Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz 28

***************************************************************************

Starsi wylądowali pośród traw świętej polany; trójka heroldów skąpanych w gorących promieniach południa. Ich białe skrzydła skrzyły się złocistą łuną, a piękne oczy przyciągały hipnotyzujący spojrzeniem.

Wtedy, przyszły pierwszy kapłan, wyszedł im naprzeciw i padł na kolana, lecz jeden ze starszych zwany Ornisem, nakazał mu powstać i spojrzeć w górę, po czym rzekł podniośle:

– Nie mi a matce światła cześć oddajcie. – I tak czynimy po dziś dzień.

 

Księga Objawień: Narodziny Świątyni Imatlis

******************************************************************************

 

COŚ TU WISI W POWIETRZU

 

Po spotkaniu z Burkhardem Selekta poczuła się jeszcze bardziej zagrożona niż wcześniej. Ukrywanie czegokolwiek przed Lejlą nie miało już sensu. Ścisnęła mocno dłoń Arkanistki i pociągnęła przyjaciółkę za sobą, bez słowa wyjaśnienia.

Snując się zaułkami, pozostawały poza wzrokiem licznych patroli Białych Kruków i gwardii: ciasna zabudowa sprzyjała ukryciu.

Niestety w połowie drogi zaskoczyła ich grupka wojskowych, który wyłonili się zza pracowni krawieckiej. Nie zauważyły ich, gdyż płachty materiałów nasączone świeżym barwnikiem i rozwieszone na podwórzu, mono ograniczały widoczność.

Patrol minął kobiety obojętnie, choć Selekcie zdawało się, że żołnierze rzucają im podejrzliwie spojrzenia.

Lęk zelżał, dopiero gdy ponownie zniknęły pomiędzy budynkami.

Safonka spowolniła kroku, co Lejla odczuła zmniejszonym naciągiem ramienia. Przeszły jeszcze kilka przecznic i zrobiły przystanek pod podartą markiza na tyłach sklepu. Podczas gdy Arkanistka łapała oddech, Selekta przylgnęła do ściany zaniedbanego budynku i ostrożnie wyjrzała zza rogu.

– Nikt nas nie śledzi – fuknęła.

– Widzę, że nie tylko ja wpadam w paranoje w tym Mieście – oceniła Lejla – Rozumiem, że to wina „uprzejmości” pana Burkharda?

– Ta – burknęła oszczędnie Safonka. – Coś tu wisi w powietrzu – dodała z zatrważającą powagą i chwyciła Lejlę za rękę.

– Trzymaj się blisko mnie – poinstruowała czarodziejkę.

W pełnym skupieniu ruszyły do przodu. Trybada szła powoli, stawiając krok za krokiem niczym lwica przyczajona na ofiarę. Nie przypominała już tej rozbawionej, zadziornej wojowniczki sprzed kilku godzin. Czarodziejka po części zszokowana, po części przestraszona, stąpała za przyjaciółką krok w krok.

Pokonawszy mały skwer, dotarły do wąskiego przejścia pomiędzy dwoma domami osłoniętego strzechą. Trybada kontrolnie wyjrzała na ulicę za nimi. Były już blisko Karczmy i nikt ich nie śledził.

– Czy moż…? – Lejla chciała poprosić o wyjaśnienia, ale Safonka przerwała jej w pół słowa:

– Porozmawiamy w bezpiecznym miejscu – zarządziła stanowczo – I od teraz ani słowa o Cesarstwie przy innych, dobra?

– Dobrze – przytaknęła Araknistka, nie widząc miejsca na jakąkolwiek dysputę.

Szły dalej. Od strony gospody „Pod Turkawką” dochodziły wesołe dźwięki muzyki a przed wejściem, dwóch pijanych kupców narzekało na marny utarg. Nic nie wskazywało na zasadzkę, ale to charakteryzuję dobrą zasadzkę.

Safonka poszła przodem. Ostrożnie uchyliła drzwi i zacisnęła pięść na kordzie przytroczonym do pasa. Przemknęła wzrokiem po gościach i rozpoznała kilku pieśniarzy z ekspedycji, flirtujących z kelnerkami.

Dała czarodziejce znak, że jest bezpiecznie.

Przysiadły w ustronnym miejscu, a obsługa przyniosła po obowiązkowym piwie powitalnym – obowiązkowo doliczonym do rachunku. Lejla, spragniona, po szybkim przemarszu, bez namysłu chwyciła za swój kufel.

– Zaczekaj!! – Selekta, z głośnym wrzaskiem, chwyciła ją za nadgarstek. Muzyka ustała.

– Zaczekaj na mnie, he! – dokończyła, obracając sytuację w pijacki żart. Bard wrócił do charczenia, które uważał za śpiew i zaczął brzdąkać na lutni.

– Jak ty nie chcesz pić, to ja się naprawdę zaczynam martwić –skomentowała czarodziejka. Już teraz sama do końca nie była pewna czy bardziej boi się tego miejsca, czy dziwnego zachowania przyjaciółki.

– Nie widziałyśmy, jak karczmarz nalewał – wyszeptała Safonka. – Może być zatrute – dodała w konspiracji. Nadal tkwiła w stanie czuwania i wnikliwie obserwowała wszystkich wchodzących do karczmy.

– Przestań mnie straszyć i powiedz wreszcie, co ci chodzi po głowie? – wymusiła Lejla.

– Gdy szłyśmy w głąb miasta, nie zauważyłam ani jednej cesarskie flagi: nawet w koszarach. Ponadto ilości wojska jaka tu się panoszy, nie tłumaczy nawet zaraza, tym bardziej, że jest ich najwięcej tam, gdzie skutki plagi są najmniej widoczne.

– Hmm… – westchnęła w zadumie czarodziejka. – Gdy teraz o tym pomyślę, to w sumie masz rację. Nie zwróciłam na to wcześniej uwagi – oświadczyła, rozpamiętując szczegóły drogi do baraków. – Dopiero zachowanie tego gbura w siedzibie gwardii dało mi do myślenia – dodała.

Na wzmiankę o tamtym zdarzeniu, w Selekcie wezbrał gniew, przez co, nieopatrznie, przechyliła kufel i opróżniła go do połowy.

– To już nie jest zatrute? – spytała Lejla, zdziwiona nagłą zmianą podejścia Trybady.

– Co zatrute? – Selekta spojrzała na przyjaciółkę i podążyła za jej wzrokiem wprost na własną dłoń, pewnie zakotwiczoną na kubku.

– Szlag… no cóż, teraz to już szkoda wylać – dopiła resztę.

– Aghhh… Nalewka mamuni to, to nie jest, ale rozjaśnia umysł – wyszczerzyła zęby.

– Co teraz? Myślisz, że coś nam tu grozi? – pytała z coraz większym przejęciem Arkanistka. Od początku miała mieszane uczucia, co do tego miasta, a teraz na domiar złego, doszła jeszcze Walońska armia z nieznanymi rozkazami i podejrzanym dowódcą.

– Nie wiem mała. – Selekta nie chciała jej zadręczać, ale przeczuwała, że wszystko, co tu widziały i czego doświadczyły, to przedsmak buntu.

– Na pewno trzeba odszukać kapitana straży. List nie list, ten człowiek jest oddany koronie i jeśli dzieje mu się krzywda to trzeba pomóc – oświadczyła Safonka. – Jutro spróbuje spotkać się z namiestnikiem Mezmirem – przedstawiła swój wątpliwy plan i wzniosła pusty kufel domagając się dolewki.

– A jeśli to on za tym stoi? – wypaliła czarodziejka.

– Tego spróbuje się dowiedzieć, z resztą, gdyby chciał nas pojmać, to już dawno gniłybyśmy za kratami – kolejne piwo wylądowało na stole, a wzrok Safonki na gigantycznych piersiach kelnerki.

– Nie ma mowy! – zaprotestowała Lejla. Możesz zniknąć jak Weismann!

– Co? Nieee… Nie sądzę – odpowiedziała Selekta szczerząc się do urodziwej dziewczyny z obsługi. – Nie są jeszcze gotowi na konfrontację: inaczej, już by nas zamknęli albo ukatrupili – palnęła prosto z mostu, nieco oszołomiona trunkiem i widokiem.

Lejlę zamurowało.

– Żartowałam mała, nie pękaj – skłamała, pospiesznie.

– Mam pomysł – oznajmiła Arkanistka – Słuchaj – pochyliła się nad stołem. – Tuż przed naszym wyjazdem z Oruun, do Watenfel wyruszył arcykapłan Sared eskortowany przez Hektora. Powinni tu dotrzeć kilka dni przed nami. Najpierw znajdźmy jego, znaczy się Hektora. Jeśli coś się tu święci to taki weteran jak on na pewno zwęszył trop.

– O nie, nie, nie! Dosyć już się napatrzyłam, jak cię poniewierają. Ja jutro pójdę do świątyni, a ty wyjedziesz do Dannanhal! Jeżeli obie wylądujemy w lochach, to będzie po nas – Lejla posmutniała: Selekta miała rację. Nastała chwila ciszy, podczas której obie kobiety niezręcznie unikały swojego spojrzenia.

– No to chyba ustalone – powiedziała wzdychając ciężko Safonka.

Drzwi gospody trzasnęły głośno. Do środka wbiegł mężczyzna: grubawy, niezbyt wysoki, dopadł do szynkwasu jak pocisk kierowany.

– Ludzie! Ludzie! Koniec świata się zbliża! – prorokował, po czym pochwycił jednego z klientów i zaczął wrzeszczeć jegomościowi prosto w twarz.

– Skrzydlatą bestyję żem widzioł! Ślepia złotem się skrzyły, ino samorodki! Ledwie z życiem żem uszedł!! – Puścił zszokowanego mieszczanina i zdyszany, oparł się o bar. Nie wyglądał na pijanego, a przerażonego: wybałuszone oczy, roztrzęsione ręce i wszechobecny pot, jak chluśnięty z kubła. Ktoś lub coś musiało mu napędzić niezłego stracha.

– Uspokój się, bo klientów straszysz! – zganił go gospodarz – Napij się i gadaj powoli! – podsunął mu cydru. – Co, żeś widział?

Przybysz, jednym haustem, wypił prawie do dna.

– Ejże! Powoli! – Barman odciągnął mu kufel od ust. – Nie żłop tak łapczywie, bo nie bestyja jeno cydr cię zadusi. – Ci przy barze, co dosłyszeli, buchnęli gromkim śmiechem.

– Czy ty głuchyś!? De-mo-na żem widzioł, człowieku! – wywrzeszczał grubawy, wybałuszając oczy i szarpnięciem oswobodził swój kufel z uchwytu barmana.

– Na dachu poczwara przysiadła i gałami mnie świdrowała! Mówię wam…! Nigdy wcześniej, jak żyw tu stoję, takiej pokraki, nie widzioł – zarzekał się, waląc przy tym w pierś aż sczerwieniał.

– Nie lej mu już, bo zaraz smoki zacznie łapać! – krzyknął szyderczo jeden z rycerzy. Ciężki śmiech zagłuszył nawet szarpanie za struny lutni, które to grajek, odważnie nazywał „muzyką”.

– Zaklinam się na matkę Imaltis! – grubawy aż cały spąsowiał – To prawda!!

– I jak ta bestia wyglądała? – dopytał barman, dolewając świadkowi owocnika .

– Wielka, jak krówsko była! I krzydle upiorne, tyż miała! – zobrazował, rozkładając ręce najszerzej jak umiał. – Gapiła się, ślinę łykała i już gotowa się rzucić… ale patrol straży zza węgła wyszedł! Bestyja ostrzy się ulękła i w lot czmychnęła.

– To nie bestia, tylko pani Atma! – Od stolika, tuż przy kominku, dobiegł dziecięcy głos, który wydał się Lejli zaskakująco znajomy.

Wyjrzała zza Trybady zaabsorbowanej opowieścią Grubawego.

– Cicho, Eliot!! – Mężczyzna siedzący obok małego chłopca, zakrył mu buzię. W tym momencie czarodziejka nie miała już wątpliwości, że to dwójka, którą spotkała na rynku.

– Ach te dzieci… – wyjaśnił Emir, szczerząc się w stronę baru. – Mają taką wybujałą wyobraźnię, he – skwitował nerwowym śmiechem.

– Ale… – Eliot przecisnął słowo przez palce ojca, ale farmer spojrzał na niego karcąco. Malec odpuścił.

– Nie tylko ten dzieciak ma wyobraźnie! – wrzasnął miejscowy drwal. – Grubemu też się we łbie poprzewracało! Latające stwory widzi, HA! – Cała oberża wtórowała rechotem tak głośnym, że szkło zaczęło uciekać barmanowi z blatu.

Sam świadek tego niebywałego spotkania, nie widząc zrozumienia, dokończył darmową kolejkę, pokazał środkowy palec gościom i wyszedł oburzony.

Lejla odczekała chwilę, aż każdy wróci do swoich spraw i wstała od stołu. – Poczekaj tu chwilę – szepnęła do Selekty.

– Gdzie idziesz?

– Załatwić sobie anonimowy wyjazd z miasta – odpowiedziała.

 

*********** A tak było naprawdę:) ***************************

 

– Ornisie czy oby to na pewno dobry pomysł? – spytała orędowniczka Safa, gdy wraz z Prefektem Sefalos i strażnikiem, wylądowali na polanie, gdzie młodsi z plemienia Ludzi gromadzili się, aby oddawać cześć jakiemuś głazowi.

– Musimy się trochę otworzyć na ten nowy świat Safo – odrzekł Prefekt i chwycił żonę za rękę.

– Ale oni są tacy… – wykrzywiła się orędowniczka – …niedoskonali.

– To nie ich wina, że nie zostali stworzeni, a są dziełem przypadku kochana – oświadczył Ornis, darząc Ariende swoim serdecznym uśmiechem.

– Niemniej jednak teraz są częścią tego świata i… O, zobaczcie, jeden idzie w naszą stronę. Żadnych gwałtownych ruchów skrzydłami, żeby go nie spłoszyć. Uśmiechamy się kochani – poinstruował resztę delegacji i wyszedł człowiekowi naprzeciw.

– Nie, nie, nie… nie klękaj, nie trzeba. Zobacz – Ornis podniósł wystraszonego człowieka z ziemi i wskazał na niebo w kierunku Sefalos.

– My przylecieć stamtąd. Chcieć się przywitać.

Safa przewróciła oczami

– Oni żyją tak krótko, że wystarczyłoby przysiąść z książką i poczekać aż wymrą, ale cóż… – westchnęła – Żona musi wspierać wybranka w pasjach. – Przybrała sztuczny uśmiech i podeszła do Ornisa.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Vespera dwa lata temu
    Tytuł rozdziału skojarzył mi się z kawałkiem piosenki zespołu Happysad: "Jednak my mamy oczy otwarte szeroko
    Dla nas zawsze coś wisi w powietrzu"
  • MKP dwa lata temu
    Tytuł drugiego tomu to: WIATRY ZMIANY, więc coś jest na rzeczy z tymi piosenkami:)
  • Vespera dwa lata temu
    MKP Prawie jak Wichry zimy :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania