Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 43

Miasto pełne bram

 

Byli w drodze od ponad tygodnia i prawie co wieczór rozkładali prowizoryczny obóz. Zima powoli mościła się w dolinach, wypychając jesień, więc tłoczyli się pod szorstkimi derkami ułożonymi blisko pełgającego ogniska.

Selekta obrała kręty szlak z dala od głównego traktu, przez co cała trójka tylko dwa razy uświadczyła gościny u okolicznych chłopów. Pierwsza okazja nadarzyła się na północnych obrzeżach miasteczka Solent; mieścina niby niepozorna, ale strategiczna, a to ze względu na hodowlę i rozmnażanie pasiastych niedźwiedzi. Drugi w miarę wygodny postój wypadł w rybackiej wiosce położonej nad szeroką wstęgą rzeki Sanna. Osada obejmowała niespełna tuzin zabiedzonych chałup i kilka solidnych, zadbanych łódek – jeśli utrzymujesz się z rybołówstwa, to sieci i łódki stoją ponad wszystkim innym. Wioska nawet nie miała nazwy – i dobrze: takie miejsca sprzyjały nierzucaniu się w oczy.

Przekroczywszy rozlewisko na wynajętej pychówce, Selekta, brat Imael oraz telmiański gwardzista mogli w końcu na własne oczy ujrzeć jeden z cudów świata: ogromne biało-złote wrota spinające okrąg górskiego łańcucha Chamankadar.

Widok robił wrażanie – nawet z daleka.

Piękno mieniącego się w słońcu marmuru kolosalnej bramy wbitej między skały potęgowały iglice i kopuły licznych świątyń ulokowanych dużo, dużo niżej w Girzelskiej dzielnicy świątynnej. W sumie to całe miasto było jedną wielką świątynią; centrum kultu Matki Światła, w którym niegdyś pierwsi ludzie ujrzeli Starszych, a potem jako ostatni patrzyli, gdy ten błogosławiony lud znikał za zakleszczającymi się zwalistymi ramionami potężnej zapory.

Zadbana główna aleja przecinająca miasto na dwie połowy wiodła od głównej bramy miejskiej aż do Ariańskiej konstrukcji wysoko w górach. Zabudowa oblekająca zbocze łagodnego, szerokiego pagórka przyklejonego do niemal pionowej ściany gór skojarzyła się Selekcie z ogromną hubą zwisającą z martwego drzewa.

Safonka planowała utrzymać ich tożsamość oraz cel poszukiwań w tajemnicy, nim nie będzie całkowicie pewna, iż miasto pozostaje wierne cesarzowi. Po przygodzie w Watenfel i pobudce w kruczych lochach miała prawo wątpić w ideę silnego zjednoczonego Sungardu.

W cieniu drzew rosnących na przedborzu wąskiego zagajnika odpoczywało dwóch towarzyszy Safonki: brat Imael i gwardzista z emblematami Telmiańskiej piechoty: obaj pogrążeni w ożywionej dyskusji.

– Powiedz, braciszku – zagabnął wojskowy – jak to jest, kiedy, no wiesz? – Brat Imael wbił w mężczyznę pytające spojrzenie. – No chodzi mi o sprawy damsko-męskie. Skoro wy, Empaci, wymieniacie się odczuciami przez dotyk, to jak to wygląda… No wiesz, o co mi chodzi, nie?

– No wiem i nie wiem – odpowiedział enigmatycznie Imael. – Wiem, o co ci chodzi, ale nie wiem, jak to jest – nabrał powietrza – kiedy jest się z kobietą.

Telmiańczyk otaksował mnicha wzrokiem. Braciszek nie był już młodzikiem, więc albo śluby czystości, albo…

– Aaa… Już rozumiem. – Gwardzista uśmiechnął się łobuzersko. – Ty baskis jesteś, chłopów wolisz, co?

Imael z oburzenia aż wybałuszył oczy i spąsowiał, jakby mu Telmiańczyk jednym słowem matkę, babkę i prababkę obraził, a w siostry odłamkami obelgi trafił.

– Nic z tych rzeczy! Ja po prostu nie mogę… To niebezpieczne dla kobiety i tyle.

Telmiańczyk pokiwał głową.

– To współczuję. – Poklepał braciszka po ramieniu.

– Ruszajcie się, księżniczki! – rozkazała Selekta, a jej towarzysze wzdrygnęli się zaskoczeni nagłą bliskością mistrzyni. – Ostatnia prosta i będziemy na miejscu. Główną drogą idzie duża grupka pielgrzymów. – Wskazała drogę i splunęła sążniście. – Powinniśmy ich dogonić przed bramą miejską. Wtopimy się w tłum. Jazda!

Mężczyźni poderwali się z ziemi i bez ociągania dosiedli wierzchowców. Jedynie Telmiańczyk obrzucił Trybadę karcącym spojrzeniem, na co w rewanżu dostał ukradkowe mrugnięcie okiem.

Tereny pomiędzy Girzel a Oruun charakteryzowały się niezwykle płaskim i monotonnym krajobrazem: nic tylko pola i pastwiska poprzetykane szarymi chałupkami; nawet drzew tu było jak na lekarstwo. Cała formacja Chamankadaru wyglądała jak krater z niemal pionowymi ścianami. Mniejsze i młodsze pagórki wypiętrzały się dopiero zaledwie o dzień konno od samej bramy. Główna trasa pielgrzymek ciągnąca się od Onfur pod górami Mor-Galen poprzez stolicę aż do Miasta świątyń służyła również za bezpieczny szlak handlowy, więc karczmy i domy uciech wyrastały z gleby jak grzyby po deszczu – ale nie blisko Świętego Miasta, już nie. Na tym małym odcinku panował ład moralny. Pielgrzymi mogli pozostawić grzeszne uczynki za sobą i oczyścić umysł z pokus, żeby wkroczyć na konsekrowaną ziemię z czystym sumieniem – i na tym symbolicznym wejściu większość wyznawców kończyła duchową przemianę, bowiem tuż za murem, w najniższych partiach miasta, podróżników witała bardzo rozwinięta i dochodowa dzielnica rozrywkowa.

Długi korowód składający się z dwudziestu, może trzydziestu pielgrzymów, kilku powozów i dwóch kaleszy parł naprzód powolnym pokutniczym tempem. Selekta chciała wmieszać się w szeregi wiernych i w spokoju obmyślić dalsze kroki. Telmiański gwardzista pozostawił braciszka Imaela w tyle i zrównał się z nią w kłusie.

– Jaki jest plan? – spytał Safonki.

– Taki jak zwykle: podjedziemy i zobaczymy, co dalej.

– Genialne, że ja na to nie wpadłam… – sapnął Telmiańczyk i przewrócił oczami, a Selekta wyszczerzyła zęby.

– Dowiedziałaś się, jak to jest z naszym braciszkiem? – Safonka zmieniła temat.

– Ta, miałaś rację: nie robią tego.

– Ha! Wiedziałam. Wisisz mi dobre żarcie, kotku… Dobrze, że zmieniłaś zdanie w sprawie podróży, inaczej zanudziłabym się tu z nim na śmierć, a swoją drogą… Skąd ta nagła zmiana decyzji?

Sebil obleczona iluzją gwardzisty wykrzywiła ludzkie usta w kpiący półuśmiech.

– Od początku chciałam iść. Posłać cię samą gdziekolwiek, to proszenie się o katastrofę. – Wymieniły sztuczne uśmiechy. – Nie chciałam tylko dać panu Cesarzowi satysfakcji, że to na jego polecenie – dopowiedziała.

– A ja wykońcypałowa… Szlag! A ja myślę, że to ze względu na szarego kicia, który według Mamci zapewne wyruszy do Girzel w towarzystwie tego przerośniętego kreta.

– Nie wiem, o czym mówisz… Uwaga, zbliża się. – Sebil skorzystała z dystrakcji i szybko zmieniła temat.

– Braciszku! – zawołała Selekta. – Chodź, nie skradaj się.

Imael zrównał ogiera z ich kasztankami.

– Tak, mistrzyni Weil.

– Dołączymy do końca korowodu. W razie pytań mówisz, że jesteś synem Telmiańskiego szlachcica na pielgrzymce i tatuś wynajął nas do ochrony jedynego dziedzica ojcowizny. Na bogacza nie wyglądasz, ale habit sugeruje skromność, więc powinno się udać.

– Tak, lady Weil.

– No to zaczynamy zabawę – wyszeptała ze złowieszczą miną i pogoniła kasztankę.

Nikt z orszaku pielgrzymów nie poświęcił nowym przybyszom większej uwagi: ot, kolejni wierni, którzy dołączyli się po drodze. Tylko jeden starszy mężczyzna kroczący przy objuczonej oślicy wskazał Safonce miejsce w szeregu tuż za wlekącym się powozem.

Droga, która kłusem zajęłaby niespełna dwie godziny, rozciągnęła się do prawie trzech, ale dzięki temu przekroczyli szeroką bronę bez trudu. Po drugiej stronie dwóch zbrojnych w charakterystycznych Girzelskich hełmach zatrzymało ich do kontroli. Wymówka braciszka o eskorcie telmiańskiego dziedzica zadziałała, wartownicy wskazali im nawet dobrą karczmę, w której to ponoć podają świetną baraninę.

Straż raczej nie utrudniała pielgrzymom wejścia: całe miasto żyło z przyjezdnych, i to żyło dobrze, więc zbytnia kontrola byłyby tym samym dla Girzel, co obcięcie wymion dojnej krowie. Dopiero przy wejściu do dzielnicy świątynnej obcych poddawano szczegółowej kontroli, a ulice roiły się tam od strażników – w szczególności wieczorem, kiedy solasowe latarnie zaczynały roztaczać swój astralny blask. Ten magiczny minerał na czarnym rynku osiągał ceny pięciokrotnie wyższe od złota, dlatego mógł stanowić pokusę dla wielu mniej bogobojnych wiernych.

Wszechobecny symbol bramy prześladował oczy od momentu rytualnego przejazdu przez zdobioną, ciężką wierzeję, która przez większość czasu stała otworem, a do regulowania codziennego ruchu używano zwykłej, łatwiejszej w obsłudze solidnej brony.

Bramy wymalowane na ścianach, bramy haftowane na ubraniach, bramowe barbuty strażników i peleryny z wyszytymi bramami. Bramy, bramy, wszędzie bramy! Selekcie znudziło się po kilku jardach drogi do karczmy, a kiedy odstawiała konia pod poidło z drewnianą miniaturą bramy, osiągnęła stan krytyczny. Biedny koniuszy w czepcu z małą złotawą wierzeją na czole przyjął krzyki i warknięcia z pokorą i przejął zwierzęta.

Cała trójka poszła sprawdzić renomę poleconego przybytku.

Sebil w przeciwieństwie do Trybady czuła się oczarowana tym miejscem – choć tego zbytnio nie okazywała. Lekka euforia brała się z przełamania długiej izolacji od świata zewnętrznego. Bruka, prócz sporadycznych wypadów poza mury Zakonu Sióstr Miłosierdzia, dawno nie odbyła wędrówki tak daleko od Telmonton, więc chłonęła atmosferę nowości całą włochatą sobą zamkniętą w piaskowej iluzji.

Wewnątrz szynku panowała spokojna, swojska atmosfera. Karczemni uwijali się między stolikami, a z kuchni pachniało pieczonym mięsiwem. Selekta wybrała miejsce przy schludnym stole na tyłach głównej izby, Sebil zaś wodziła wzrokiem za gimnastykującym się pachołkiem. Kiszki grały jej marsza, a podtrzymywanie iluzji wymagało energii i koncentracji. Pogłębiający się głód mógłby zdeformować żyjące piaski na kształt pragnień mistyczki i telmiański gwardzista zyskałby aromat lub fakturę pieczystego.

– E! – Trybada subtelnie pochwyciła atencję karczemnego. – Możemy tu zostać obsłużeni? – Rzuciła w młodzika zaczepną miną, unosząc przy tym ręce.

– Wcielenie kobiecości – sapnęła Sebil.

– To może zrzuć iluzję i pokaż swoją włochatą kobiecość! – palnęła trochę zbyt głośno Selekta, ale braciszek Imael nie dosłyszał.

Mnich utonął w myślach zaaferowany obrazem zawieszonym nad szynkwasem. Piękne góry o złotych szczytach, a nad nimi unosząca się kobieta owiana przez białe szaty i opatrzona skrzydłami. Błogosławiła skrzące się miasto pod swoimi stopami.

Zadumę braciszka przerwał pachołek, który – nie zrzucając przyklejonego uśmiechu –przemknął pomiędzy stołami i stanął naprzeciw Selekty.

– Proszę wybaczyć; ruch dzisiaj jak w ulu. Co panom podać?

Safonka zrobiła się purpurowa i szykowała salwę przekleństw, ale Sebil ją ubiegła:

– Dwa kufle miejscowego! Tylko nie jakieś berbeluchy! A ty gdybyś wyglądała jak kobieta, to nikt by cię nie mylił z chłopem.

– Braciszek nie pije? – zdziwiła się Selekta, ignorując wywód mistyczki o własnym wyglądzie.

– Nie, ja z chęcią – zdementował mnich.

– Więc podaj trzy! – rzuciła Trybada.

– Mówiłam ci, że nie powinnaś pić – syknęła Sebil, ale została zbyta machnięciem ręki.

– Się robi, panie strażnik, do jedzenia też coś dać? Polecam…

– Tak wiemy: baraninę… – fuknęła Safonka.

– Marynowana w sosie na kiszonce – dopowiedział karczemny i uśmiechnął się jowialnie.

– Daj na troje, tylko żeby świeża była, bo jak sraczki dostanę, to biada wam wszystkim! – pogroziła mu Trybada.

– Bodajże wczoraj owieczka po łąkach hasała – skłamał, dygnął lekko i wykręcił się na pięcie.

– Jak żeście ją odkopali i po tej łące przeciągnęli, phy! – mruknęła już do siebie.

– No to jaki mamy plan, mistrzyni Weil? – Sebil weszła w rolę, gdyż Imael przeniósł całą uwagę z pobliskiego drzeworytu na stolik.

Im mniej pośredników wiedziało o jej tożsamości, tym lepiej.

– Wilfred był bardzo pewny miejscowego burmistrza.

– Nie powinno się chyba nazywać Cesarza po imieniu, mistrzyni Weil – wymamrotał Imael.

Safonka spiorunowała go wzrokiem.

– Dobrze. – Grzeczny ton zapowiadał burzę. – Zatem Miłościwie Nam Panujący, Jaśnie Oświecony, Złotousty, Cudowne Dziecię Sungardu, Boski Członek…

– Dotarło, mistrzyni Weil.

– Cieszę się. – Pochyliła się nad blatem i ściszyła głos. – Więc plan jest taki, że zatrzymamy się w jakieś tawernie, żeby braciszek – skinęła w stronę Imaela – mógł odprawić swoje czary-mary. Zobaczymy, czy coś wyczuje. Ja w tym czasie pokręcę się i popytam miejscowych. Zobaczę, co uda mi się wyciągnąć bez konieczności machania glejtem.

– To w sumie… całkiem niezły plan, mistrzyni Weil – zdziwiła się Sebil i przełknęła przyszykowaną drwinę.

– Proszę. – Chłopak pojawił się znikąd z trzema kuflami w rękach. – Z lokalnego browaru „Pod Bramą”. – Rozstawił trunki na stoliku.

– Piętnaście remów się należy.

Selekta zakrztusiła się pośpiesznie chwyconym piwem.

– Ile?!

– Piętnaście – powtórzył grzecznie jakby przyzwyczajony do takich reakcji. – Czterdzieści za antałek, jeśli pano... państwo zechcą.

– Chyba sama Matka Imaltis do kadzi wam naszczała – oburzyła się Safonka i rzuciła chłopakowi kilkanaście monet.

– Przynieś beczułkę – syknęła.

– Za przyniesienie to dodatkowe dwa remy.

– Pójdziesz mi stąd! – postraszyła chłopka, a ten, nadal uśmiechnięty, zawrócił do kontuaru i zniknął w progu piwniczki.

Selekta wyżłopała pół kufla za jednym razem.

– Pójdę skorzystać z wygódki – oświadczył braciszek i ruszył w stronę wychodka.

– Nie powinnaś tego tak chlać. – Sebil upomniała Selektę, która z krótką przerwą na oddech osuszyła kufel do dna.

– Aghh… A bo co?

– Naprawdę nie zdziwiło cię, że z dnia na dzień przestałaś pić jak drwal?

– No, chyba mówiłaś, że wyciągnęłaś to ze mnie razem z nefrytem?! – Safonka wybałuszyła oczy i złapała się za dudniące jelita. Ogarnęło ją przemożne uczucie, iż to nie zwiastuje niczego dobrego. – Sebil! Coś ty zrobiła!?

– Pomogłam, oczywiście. – Mistyczka podłubała sobie między zębami.

– Ty zapchlony… – Kawalkadę epitetów przerwało głośne warczenie kiszek Trybady.

– Mówiłam, że za szybko pijesz.

Selekta złapała się za brzuch, a grymas na jej twarzy stanowił odzwierciedlenie skurczu w wątpiach.

Skrzydła drzwi wejściowych rozwarły się na oścież. Do środka wparowało trzech Girzelskich strażników w białych wojskowych tabardach narzuconych na skrzące się pancerze – oczywiście wyhaftowany, wyryty lub wymalowany symbol bramy był obowiązkowym motywem umieszczanym na wszystkim, na czym tylko się dało.

Pomocnik karczmarza z antałkiem pod pachą i tacą w drugiej ręce zbladł. Oczy gości powędrowały w stronę Świątynnych. Normalny szynkowy gwar zmienił się w wyczekującą ciszę, zupełnie jakby wszystkim nagle odcięto języki. Spomiędzy eskorty wyłonił się krępy człowieczek odziany w barwny dublet i bufiaste pludry. Przypominał bardziej pałacowego trefnisia aniżeli posłańca. Podszedł do karczemnego i zadał kilka pytań. Chłopak skinął głową w stronę Selekty i Sebil.

– Oho… Nici z naszej przykrywki – szepnęła mistyczka.

– O czym ty… – próbowała spytać Trybada, ale szarpnięcia bólu przykuły ją czołem do stołu. Kolejny skurcz poznaczył twarz czerwonymi plamami i potem.

– Zobacz. – Sebil uniosła i przekręciła głowę przyjaciółki, tak by ta mogła dostrzec małego barwnego pazia, który szedł w ich stronę.

– Czy pani to Selekta Weil? – spytał śpiewnym głosem.

– T-t…

– Tak, to ona – dopowiedziała Sebil.

Oprócz wyglądu magia zniekształcała też głos, tak żeby pasował akcentem do telmiańskiego gwardzisty.

– Musicie iść z nami: burmistrz wzywa… – Posłaniec popatrzył na Trybadę, unosząc badawczo lewą brew. – Wzywa panią na spotkanie.

Do karczmy wrócił Imael i pożałował tego w momencie, kiedy trzech uzbrojonych po zęby piechurów skupiło na nim uwagę. Przysiadł przy pierwszym lepszym stoliku: w razie zagrożenia został poinstruowany, żeby trzymać się na uboczu.

– Chyba widzisz, że… – Selekta stęknęła – … jestem chwilowo niedysponowana.

– To jest rozkaz, któremu każdy pozostający na terenie miasta musi się podporządkować.

Selekta chlusnęła spienioną strugą na nieskazitelny ubiór posłańca.

– Och!… Co za ulga! – Odstąpiła od drewnianej ławy. – Teraz możemy iść. – Poklepała zszokowanego mężczyznę po ramieniu.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania