Lejla bardziej ufała zmysłom Trybady niż swoim własnym.
Weszły pomiędzy tykowate kamienice przylegające do siebie jak bale w wysokiej palisadzie. Selekta widziała, że Kruki poruszają się w grupach, założyła więc, że snując się zaułkami, unikną liczniejszych patroli. Sama nie wiedziała, skąd brały się te zimne, kalkulacyjne myśli. Jej umysł przechodził w tryb walki, dawał klarowne wizje odarte z obaw i emocji, plan przechytrzenia liczniejszego wroga.
W połowie drogi do wewnętrznego muru wyszły zza węgła i wpadły w płachty wilgotnego sukna rozwieszone na podwórzu. Patrol wyłonił się zza pracowni krawieckiej praktycznie wprost na Trybadę. Trzy warianty wdarły się w głowę równocześnie: ucieczka, walka, nic nie robię.
Lejla spojrzała na przyjaciółkę pytająco, a ta uśmiechnęła się zawadiacko, objęła ją ramieniem, po czym wskazała seledynową materię rozwieszoną najbliżej nich.
– Ta, pasuje ci do oczu, będzie idealna na suknię.
Wojskowi minęli kobiety obojętnie, choć Selekcie zdawało się, że Kruki rzucają im podejrzliwie spojrzenia. Prawda była o wiele bardziej przyziemna: patrzyli na Lejlę.
Kiedy piątka zbrojnych zniknęła za narożem budynku, obie niemal wbiegły do wąskiej alejki. Po chwili szybkiego marszu Safonka spowolniła, co Lejla odczuła po mniejszym naciągu ramienia. Selekta wyciągnęła wnioski i nie chciała dać się ponownie zaskoczyć. Przeszły jeszcze kilka przecznic i zrobiły przystanek pod podartą markizą jakiegoś opuszczonego sklepu. Trybada przylgnęła do ściany zaniedbanego budynku i ostrożnie wyjrzała na drogę za nimi.
– Nikt nas nie śledzi – wyszeptała.
– Widzę, że nie tylko ja wpadam w paranoje w tym Mieście – oceniła Lejla. – Rozumiem, że to wina „uprzejmości” pana Burkharda?
Selekta przypominała lwicę przyczajoną w wysokiej trawie.
– Ta – burknęła oszczędnie, odrywając plecy od kamiennej fasady. – Coś tu wisi w powietrzu – dodała z zatrważającą powagą. Chwyciła Lejlę za rękę. – Trzymaj się blisko.
Czarodziejka, po części zdezorientowana, po części przestraszona, stąpała za przyjaciółką krok w krok. Resztki astralnego brudu nadal mieszały jej w emocjach; nie była sobą, chciała się schować, uciec…
Pokonawszy mały skwer, dotarły do wąskiego przejścia osłoniętego strzechą. Trybada kontrolnie wyjrzała na szeroki trakt kupiecki przed nimi. Były już blisko Tamy i karczmy za nią. Wszystko wskazywało na to, że nikt ich nie śledził.
– Czy moż…? – Lejla chciała poprosić o wyjaśnienia, ale Safonka przerwała jej w pół słowa:
– Porozmawiamy w bezpiecznym miejscu. I, od teraz, ani słowa o Cesarstwie przy innych, dobra? – Spojrzała czarodziejce głęboko w oczy.
– Dobrze.
Przez Tamę przeszły wraz z grupką kupców. Po tej stronie wewnętrznego muru Mogły nieco odetchnąć z jakiegoś powodu nie kręciło się tu tylu Kruków.
Od strony gospody „Pod Turkawką” dochodziły wesołe dźwięki muzyki, a przed wejściem dwóch pijanych kramarzy narzekało na marny utarg. Nic nie wskazywało na zasadzkę, ale to charakteryzuje dobrą zasadzkę.
Safonka poszła przodem. Ostrożnie uchyliła drzwi, ściskając dłoń na kordzie u pasa. Zakonny miecz został w garnizonie na Tamie, a zgłoszenie się po oręż w jej przekonaniu zakrawało na samobójstwo. Przemknęła wzrokiem po gościach. Rozpoznała kilku Pieśniarzy z ekspedycji flirtujących z kelnerkami. Podeszła do ich stolika i po krótkiej wymianie zdań ustaliła, że gospoda jest w miarę bezpieczna. Chwilę później siedziały już razem z Lejlą w ustronnym miejscu, a obsługa przyniosła po obowiązkowym piwie powitalnym – obowiązkowo doliczonym do rachunku. Czarodziejka, spragniona po szybkim przemarszu, bez namysłu chwyciła za swój kufel.
– Zaczekaj!! – Selekta złapała ją za nadgarstek. Muzyka ucichła dramatycznie. – Poczekaj na mnie, he! – dokończyła, obracając sytuację w pijacki żart.
Bard wrócił do szarpania za struny i rzężenia, które tylko on uważał za śpiew.
– Jak ty nie chcesz pić, to ja się naprawdę zaczynam martwić – skomentowała czarodziejka. Sama do końca nie była pewna czy bardziej boi się tego miejsca, czy dziwnego zachowania przyjaciółki.
– Nie widziałyśmy, jak karczmarz nalewał – wyszeptała Safonka. – Może być zatrute – dodała, łypiąc nerwowo w stronę wejścia. Nadal tkwiła w dziwnym stanie czuwania, wnikliwie obserwując otoczenie i wszystkich wchodzących do karczmy.
– Przestań mnie straszyć i powiedz wreszcie, co ci chodzi po głowie? – wymusiła Lejla.
Safonka niechętnie odwróciła wzrok od wejścia, ale łypnęła jeszcze w stronę skrzydła, jakby liczyła na zdemaskowanie zamachowca.
– Nie zauważyłam ani jednej cesarskie flagi w mieście: nawet w koszarach. Ponadto ilości wojska, która tu się panoszy, nie tłumaczy nawet zaraza, tym bardziej że Kruków jest najwięcej tam, gdzie nie ma uchodźców.
– Hmm… – Czarodziejka westchnęła w zadumie. – Gdy teraz o tym pomyślę, to w sumie masz rację… – oświadczyła, rozpamiętując szczegóły drogi do baraków. – Dopiero zachowanie tego gbura w siedzibie gwardii dało mi do myślenia.
Na wzmiankę o niedawnym zajściu z Burkhardem w Selekcie wezbrał gniew. Nieopatrznie, przechyliła kufel, opróżniając go do połowy.
– To już nie jest zatrute? – spytała Lejla zdziwiona nagłą zmianą podejścia Trybady.
– Co zatrute? – Selekt podążyła za wzrokiem przyjaciółki wprost na własną dłoń pewnie zakotwiczoną na kubasie.
– Szlag… no cóż, teraz to już szkoda wylać – dopiła resztę. – Aghhh… Nalewka mamuni to nie jest, ale rozjaśnia umysł. – Wyszczerzyła zęby.
Lejla pochyliła się nad stołem i zapytała konfidencjonalnym szeptem:
– Co teraz? Myślisz, że coś nam tu grozi?
– Nie wiem, Mała – skłamała Selekta. Przeczuwała, że wszystko, co tu widziały i czego doświadczyły, to przedsmak rebelii, ale sama nie wiedziała, dlaczego jest o tym tak bardzo przekonana. – Na pewno trzeba odszukać kapitana straży. List nie list, ten człowiek jest oddany koronie i jeśli dzieje mu się krzywda, trzeba mu pomóc. Jutro spróbuje spotkać się z namiestnikiem Mezmirem – przedstawiła swój wątpliwy plan i wzniosła pusty kufel, domagając się dolewki.
– A jeżeli to on za tym stoi?
– Tego spróbuje się dowiedzieć.
Kolejne piwo wylądowało na stole, a wzrok Safonki na gigantycznych piersiach kelnerki. Trybada uśmiechnęła się do nich odruchowo.
– To zbyt niebezpieczne! – zaprotestowała Lejla. Możesz zniknąć jak Weismann!
– Co? Nieee… Nie sądzę – bąknęła Selekta, szczerząc się do urodziwej dziewczyny. – Nie są jeszcze gotowi na konfrontację: inaczej, już by nas zamknęli albo ukatrupili – palnęła prosto z mostu nieco oszołomiona trunkiem i zacnym widokiem.
Lejlę zamurowało.
Kelnerka zniknęła na zapleczu, a Safonka wróciła wzrokiem do pobladłej czarodziejki.
– Żartowałam, Mała, nie pękaj! – skłamała, pośpiesznie.
– Mam pomysł – wyznała Lejla. – Słuchaj. – Selekta pochyliła się nad stołem. – Tuż przed naszym wyjazdem z Oruun, do Watenfel wyruszył arcykapłan Sared eskortowany przez Hektora. Powinni tu dotrzeć kilka dni przed nami. Najpierw znajdziemy jego, znaczy się Hektora. Jeśli coś się tu święci, to taki weteran jak on na pewno zwęszył trop.
– O nie, nie, nie! Dosyć już się napatrzyłam, jak cię tu poniewierają. Ja jutro pójdę do świątyni, a ty wyjedziesz do Dannanhal. Jak obie wylądujemy w lochach, to będzie po nas.
Lejla posmutniała. Selekta miała rację.
Nastała chwila niezręcznego milczenia. Obie unikały wzajemnego spojrzenia.
– No to chyba ustalone… – oznajmiła Safonka, wzdychając ciężko.
Drzwi gospody trzasnęły o framugę. Do środka wparował przysadzisty, niezbyt wysoki mężczyzna i dopadł do szynkwasu jak pocisk kierowany na karczmarza.
– Ludzie! Ludzie! Koniec świata się zbliża! – Pochwycił jednego z klientów i zaczął wrzeszczeć jegomościowi prosto w zaskoczoną twarz. – Krzydlatą bestyję żem widzioł! Ślepia złotem się skrzyły ino samorodki! Ledwie z życiem uszedł!!
Puścił zszokowanego mieszczanina i zdyszany oparł zwaliste ramiona na kontuarze. Nie wyglądał na pijanego, raczej przerażonego: wybałuszone oczy, roztrzęsione ręce i pot kroplący się obficie na twarzy i karku. Ktoś lub coś musiało napędzić mu niezłego stracha.
– Uspokój się, bo klientów straszysz! – zganił go gospodarz. – Pij i gadaj! Powoli. – Podsunął mu pokal cydru. – Co żeś widział?
Przybysz jednym haustem wypił prawie do dna.
– Ejże! Powoli! – Barman odciągnął mu kufel od ust. – Nie żłop tak łapczywie, bo nie bestyja jeno jabcok cię zadusi.
Regularni bywalcy przy szynkwasie buchnęli gromkim śmiechem.
– Czy ty głuchyś!? De-mo-na ja widzioł, człowieku! – wywrzeszczał Grubas, wybałuszając oczy i szarpnięciem wyswobodził swój trunek z uchwytu karczmarza. – Na dachu poczwara przycupnęła i gałami mnie świdrowała! Mówię wam… – Rozejrzał się po przybytku. – Nigdy wcześniej, jak żyw tu stoję, takiej pokraki żem nie widzioł – zarzekał się, waląc przy tym w pierś.
– Nie lej mu już, bo zaraz smoki zacznie łapać! – krzyknął szyderczo jeden z Pieśniarzy. Ciężki śmiech zagłuszył nawet szarpanie za struny lutni, które to grajek odważnie nazywał „muzyką”.
– Zaklinam się na matkę Imaltis! – Grubas aż cały spąsowiał. – To prawda!!
– I jak ta bestia wyglądała? – dopytał szynkarz, dolewając świadkowi owocaka. Nie pytał z ciekawości czy troski; wyczuł zainteresowanie wśród gości, a do dobrej historii nic nie pasuje lepiej niż przepłacony trunek.
Otyły jegomość pochłonął cydr, jakby tydzień błądził po pustyni, otarł wąsy i znów wybałuszył rybie oczy.
– Wielka jak krówsko spasione była! I krzydle upiorne tyż miała! – Zademonstrował, rozkładając ręce najszerzej jak mógł. – Gapiła się, ślinę łykała i już gotowa się rzucić, ale patrol straży zza węgła wyszedł! Bestyja ostrzy się zestrachała i w lot czmychnęła.
– To nie bestia, tylko pani Atma! – od stolika tuż przy kominku dobiegł dziecięcy głos, który wydał się Lejli zaskakująco znajomy.
Wyjrzała zza Trybady zaabsorbowanej opowieścią Grubego.
– Cicho, Eliot!! – Mężczyzna siedzący obok małego chłopca, zakrył mu buzię.
W tym momencie czarodziejka nie miała już wątpliwości, że to dwójka, którą spotkała na rynku.
– Ach te dzieci… – wyjaśnił Emir, szczerząc się w stronę kontuaru. – Mają taką wybujałą wyobraźnię, he – skwitował nerwowym śmiechem.
– Ale… – Eliot przecisnął słowo przez palce ojca, ale Ozir spojrzał na niego karcąco, więc malec odpuścił.
– Nie tylko ten dzieciak ma wyobraźnię! – wrzasnął miejscowy drwal. – Grubemu też się we łbie poprzewracało! Latające stwory widzi. HA! – Cała oberża wtórowała rechotem tak głośnym, że szkło zaczęło uciekać karczmarzowi z kontuaru.
Sam świadek niebywałego spotkania z krwiożerczą złotooką bestyją, nie widząc zrozumienia, zainteresowania czy współczucia dokończył darmową kolejkę, pokazał środkowy palec gościom i wyszedł oburzony.
Lejla odczekała, aż każdy wróci do swoich spraw i rozwodnionych trunków. – Poczekaj tu chwilę – szepnęła do Selekty i wstała od stołu.
– Gdzie idziesz?
– Załatwić sobie anonimowy wyjazd z miasta – odpowiedziała i nie zdejmując kaptura, podeszła do dwójki Ozirów siedzących na uboczu.
Komentarze (3)
Dla nas zawsze coś wisi w powietrzu"
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania