Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz.8
Kotek
– Matko… – W celi rozległ się szept. – Matko Karevis – powtórzył głośniej strażnik i wsunął przez klapkę w kratach misę z parującą papką oraz z kilkoma chlebkami owiniętymi w materiał. – Przyniosłem kolację.
Coś poruszyło się w ciemnym rogu celi ratuszowego więzienia, a telmiański miecznik poczuł lekką bryzę ulatującą z wnętrza mrocznego pomieszczenia.
– Matko…? – Odruchowo wycofał się spod prętów.
– Już idę, chłopcze! Te stare kości nie są już takie ruchliwe. Ło, ho, ho! – Postać osnuta półcieniem zaśmiała się karykaturalnie i kulawym krokiem weszła w pełne światło pochodni.
– Czy Matka dobrze się czuje? – spytał strażnik zdziwiony brakiem gracji, z którą zazwyczaj poruszała się starsza kobieta.
Karevis obciągnęła habit, zapięła przepaskę wokół podbródka i, z upiornie szerokim uśmiechem, podeszła do krat.
– Wszystko gra… Ło, ho, ho! – zaśmiała się sztucznie i irytująco głośno.
– Przyniosłem Matce trochę zupy warzywnej i kilka pszennych placków.
– Dziękuję ci, kochaniutki. – Milena przejęła posiłek. – Umieram z głodu… I z nudy – dodała bardzo cichym szeptem.
– Jeśli Matka chce, to dziś też mogę zostać dłużej – zaproponował chłopak, zdobiąc młodzieńczą twarz serdecznym uśmiechem.
Oczy więźniarki spłaszczyły się, a usta wygięły w dziwny lubieżny grymas. Odstawiła posiłek i uwiesiła się na kracie w nieudanej próbie przybrania uwodzicielskiej pozy.
– Bądź tak łaskaw mi przypomnieć: co my tu zazwyczaj robimy, kiedy zostajesz? – spytała, oblizując wargi.
– Rozmawiamy… – Zmieszał się strażnik.
– Rozmawiamy, powiadasz… – Zrzedła jej mina. – Na co ja liczyłam... – dodała, przewróciwszy oczami.
– To Matka nie pamięta?
– A wiesz… Młoda już nie jestem, za kołnierz nie wylewam: otępienie starcze i te sprawy. Zmykaj już, muszę odpocząć. Ło! Ho, ho!
Strażnik wyszedł z raczej z mieszanymi uczuciami i dłuższą chwilę starał się zrozumieć, czego właściwie był świadkiem.
Tymczasem Matka Karevis wróciła do cienia na tyłach celi, usiadła na zimnej kamiennej posadzce i krzyżując nogi, zabrała się za jedzenie jałowej papy, zagryzając niedosolonymi podpłomykami.
– Arkturosie, daj mi siłę – westchnęła i z zamkniętymi oczami, zatkawszy ostentacyjnie nos, wpychała do ust porcję za porcją.
– Sebil… Jesteś tam? – W myślach zadźwięczał znajomy głos, a oczy Matki pochłonęła szarość.
– A gdzie mam być!? Gnije w więzieniu za nie swoje winy. O ja udręczona… O ja biedna… Oooo… Oooo! – Ukształtowała myśli w zawodzenie przepełnione iście mistrzowsko wyreżyserowanym żalem.
– Bardzo zabawne – oświadczyła telepatycznie prawdziwa Matka Karevis, robiąc użytek z połkniętego Jądra Arkturosa: artefaktu, który zespalał jaźnie dwóch posiadaczy bliźniaczych pereł pustyni. – Zbliżamy się do fortu. Jesteś sama? – spytała na głos tak, żeby jadąca obok niej Selekta usłyszała ich rozmowę.
Minęły właśnie palisadę opuszczonego kruczego fortu, w którym kilka tygodni temu stoczyły walkę z Walończykami.
– Teraz tak, ale kręci się tu jakiś całkiem przystojny strażnik – oświadczyła Sebil obleczona piaskową iluzją i oblizała wargi.
– Nawet o tym nie myśl! – przestrzegła ją Matka.
– Romans podstarzałej zakonnicy z młodym dewiantem ze straży… To dopiero by był skandal – kontynuowała mistyczka, celowo grając Milenie na nerwach.
– Sebil! – Matka przesłała gniewną myśl, która wywołała dreszcz na plecach brukijki. Gdyby nie magiczne przebranie, to sierść zjeżyłaby się jej na grzbiecie.
– Oj dobra, nie bądź tak cnotliwa! Żartuję przecież.
– Ani mi się waż szargać mojej reputacji! Z czego nas utrzymam, jak popyt na nalewkę spadnie!?
– Żyjemy z pędzonej na lewo gorzały. Ech… Czy można upaść jeszcze niżej? – westchnęła na głos Brukijka.
– Jesteśmy – oznajmiła Selekta, dźwięcząc echem w głowie mistyczki.
Matka Karevis służyła za astralny pomost pomiędzy ekspedycją nad Baskir, a Sebil uwięzioną w ratuszowym areszcie. Stan ten nazywano dwumyśleniem, a opanowanie kakofonii odczuć, jakie wywoływał, nie należało do łatwych zadań – niestety na tę chwilę nie miały zbyt wielu opcji.
– Nad wyraz tu spokojnie – szepnęła Milena, omiatając wzrokiem zgliszcza.
Nie ostało się zbyt wiele umocnień, które przetrwały magiczną eksplozję na moście. Wokoło poniewierały się rozrzucone pale ozdobione przez wylegujące się barwne jaszczurki i płazy, a wiatr zawodził rozpaczliwie, przeciskany przez szczeliny w szczątkowych obwarowaniach. O stoczonej bitwie świadczyła jedynie rozgruchotana brama i wbita w ziemię stalowa kula – tego w przeciwieństwie do strzał i porzuconego oręża żaden grasant nie podjął się ukraść.
Zakonnice uwiązały konie przy wejściu na teren rumowiska. Rozkazem cesarza uprzątnięto z niego ciała i zapewniono poległym typowo sungardzki pochówek – niezależnie od strony, po której walczyli za życia. Wilfred nie pozostawił tu stałej straży; nie było takiej potrzeby, gdyż rwący nurt pędzącego Baskiru uniemożliwiał szybką przeprawę. Obsadzona baszta obserwacyjna na jednym z pobliskich wzgórz i sporadyczne patrole wzdłuż brzegu w zupełności wystarczały.
– Uważajcie – ostrzegła mistyczka. – Coś tu powietrze za gęste – dodała.
– Co masz na myśli, Sebil? – spytała werbalnie Milena: bardziej istotne kwestie wypowiadała normalnie, żeby Selekta miała zgrubne pojęcie, o czym rozmawiają.
– Albo to pokłosie poczynań naszej zaginionej, albo ktoś tu czaruje – obwieściła Sebil.
Pomimo dzielącego ich dystansu, bliźniacze perły idealnie spajały świadomości. Dwumyślenie działało bez zarzutów; Milena wyczuwała zapach zapleśniałych, wilgotnych murów celi, a Sebil słyszała i widziała wszystko, co działo się wokół Matki.
– Ćśśśś… – Safonka, usłyszawszy coś na kształt warknięcia, dobyła miecza. – Teraz powoli; w stronę kręgu wzbudzeń – wyszeptała i wskazała drogę, a Matka skinęła głową twierdząco i podążyła tuż za nią.
Ostrożnie minęły resztki zapadniętego namiotu Burkharda i, po łuku, skryte za szczątkami palisady, zbliżyły się do magicznego wzmacniacza zakopanego pod warstwą gleby.
– Widzisz to, co ja? – Safonka szepnęła do Matki, która zakotwiczyła wzrok na czymś wielkim, kilka sążni przed nimi.
Słońce powoli znikało za horyzontem otulone odcieniami wieczornej czerwieni. W miejscu, z którego wcześniej Lejla burzyła fundamenty mostu, kucała potężna postać; nawet w tej pozie wydawała się olbrzymia – i włochata.
Selekta zrobiła kilka kroków w kierunku kolosa, trzymając się zbutwiałej ściany drewnianego składu – jedynej, która się ostała. Z ziemni poderwał się smukły koci ogon pokryty pręgowaną burą sierścią i zaczął giąć się w powietrzu, zupełnie jakby wyłapywał zapachy z otoczenia.
Milena dołączyła do Trybady i przykleiła się plecami do desek.
– Co to jest? – wyszeptała Selekta.
Matka wzruszyła ramionami, a istota postawiła włochate uszy na sztorc i zjeżyła sierść na grzbiecie.
– Wiem, że tam jesteś! – krzyknął Bruk, prostując potężne plecy.
Selekta nie odpowiedziała, tylko spojrzała pytająco na Matkę. Milena milczała, nasłuchując Sebil, która nakazała pozostać w ukryciu.
– Heh… – parsknął wielkolud. – Nie po to uczono mnie na sensorystę, żebym dał się podejść, kobieto! – wygrzmiał mocnym głosem, podniósł kamyk i rzucił za siebie, prosto pod ocalały węgieł magazynku, do którego z przeciwnej strony przylgnęła Selekta.
Trybada już nie miała powodu, żeby się chować, ale olbrzym nie wspominał o Milenie.
Kobiety wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
– Bystry jesteś, kiciu! – Trybada wyszła Brukowi naprzeciw. – Może byś pokazał tę zarośniętą facjatę! – prowokowała, z każdym słowem podchodząc o krok bliżej. Jej wysunięty Raf Arkturo, chwytał czerwień zachodu i wyglądał jak umazany posoką.
– Heh… – Potężny samiec Bruki parsknął, obrócił się powoli i obrzucił Trybadę spojrzeniem drapieżnika, wykrzywiając krótki pysk w paskudny uśmiech. – Myślałem, że ludzkie kobiety to przy garach siedzą i młode bawią, a nie biegają po bezdrożach z wielkim stalowym kabanem! – odpysknął i splunął w bok.
– Myślałam, że u was to kobiety są od myślenia – zripostowała Selekta i otaksowała go wzrokiem.
Prócz stalowej zdobionej rękawicy tworzącej całość z metalowym karwaszem na lewym przedramieniu i skórzanej przepaski na szerokim torsie nie posiadał pancerza – nie zauważyła też żadnej broni.
Milena milczała.
– Gadaj, po co cię tu szambo wybiło!? – rzuciła Safonka.
– Nie twój interes, kobieto – charchnął sążniście.
– Cudownie… – Selekta uśmiechała się złowieszczo. – Miałam nadzieję, że jesteś z tych opornych.
Bez ostrzeżenia doskoczyła do obcego, wyprowadzając badawczy cios: taki, który w razie trafienia nie zabije, a zrani. Bruk wykonał błyskawiczny unik, balansując masywnym ciałem z niezwykłą wprawą.
Czyli to nie amator, pomyślała Safonka i błyskawicznie cięła z obrotu. Ostrze nawet nie musnęło burego włosia.
Wielkolud był szybki, ale nie kontratakował.
– Daj znać, jak się zmęczysz – drwił bezczelnie, gotując Trybadzie krew w żyłach.
Ruszyła. Pchnięcie, unik i zamaszyste cięcie. Chybiła dwukrotnie. Bruk tańczył pomiędzy błyskami klingi z lekkością smukłej tancerki. Safonka cisnęła ukrytym sztyletem.
Odskoczył, odsłaniając lewy bok. Trwało to niespełna sekundę, ale wystarczyło. Nim odzyskał skupienie, Selekta wykonała szybkie, krótkie cięcie.
Tępy brzdęk stali szarpnął za bębenki w uszach.
Bruk sparował cios. Jej ostrze utkwiło zakleszczone w metalowej dłoni. Selekta szarpnęła za rękojeść, ale nie mogła wyrwać miecza spomiędzy stalowych palców rękawicy zaciśniętych z siłą imadła.
Bruk mógł zaatakować, ale miast tego upajał się przewagą. Milena dobyła buławy i szykowała się do odsieczy.
Safonka przestała szarpać za głownię.
– Poddajesz się, dziewko? – zadrwił włochaty kolos.
Prychnęła w odpowiedzi, złożyła usta w demoniczny uśmiech i skręciła uchwyt broni.
– Selekto, nie! – krzyknęła Milena, ale nie powstrzymała napędzanej gniewem ślepej buty.
– Raf Arkturo!
Klinga Safonki zmieniła się w chmurę odłamków. Selekta uwolniła się z potrzasku, kopnęła zaskoczonego giganta i odskoczyła w tył, a śmiercionośna smuga z opiłków podążyła za nią.
Nieznajomy zasępił się i wycofał o kilka kroków, zwiększając dystans i czas na reakcję.
Nie czekała, aż się pozbiera.
Wykonała zamaszyste cięcie. Wir brzytew uderzył w Bruka z takim impetem, że poderwał wysuszoną ziemię.
Kurzawa przesłoniła cel.
Nieopancerzony intruz nie miał szans osłonić się przed śmiercionośnym magicznym ciosem. Wzniecony pył opadał, a jej klinga zespoliła się w iskrzące magią ostrze.
Uderzenie powietrza rozwiało resztki bitewnej mgły.
– Szlag! – syknęła Trybada.
Bruk klęczał na jednym kolanie z wystawionym przed siebie kikutem obleczonej pancerzem ręki. Wokół niego wirowały fragmenty stalowej łapy, tworząc barierę z przeskakujących między nimi błyskawic i wściekłej astry.
– Dwoje może grać w tę grę – warknął, wlepiwszy w Safonkę przepełnione furią oczy.
Milena rzuciła się na niego z buzdyganem.
Intruz zaryczał potwornie, a wezbraną moc przekuł w ładunek. Pierścień błyskawic szczelnie oplótł kolosa. Powstałe świetliste odpryski trafiały w okucia zdruzgotanej zabudowy. Jedno z uwolnionych wyładowań raziło matczyną buławę. Kobieta odrzuciła broń.
– Dosyć, Arq!! – rozbrzmiał chropowaty głos w oddali.
Z mgły nad brzegiem rzeki wyłoniła się czteroręka postać z owalną pociągłą głową skrytą w adekwatnie głębokim fezie. Jej krępa sylwetka niemal znikała pod prostym grubym kaftanem.
Bruk opuścił gardę, a wyładowania przygasły.
– Mam cię, sierściuchu – szepnęła Selekta i wykorzystując opuszczoną gardę kolosa, ruszyła z atakiem. Błysk zieleni nadleciał od strony wody. Rażące światło oślepiło Safonkę. Mocne, tępe uderzenie w brzuch wytrąciło ją z równowagi.
Upadła, upuszczając miecz.
– Selekto!? – Milena doskoczyła do córki, a drugi z nieznajomych opuścił przedziwną różdżkę, z której krańca ulatywał dym zabarwiony oliwkowym poblaskiem.
Komentarze (9)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania